poniedziałek, 29 grudnia 2008

o zakupach i o kawie, czyli wszystko przez ślubnego

    Dlaczego właściwie dziewczynka nie ma u nas swojej piżamki? No dlaczego? Nie wiem. Ślubny też nie wie. A powinien wiedzieć on, skoro ja nie wiem. To jest nie do przyjęcia, aby o czymś ani jedno, ani drugie nie wiedziało. Przecież musi być jakaś równowaga w przyrodzie, nie? Skoro ja nie wiem, to wiedzieć powinien on. No bo jak on czegoś nie wie, to ja to wiem na pewno. Na pewno... Taaak... No ale to prowadzi tylko do jednego wniosku: na najbliższych zakupach muszę takową nabyć. A dlaczego? A dlatego, że humanitarnie dla siebie ewakuowałam się dzisiaj z draniem z domu, kiedy to ślubny rano z kubkiem kawy w ręku oświadczył, że dzisiaj w domu pracować zamierza. I jak tylko wyobraziłam sobie ten serwer gryzący się z ruterem i te sterty przewodów i te jęki ślubnego i sprzysiężenie się wszystkiego przeciw programowi i serwerowi i jeszcze czemu tam, co ślubnemu do szczęścia potrzebne, ubrałam drania poprosiłam o kartę albo kasiorę i czmychnęłam na zakupy. No w sumie to daleko nie pognałam, bo już koło domu część wydałam na lampę, która stoi na stole, świeci od góry i od dołu i wygląda bardzo ładnie i jak tylko ją zobaczyłam, to musiałam ją po prostu mieć. Właściwie to nie wiem, jak do tej pory mogliśmy nie mieć takiej lampy... To po prostu pozostanie dla mnie sprawą nieodgadnioną... Normalnie wpisuje się we wnętrze i uzupełnia je, a ja patrzę na nią i upewniam się, że ślubny nie ma mi za złe kolejnej lampy, bo ja oprócz butów zaczęłam ostatnio mieć manię lamp. Lustra za to mi w tym roku minęły. I to same jakoś tak wzięły i po prostu minęły, chociaż w zasadzie to i tak nie byłoby już ich gdzie wieszać. C'est la vie... i tak ślubny mnie kochać musi, a tak to przynajmniej ciemność mu nie grozi.
Nabyłam zatem lampę. Ale przecież nie będę z lampiskiem  żarówkowym odgórnym i oddolnym biegać po mieście, więc zadzwoniłam po męża własnego i osobistego i nakłoniłam go do porzucenia serwera i zejścia na dół, dałam zakup i pognaliśmy dalej. No ale ile można kupować? Nudne to dosyć i w sumie to wszystko mamy, a niech mi lampa kolejna, albo buty pod rękę wpadną... No to już by nawet i mnie zastanowiło, ale za to przy okazji dranisko ma nową kurtałkę i spodnie i rękawiczki pięciopalczaste, co jest dla niego hitem nieziemskim i lekko obładowani (a wszystko nabyte tuż pod domem) wsiedliśmy do autobusu, aby się do Luizy udać. Co będę dawała jej spokój po świętach? Ponoć mnie lubi, to czemu tego nie wykorzystać, a kawa w miłym towarzystwie jej nie zaszkodzi przecież... Miło było, długo gadałyśmy i plotkowałyśmy i paplałyśmy bez sensu też troszkę, ale było nie było do domu wracać trzeba, więc drania ubierać zaczęłam, na co dziewczynka z różowymi policzkami osaczyła mnie rączkami i całusem i pytaniem, czy mogę ją do nas zabrać na jeden dzień. No ja mogę dużo, a w zasadzie to wszystko mogę, bo czemu niby nie, więc powiedziałam, aby szczoteczkę do zębów i piżamkę ciepłą mi do torby załadowała i szybciorem wdziewała coś ciepłego, bo musimy wracać do domu i ratować komputery i ruter i dwa koty i puszkę z kawą. Luzia trochę, jak to zwykle podczas ewakuacji się z domu jej dziecka rodzonego, zdziwiona była. Nie wiem czemu ona się tak dziwi? Ja już przywykłam, że dziewczynka często ze mną wraca, albo od nas wyjść już nie chce, a ona ciągle przywyknąć nie może... No cóż matka zawsze tajemnicą pozostaje. Ale czemu ślubny jeszcze nie przywyknął to ja już zupełnie nie wiem? Tajemnicą przecież mąż mój własny i osobisty dla mnie nie jest, nie jest również ani skomplikowany, ani trudny, a jednak kiedy zadzwoniłam, żeby po nas wyszedł (nas - a nas może być dwoje, troje, czworo... przecież), bo idę z torbiszczami i jest mi ciężko i niewygodnie, a chcę jeszcze do warzywniaka wejść, to jak nas zobaczył, to nas nie poznał w pierwszej chwili. Ale w drugiej chwili już załapał, o co chodzi i jakoś tak nad tym do porządku dziennego przeszedł, a potem przeszedł z pracą do kuchni ku mojej radości niezmiernej, bo z pokoju sterta kubków z kawą zniknęła, a ślubny się przekonał, że nasza kuchnia zimnym pomieszczeniem jest.
No tak... czyli jednym słowem zakupy mnie znowu czekają. I obawiam się, że piżamkę muszę nabyć różową, bo dziewczynka innego koloru na siebie nie nakłada. Ale to nie jutro...  Jutro mam zamiar siedzieć z domu i się nigdzie nie ruszać, bo jakoś dobrze mi idzie nabywanie dóbr materialnym i dzieci, a jeszcze mam kilkoro znajomych kawoszy, którzy mają maluszki własne...

niedziela, 28 grudnia 2008

wstępem do czego jest lolitka?s

    Ponoć prostytutka to nazwa zawodu, ale k...wa (przepraszam) to już nazwa cechy charakteru. Podobno. Chociaż rozróżnienie wydaje się tyle rozsądne, co i zasadne. Ale w takim razie, kim jest lolitka? Wstępem do profesji, czy zbyt intensywną cechą? A może jeszcze jakieś inne miano czy wytłumaczenie należałoby tutaj znaleźć?
Skąd jednak te myśli u mnie? Jak w większości z obserwacji...
    ... wyszliśmy na krótki spacer świąteczny. Celem był park, a przed nim szopka w katedrze. Idziemy. Mijają nas tłumy zmierzające w tę i w przeciwną stronę. Pora zbliżającego się obiadu. Dzień przedłużający święta. Mija nas w pewnym momencie rodzina. Rodzice z córką. Rodzice ubrani cieplutko i elegancko. Dziewczyna w wieku moich uczennic. Idą miarowo, ale milcząco. Panna nadaje tempo marszu wysuwając się o krok przed rodziców. Niby normalka spotykana na ulicach niejednokrotnie, ale... Dziewczyna ma na sobie kusą kurteczkę wyszywaną srebrnymi dżetami i wysokie, czarne, błyszczące kozaki na wąskim metalowym obcasie, które doskonale harmonizują z wzorzystymi, cieniutkimi rajstopami i króciuteńką, błyszczącą, imitującą skórę różową spódniczką. Skojarzenie nasunęło się samo. Nie tylko nam. Trudno orzec, czy strój był ładny, czy brzydki, bo był po prostu wulgarny. Ale dziewczę nie szło samo... Nie szła również z grupą rówieśników, a i pora nie wskazywała na potencjalną szampańską zabawę do rana.
Nie widziałam buzi dziewczyny, nie spojrzałam na jej fryzurę. Mogę zatem ocenić sam strój. Właśnie... ocenić. Czy taki ubiór może być czystym przypadkiem, albo efektem nieświadomości w doborze poszczególnych jego elementów?  Zastanawiam się również nad rolą rodziców tej panny. Czy oni są już niemymi obserwatorami starającymi się nie widzieć, czy jeszcze naiwnymi świadkami zabawy strojem. Tak czy owak nie potrafię sobie równocześnie odpowiedzieć, czy lolitka to cecha, czy wstęp do stylu życia i co ważniejsze: wstęp albo cecha do cechy, czy do profesji?

są...

Są takie chwile,
gdy świat koncentruje się w źrenicy oka,
w źrenicy serca
w ziarnku dotyku.
Kiedy chłodny dotyk
mrozu
zaznacza na nas swoją linię niebycia.

Są takie chwile,
gdy wyraźniej czujemy czucie
i dokładniej słyszymy myśli.
Gdy czarne jest czarne,
a biel sama się wybiela,
kiedy spór rozsądku z emocją
milknie...

są..

Są takie chwile,
gdy świat koncentruje się w źrenicy oka,
w źrenicy serca
w ziarnku dotyku.
Kiedy chłodny dotyk
mrozu
zaznacza na nas swoją linię niebycia.

Są takie chwile,
gdy wyraźniej czujemy czucie
i dokładniej słyszymy myśli.
Gdy czarne jest czarne,
a biel sama się wybiela,
kiedy spór rozsądku z emocją
milknie...

piątek, 26 grudnia 2008

ciąg przyczynowo-skutkowy

    Kiedy pani się już uporała z wigiliami szkolnymi i rózgami oraz kiedy pani zdążyła zgubić pierścionek i parasolkę, i kiedy to przez to zmokła pani okrutnie dzięki jakiemuś paskudnemu śniegowi z deszczem, i kiedy jasnym się stało, że pani to może sobie odpoczywać przy sprzątaniu i przygotowywaniu świąt, okazało się, że pani co najwyżej może udać się do lekarza i poprosić o jakiś mega skuteczny antybiotyk szybkostawiającynanogi. Ale zanim pani do lekarza poszła, musiała pani wybić ślubnemu z głowy wzywanie w środku nocy karetki pogotowia i najszczęśliwszej. Że niby czterdziestostopniowa gorączka i silne dreszcze to powód wystarczający do takich wezwań... No... nie dość, że człowiekowi zimno i człowieka telepie i ma człowiek jakieś majaki, to mi ślubny własny i osobisty lekarzy w nocy wzywać chce i jeszcze rodzicielkę własną na mnie nasyła. No ludzie!! Toż normalne, że jak dojdę do siebie, to do lekarza pójdę, bo przecież wiadomo również, że do lekarza idąc, trzeba być dostatecznie zdrowym...
Ale jak już do lekarza poszłam, to lek faktycznie skuteczny dostałam, bo na nogach mocno stanęłam. Za to jak tylko stanęłam, to osłabłam, kiedy to zobaczyłam kalendarz i ogrom pracy, a kiedy jeszcze droga powiedziała: leż i odpoczywaj, a ja ci posprzątam, to nie dość, że ciśnienie mi się podniosło ideał swój osiągając, to i praca w rękach mi się palić zaczęła. No w sumie to i prawie dosłownie...
O! A teraz odpoczywam... Jestem świadoma tego, co wokół, jesteśmy wreszcie we własnym mieszkaniu, a lodówkę zakluczyłam i zabroniłam otwierać. Taaak... i wcale spać nie zamierzam. Zamierzam się delektować ciszą i spokojem i tym, że mam przed sobą jeszcze kilka wolnych dni. Zastanawiam się też przy okazji, jak tu namówić ślubnego na zabarykadowanie drzwi wejściowych i wyrzucenie telefonów na najbliższy tydzień...

sobota, 20 grudnia 2008

misz-masz przy ulubionym

    Gdzie się podziała magia świąt, którą powinnam już czuć? Jeśli ktoś ją znajdzie, proszę o podesłanie zbuntowanej i do mnie. Zgłaszam protest! Nie ma śniegu, nie ma mrozu, wczoraj padało jakieś świństwo i zmokłam, bo zgubiłam parasolkę. Pierścionek zresztą też zgubiłam. Mówi się ech... i wierci ślubnemu dziurę w brzuchu o drugi identyczny, ale po niego trzeba do Sukiennic się udać. Jak pech to pech, bo Sukiennice wcale nie są blisko mnie. No daleko są. Nawet bardzo daleko.
Czyli wracając do tematu: świąt nie czuję mimo sprzątania i zakupów. Właśnie sączę cabernet i biegam po kabarecie - w dniu dzisiejszym wersja klik bardziej mi się podoba niż ta z Lizą. Czyli mam gusta i guściki w obrębie gustu własnego. A i ulubione jakoś tak wyszło, że nie francuskie, tylko hiszpańskie. Ale sączy się dobrze i całkiem nieźle smakuje po dzisiejszej migrenie. Ba... sączy się nawet lepiej niż myślałam. Ale to jakby zaleta ulubionego. A sącząc się, sączy myśli najróżniejsze. Takiego przy okazji wypełniania nowego, zakupionego dzisiaj kalendarza nowego, dużego i osobistego bardzo też.

czwartek, 18 grudnia 2008

bumtararabum

    Pani jest właśnie po wigilii dla rady pedagogicznej, a jutro czekają mnie cztery następne. Wigilie, nie rady oczywiście. Każda klasa bowiem szczęśliwie / pechowo (niepotrzebne skreślić) ma swoją o innej godzinie, a od każdej klasy dostałam zaproszenie i od każdej to zaproszenie wypadało przyjąć. A ponieważ z pustymi rękoma iść nie wypada, to dzisiaj pani kupiła rózgi. Babina na rynku się ucieszyła, że jakaś wariatka wór rózeg od niej nabyła, a ja to się dopiero jutro będę cieszyć, jak w tych obcasikach i kostiumiku będę ten wór taszczyć. Ale co zrobić, jeśli w tym konkretnym wypadku moje działanie było szybsze niż moje myślenie... No cóż... nikt nie jest doskonały, więc i ja mogę miewać czasem jakąś wadę.
    Drań śpi, ślubnego jeszcze nie ma w domku i jeszcze długo, długo nie będzie. Idę po ulubione, bo jakoś tak po tych śledziach i przed tymi kolejnymi to tylko coś na trawienie strawić mogę.
No i jeszcze klik... lalalallaaaalaala... A czemu tak? Nie wiem i ja tego... Pewnie dlatego, że mam już ferie i pewnie dlatego, że dzisiaj zapisałam się na kolejną setkę szkoleń i nie mam jeszcze kalendarza, więc sobie one oscylują z datami w mojej głowie i na małych karteczkach w obecnym kalendarzu.
Taaak... no a poza tym, to wszystko dobrze.

wtorek, 16 grudnia 2008

ja smoczyca

    A ja nadal w konwencji klik. Tylko w nastroju już absolutnie przysiadalnym. Tak przysiadalnym, że tylko kawę nalewać sobie do kubka i siadać obok mnie i słuchać, bo do głosu nie dopuszczam. I w dodatku uszy mnie pieką. Obydwa dwa. A w zasadzie to jakby obydwa pięć, bo aż niemożliwe, że dwie sztuki mogą być do takiej purpury doprowadzone. Ale są i nawet mam policzki przaśne od nich. Tak zdrowo znaczy się wyglądam. Taaa... Jutro znowu mam lekcję muzealną, to sama będę jak eksponat, jeśli mi nie minie. No ale nie ma tego złego - było mi zimno, to teraz ciepło mi aż nadto. A jak jeszcze pomyślę o sobotnich planach mycia okien, pieców i drzwi, to do takiego wrzenia dochodzę, że w smoka mogę się bawić.

niedziela, 14 grudnia 2008

o mrozie i naszyjniku i już w sumie to o niczym

    W nastroju jestem nieprzysiadalnym i wcale nie jest mi z tym dobrze. Jestem zła. Nawet mi się nie chce szukać czegoś innego niż Waits i Świetlicki. Chcę mróz! Dlaczego jeszcze nie ma mrozu trzaskającego? Normalnie nienormalne to. Człowiek tak czeka na mróz, a tu jego totalny brak. I ani widu, ani słychu. Pogoda ze mną sobie pogrywa. No i nie tylko pogoda. Taki czas na przykład też sobie pogrywa. A ja w sumie to go ostatnio tak trochę lekceważę, a trochę nie zauważam. Szkoda, że on zauważa mnie. Ale to już jego sprawa. Niech się martwi. A ja się pomartwię czymś innym. No bo w końcu czymś trzeba. Tylko czym...? A właśnie... naszyjnik mi się popsuł w piątek. Nie! on się nie popsuł. On się totalnie... popsuł... Pani sobie w nim szła i było dobrze i dziecko pani odebrała z przedszkola i dziecko chciało na zapiekankę wejść. No to ja dziecku swojemu tłumaczę, czym taka zapiekanka się skończyć może, ale ono miało to gdzieś, więc weszliśmy i jak już dziecko pochłonęło ową i jak pani dziecko i się odziewała w kurtki, to się mi naszyjnik zaczepił i się wszystko mi po podłodze rozsypało i pani musiała wszystkich sterroryzować, żeby wszystkie elementy znaleźć... O! I wszystkie znalazłam. No właśnie... i chyba czas ślubnego o rekonstrukcję naszyjnika poprosić. No właśnie... klik

środa, 10 grudnia 2008

rozrabiam nadal i już do tego przywykłam...

    Pani obudziła się dzisiaj rankiem rankiem skoro świt, kiedy to do hymnu z Wieży Mariackiej nadawanego w programie pierwszym polskiego radia brakowało godzin siedem. Pani wstała i nacisnęła włącznik światła. Ciemność jednak pozostała ciemnością, a głuchy dźwięk oznajmił, że żarówki właśnie straciły swoją żywotność. Myśląc o uciesze ślubnego, który będzie musiał się z plafonem na suficie pokoju dziennego mocować, skierowałam się w stronę przedpokoju. Mamy tam ciepłe światło boczne, które dzięki przyciemnieniu w nocy ładnie oświetla mieszkanie, a z rana mami jeszcze półsnem, ale ono niestety nie omamiło mnie dzisiaj, ponieważ gdy tylko dotknęłam włącznika, aby światło uregulować, usłyszałam kolejny głuchy dźwięk. W duchu podziękowałam sobie, że po plafonie nie uparłam się, aby włączyć komputer i jednocześnie zaklinając, żeby oświetlenie w łazience nie wysiadło. Nie wysiadło. W kuchni też nie, więc uzbrojona w kawę oraz wystrojona turbanem na mokrych włosach postanowiłam zaryzykować i włączyłam komputer. Nie spaliłam, kawy nie wylałam - kawę w całości wypiłam. Wylałam za to make-up z buteleczki. No jakoś tak mi wziął i upadł i wpadł do brodzika i tam mażąc ściany wylał się. Nawet nie wiedziałam, że tak trudno go zmyć z glazury - z twarzy schodzi bez problemu. I kiedy myślałam, że tak w stylu naturell mi pójść przyjdzie, okazało się, że w sumie to się malować nie muszę, bo te hektolitry skrzypu i witaminy A robią jednak swoje i aż poczułam się dziwnie odkrywając swoją prawdziwą twarz. Czego to nałóg nie robi z czlowieka. Ale jak to powiedział ślubny... ponoć i tak zawsze po dwóch godzinach mojego make-up'u widać już nie było, ale bał się mi sugerować, że to wydatek zbędny. No niech mu będzie. Jednak poniósł go raz jeszcze, bo dla zasady kupić cudaka musiałam. Potem niczego już nie uszkadzając zaprowadziłam drania do przedszkola mocno zestresowana, czy aby będzie on chciał tam dzisiaj zostać, czy też może wyskoczy (jak wczoraj) z nagłym protestem i twierdzeniem, że on dzisiaj chce mieć wolne. Wczoraj wsadziłam go do taksówki i do dziadków-pradziadków zawiozłam, dzisiaj postanowiłam być twarda. Nie było takiej potrzeby, więc w skowronkach pognałam w stronę szkoły. A potem to już luzik... kontrola z kuratorium, tłum rodziców na każdej przewie i wypełnianie kart wycieczki na lekcję muzealną.
I tylko nie mogłam pojąć, dlaczego uczniowie się na mnie tak dziwnie patrzyli, kiedy zagnałam ich do sali, sprawdziłam listę, podyktowałam temat i zaczęłam prowadzić lekcję. Ostatnią moją w tym dniu. Twierdzili nawet uparcie, że dzisiaj nie jest czwartek, a oni powinni już iść do domu. Faktycznie... właśnie zauważyłam, że dzisiaj nie jest czwartek... Pracowałam wobec tego dzisiaj godzinę dłużej, a oni mają wiedzę o tekst Barańczaka poszerzoną. I to wcale śmieszne nie jest. Nic a nic, bo to znaczy, że do piątku jeszcze dwa dni, a nie jeden... klik

sobota, 6 grudnia 2008

przypadek

    Właśnie zamknęłam drugi tydzień ciężkiej pracy. Są efekty. Najlepsze z możliwych. I powiem szczerze, że da się drugi etat w ciągu trzech dni zrobić. Uff... A teraz właśnie zasiadłam z tomem Harrego Pottera, ponieważ na nic innego nie mam ochoty. Potrzebuję wyciszyć wszystko, co jest związane z realnością. Ślubny poszedł do kuchni po moje ulubione ulubione, a ja postanowiłam jeszcze tylko poszperać w muzyczce.
Jestem zmęczona. Nie myślałam, że to napiszę jeszcze w tym roku. Jestem. Wzięłam na siebie dużo, a nie chcę, żeby drań ucierpiał, więc cierpi blog. Podłota ostatnio stwierdził, że się skryłam i tak wzięłam za pracę, że wsiąkłam całkiem. Wsiąkłam. Nie skryłam się. Ale faktycznie... wsiąkłam. W te papierzyska i w te tomiszcza. Dłonie moje dzięki kredzie błagają o litość, ale uczniowie swoim zapałem rekompensują mi niedospanie i piekące oczy. Ślubny patrzy i tylko się uśmiecha. A właśnie... ślubny. Długa historia, albo jeszcze dłuższa, ale postanowiliśmy do jej początków sięgnąć. Chyba dobry to był pomysł.
Ale dzisiaj to już tylko klik, bo właśnie mam naszykowane ulubione i kocyk i Harrego i ślubny pewnie tylko przypadkiem ramieniem całe oparcie sofy otoczył. Jasne...

poniedziałek, 1 grudnia 2008

ciepło - zimno, czyli zabawa w odkrywanie siebie

    Od jakiegoś czasu obserwuję w sobie pewną tendencję. Albo bezwstydnie odkrywam emocje i czuję potrzebę ogromnej i szczerej spowiedzi myśli własnych, albo chowam się w sobie, otulam uśmiechem z miną mówiącą, że nic się nie stało, jest wszystko jak należy i zamykam słowa w samym ich zarodku. Nie pokazuję nic, nic nie mówię. Potem znowu przychodzi fala zwierzeń, a potem znowu trafiam na mur mój prywatny. Nie zależy to ani od ludzi, ani od kwadr księżyca. Bierze się jakoś tak po prostu,  z potrzeby własnej, chwili. Od lat ekstrawertyzm we mnie walczy z wielką siłą obronną własnej intymności. Odkąd pamiętam najbliższe są mi skrajności. We wszystkim. Nigdy nie zadowalały mnie półśrodki, albo coś, co nie dawało pełni.
Nie żałuję tego, co mówię. Nie żałuję tego, co ukrywam. Męczy mnie jednak już ta zabawa w ciepło-zimno, piekło-niebo. Czy nie można mieć tylko piekła, albo tylko nieba? Czy nie można żyć tylko w cieple, albo tylko w zimnie? Czy mój własny prywatny złoty środek to ta właśnie huśtawka uczuć, emocji, odczuć, pragnień, myśli, zdarzeń, planów, zwierzeń...?