środa, 29 kwietnia 2015

Rolling In...?

    Po pierwszym tygodniu pracy, kiedy to pani nie wiedziała, w co najpierw włożyć dłonie uzbrojone w pióro, podczas gdy wszyscy wokół nie wiedzieli, w jaki sposób odzywać się do mnie, co powiedzieć, a czego nie mówić, tym bardziej, że ja nawet jednym słówkiem zaistniałej sytuacji nie wytłumaczyłam / nie spacyfikowałam / nie poruszyłam w stopniu choćby minimalnym, nastał tydzień drugi. Pierwszy był pracowity do granic możliwości. Tak chciałam. Spotkałam się chyba z setką ludzi, setkę telefonów odebrałam każdego dnia. Tak, to był dobry pomysł. "O! jest już pani, jak dobrze." słyszałam za każdym razem. Mogłam odpowiadać "Tak, jestem już". Albo nie odpowiadać nic. Niemniej pracowity był również weekend, chociaż tu to akurat drań musiał wysilić mięśnie, podczas gdy my tylko musieliśmy hamować emocje. Mecz towarzyski z Koroną Kielce w sobotę został wygrany z klasą. Już jako nowy klub. Niesamowite uczucie stworzyć coś od podstaw i patrzeć, jak się rozkręca, nakręca, nabiera tempa, żyje swoim rytmem, którego nikt nie wyznacza rygorystycznie, nikt nie ogranicza. W piątek chłopcy dostali stroje z nowym emblematem.I tu poczułam wręcz organoleptycznie, że powinniśmy jednak obserwować dzieci i uczyć się od nich odczuwać radość niezachwianą nawet jedną myślą mącącą pozytyw absolutny. Emblemat znany im był już wcześniej, a jednak w piątek stał się wreszcie ich. Każdy z chłopców karnie i niecierpliwie zarazem czekał po treningu, żeby dostać swój strój i każdy zaraz po rozłożeniu koszulki patrzył, patrzył, patrzył. Wzruszył mnie jeden z nich, gdy bez zastanowienia, ale z pełną uciechą, ów pozornie nieznaczący znaczek tak po prostu i z totalną bezinteresownością pocałował. Tak, to zdecydowanie była chwila piątkowego wieczoru, która wynagrodziła mi ostatnie tygodnie, które poświęciłam na ustalanie, pertraktowanie, załatwianie, pisanie, proszenie, chodzenie, donoszenie dokumentów, tworzenie kolejnych, dyskutowanie, ustalanie, zamykanie ust, żeby nie powiedzieć za dużo, tolerowanie faktu, że piłka to męski sport i według panów w zarządach mężczyźni być powinni, bo przecież... Jest. Stało się. Wczoraj odbył się pierwszy trening maluchów z roczników 2009 / 2008. Maluchy. Rodzice, którzy pełni rezerwy przyprowadzili dzieci, rezerwy pozbyli się po dwóch kwadransach. Chłopcy, wyglądający jak skrzaty, jeszcze bez ubrań termo i clima, dry fit itd. itp, przede wszystkim chcieli się przewracać i tarzać, ale pełną uwagę skupili na trenerze. A na koniec treningu grupie rodziców musiałam obiecać, że tak, trener będzie mówił chłopcom, że muszą ładnie jeść i dużo warzyw trzeba jeść i muszą chodzić spać wcześniej. Kolejny raz moje życie zatoczyło koło. Pamiętam, jak ja o to samo prosiłam trenera jeszcze nie tak dawno, a jednak lata świetlne temu. Rocznik 2006 pracuje już drugi tydzień na murawie nabywając umiejętności piłkarskich, właśnie tworzymy trzecią grupę rocznika 2005. Jestem cholernie dumna. Tak. Egoistycznie, egocentrycznie chwalę się. Przede mną jeszcze tylko jedno spotkanie dzisiaj. "Czy 21 to dla pani nie za późno, bo my tak treningi kończymy?" Nie, to dla mnie nie za późno. Muszę zamknąć transfer chłopaków do końca kwietnia. Zamknę przy okazji kwiecień z myślą dodatnią. A skoro jestem przy myśli dodatniej, drań i weekend zafundowali nam również i kilka godzin na korcie. Odpoczywałam tam. Emocje miałam w sobie, ale byłam spokojna, byłam widzem. U niego już w większości jestem widzem. Tego też musiałam się nauczyć w ostatnich tygodniach. Mogę mu doradzać, ale to on swoją ciężką pracą decyduje. I szczerze to trochę dławi ta świadomość połączona z dumą.
    A ten tydzień? A ten tydzień biegnie. Ja raczej mniej. Już nie muszę się ścigać. Na horyzoncie widzę już komunię drania. Ostatnia przymiarka garnituru była wczoraj. Teraz wisi on u najszczęśliwszej wraz z albą. Zbliżający się wielkimi krokami weekend zapowiada odpoczynek i oddech. Może Kazimierz Dolny nad Wisłą stanie się miejscem wypadowym? A może inny pomysł wpadnie w ostatniej chwili. Chyba wróciłam do świata żywych. Praca, biurko, dokumenty w szufladzie, ziarna słonecznika i dyni, lekkie herbatki i zapiski w kalendarzu stanowiły tę część świata, do której podświadomie bałam się jednak wrócić, bo kojarzyła mi się jednoznacznie. Produkty spożywcze bezwzględnie wylądowały w koszu. Z kalendarzem musiałam się zmierzyć. Biurko jest tylko biurkiem. klik

A oto i Drań:

1. Na meczu.



2. Na treningu.


3. Na turnieju tenisa.


środa, 8 kwietnia 2015

Kwiecień plecień, bo przeplata...

    ... czyli wstęp nie zapowiada niczego niepokojącego, bo tak po prostu pani wybiegła z domu przed południem w długich kozakach i krótkim płaszczyku dzierżąc wielgachną parasolkę w jednej dłoni, a okulary przeciwsłoneczne z magicznymi filtrami UV w drugiej. Ani jedno, ani drugie się nie przydało. Za to ruchy miałam mocno ograniczone parasolem, a wspierać się na nim jakoś nie wypada jeszcze... Poza tym już w okolicach godziny tuż po samym południu płaszczyk okazał się za ciepły, chociaż jego rękawy trzy - czwarte i krótkość nie powinny ciepła nadmiernie dodawać. Kozaki za to były w porządku. Ja też nic z tego miszmaszu nie rozumiem. Ale jakoś ja ostatnio niczego nie rozumiem. Nie żebym niekumata była, aż tak to chyba nie. Po prostu nie rozumiem, bo wszystko wokół jakieś nieracjonalne jest. Nielogiczne było już dawno i nawet do tego przywykłam, ale żeby od razu nieracjonalne na dodatek?
I tu dochodzimy do sedna. Znaczy szybko tym razem. Cóż bowiem pani przez ostatnie pół roku robiła? Dużo. Zwłaszcza na polu zawodowym. Jednak patrząc na minione miesiące z perspektywy prywatnej, działo się jeszcze więcej. A nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie postanowiłam tego tu napisać. Pani bowiem ustaliła wszelkie kwestie związane z komunią, zmieniła fryzurę, zaszła znowu w ciążę, poroniła ją na samym finiszu trzeciego miesiąca i założyła stowarzyszenie sportowe. Tak. Atrakcji nie brakowało. Emocji również nie. Chociaż nie tak wiele, jak ostatnio. Teraz z większym spokojem podeszłam ja, z niewyobrażalnym bólem mąż mój własny i osobisty. Ja tylko jestem zła. Po prostu zła. Wściekła i totalnie wkurzona na świat. Czemu mi tak robi? Robię zatem badania na tarczycę, prolaktozę, przeciwciała antyfosfolipidowe, białka c i s i co mi kazali jeszcze, a powtórzyć tudzież odczytać nie potrafię. Coraz kolejne podpowiedzi tu i ówdzie (życzliwe co prawda) słyszę, ale ich nie słucham. Mam umowę z lekarzem - zrobię, odbiorę wyniki, pojadę do niego, on potwierdzi najprostszą diagnozę, którą wstępnie postawił i będzie dobrze. Bo będzie dobrze. Ba! jest dobrze, bo wystarczy potwierdzić te przeciwciała, brać kwas acetylosalicylowy i już. Proste.
Tak więc wracając do tego punktu, że jestem zła... Złość odreagowuję na pracy związanej ze stowarzyszeniem. Najzabawniejsze, że jestem w zarządzie. Nie. Jeszcze bardziej zabawne jest to, że stowarzyszenie to szkółka piłkarska z ogromnym potencjałem. Na piłce nożnej oczywiście nie znam się kompletnie. Ale wyszłam z założenia, że od tego są trenerzy. A ich mam obecnie trzech. Ponoć grunt to dobra zabawa. Bawię się dobrze. Mąż mój własny najpierw nie dowierzał, potem też zaczął mieć ubaw, teraz pomaga. Kolor włosów również wiele mi ułatwia. Przede mną konfrontacja z prezesami dwóch dużych klubów w powiatowym. Przy moich emocjach własnych wewnętrznych nic mnie nie wzruszy, więc podchodzę bardzo przychylnie i z dużą dozą tolerancji do ich zakłopotania, bo przecież w komfortowej sytuacji nie są - ani mi nie na wrzucają, ani się z nimi nie napiję. A i medialnie wyszkolona jestem dzięki pracy codziennej. Kwestia kształcenia zaś to moje wykształcenie. Klops. Też im współczuję. Trzeba zacząć rozmawiać. To lubię. O właśnie! To właśnie ten moment, kiedy przypomina mi się, o czym równie szybko zapominam, aluzja do wizjonerstwa Mickiewicza. Adama. I wcale nie o sławetne czterdzieści i cztery mi idzie, ale o balladę To lubię! Toż to fb ściągnął jak nic od Adasia... No właśnie a propos ściągania: ściągnęłam wreszcie dzisiaj do domu kompletnie zmęczona i zadowolona z obrotu dokumentacji i nadania właściwego kierunku sprawom, a przecież wiem z autopsji, że urzędy swoją magią się kierują. Zwłaszcza tą czarną lubią praktykować. No tak... bo jeszcze nie wspomniałam, że mogę dokumentacją i kwestiami innymi niż zawodowe zajmować się w nadmiarze, bo jestem na zwolnieniu. Taaak... Wielki Tydzień faktycznie był dla mnie wielkim tygodniem. Nie po raz pierwszy. Zaczynam nawet podejrzewać, że kwiecień mnie zwyczajnie nie lubi. Nie wiem co prawda, jak można mnie nie lubić i nie wiem, czemu kwiecień nabywa cech osobowych, ale już wcześniej napisałam, że racjonalizm poszedł precz. A na komunię nabyłam drogą kupna sukienunię koloru malinowego. Dodatki będą beżowe. Mam gdzieś, czy wypada. Generalnie wszystko mam gdzieś. Jestem zła. Tak mi łatwiej. I łatwiej mi mówić o statucie, niż o uczuciach. Nawet życzeń w tym roku nie umiałam złożyć. Zabrakło mi pozytywnego podejścia do świata. Ale pracuję nad tym. Powoli co prawda, ale jednak... Znaczy chyba lubię pracować.