poniedziałek, 31 grudnia 2012

spirit sprint etc.

Koniec roku wcale nie przyczłapał. On przybiegł niczym światowej sprawy sprinter. I dobrze. Wreszcie. Koniec.

poniedziałek, 26 listopada 2012

klik

    ... ha! Wiem, wiem... Wiem. Wiem, że nic nie wiem. I wiem, że do środy miałam nie pisać, aby swojej paniki nie wywalać z  pełnym ekshibicjonizmem i tym obrzydliwym egocentryzmem właściwym mojej świadomości. Ale trudno. Stało się. Muszę się przyznać: jestem na urlopie, mam totalnie wolny wieczór, sączę ulubione, Upiór w operze i inne wyjce w wersji hard produkują się w słuchawkach, mąż mój własny i osobisty ogląda z zapamiętaniem programy informująco - politykujące, a drań śpi. Śpi zmęczony jeszcze wczorajszym meczem w stolicy. Dali czadu. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie to emocje widzieć swoje dziecko, które skupia uwagę na piłce i walczy o nią. I to dziecko staje się nagle takie duże i dorosłe i jakby w innym wymiarze funkcjonowało, podejmuje decyzje wskazujące na konkretną taktykę. Taak... muszę przyznać światu, że mam to szczęścia mieć zdrowe i absolutnie fantastyczne, chociaż w pełni draniowate dziecko. Uczy się lepiej niż bardzo dobrze. Z matematyki dawno już zostawił klasę w tyle i prawdę mówiąc zaczęliśmy załamywać ręce, ponieważ nie wiem, czy kontynuować rozwijanie jego pasji, czy też kazać mu pozostać na pewnym etapie i zaczekać na klasę. O ile przy pisaniu jest płacz, bo on wie i on umie i nie trzeba więcej, niż trzeba, o tyle matematyka jest dla niego nagrodą. Taką totalną. Pracujemy już na czterech działaniach. I chce więcej. A ja się boję. Oprócz tego znajduje czas na dwie dyscypliny sportu. Piłka nożna jest jego pasją równą matematyce. Tenis zaś jest jego sposobem na spędzanie wolnego czasu. Wolnego! cholera czasu... Jesteśmy po jednym meczu, przed drugim równie istotnym dla rocznika, a przed ogólnopolskim turniejem tenisa ziemnego. Basen jest dwoma dodatkowymi godzinami wychowania fizycznego, które wypełnia sumiennie i z przyjemnością jak pozostałe godziny lekcyjne, a pani unosi się w zachwytach. Ja ją zapraszam do nas w czasie wolnym. Ona nie wierzy. Ja też bym nie uwierzyła, że dranisko z Doskonałego Damianka potrafi przepoczwarzyć się w Koszmarnego Karolka. Tak widocznie musi być. Musi być w wielu kwestiach samodzielny. I wbrew pozorom cieszę się. Gdzieś tam we mnie odzywa się mój rodzic płci męskiej, który marzył o tym, aby drań nie był pokornym, ułożonym, grzecznym chłopczykiem, jedzącym świeże warzywa i słuchającym z pokorą wszystkich wokół. Nie tak dawno zresztą pobił się z najlepszym kolegą o... poglądy. Tutaj zabrakło mi argumentów. Poglądy to poglądy, należy ich bronić.  Przyjaźń trwa nadal jakby nawet większa, sińce się zagoiły, a ja nadal nie mogę wyjść z wrażenia i pocieszam faktem, że on nie zaczął.
Taak... wiem. Piszę to, bo piszę. Bo jestem dumna. Bo chcę zakrzyczeć to, co faktycznie chciałam napisać. A co chciałam napisać? To, że mam znowu okulary. Czarne. Duże. To, że jeszcze bardziej rozjaśniłam włosy. To, że fryzjerka ścięła mi je nieco inaczej tym razem i kompletnie nie potrafię ich teraz ułożyć. To, że znowu poradziłam sobie z kilkoma dużymi imprezami. To, że jestem z siebie tak zadowolona, że aż głupio mi. To, że obecnie moje dwie stażystki zostały rzucone na głęboką wodę i muszą sobie poradzić, bo mój urlop nie jest taki sam z siebie. I to, że bardzo się boję. A ze strachu cierpnie mi aż skóra w miejscu, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. W środę już będę kilka godzin po znieczuleniach i prawdopodobnie nawet będę się śmiać z tego strachu. Niestety dopadło i mnie. Chirurg zajmie się mną dokładnie i jak sam powiedział: czule. Miły facet, z którym dobrze mi się rozmawia. Szkoda tylko, że o głębokości nacięć i ich następstwach. Pozostaje mi jednak wiara w to, że tam na górze mamy teraz taką ekipę (a właśnie... mieliśmy jeszcze dwa pogrzeby w ostatnich tygodniach), że pokierują jego dłońmi tak, aby było wszystko dobrze.
Drań nic nie wie. W środę idzie rano do szkoły, potem na kółko, potem na trening. Zmieni się tylko to, że pozwolę mu wziąć telefon ze sobą. Chcę do niego zadzwonić. Taki mały egocentryzm prywatny... A poza tym? Poza tym wszystko dobrze i nawet nie tak strasznie, jakby wskazywała moja rozchwiana dzisiaj nieco leksyka. Jest ok. Taaak. klik

piątek, 5 października 2012

Wygibasy, czyli bezsensowna paplanina przy płatkach...

    Piątek nastał o tylko sobie właściwej porze, która kompletnie mnie nie obowiązuje. Czas przestał bowiem stanowić dla mnie problem dokładnie wtedy, kiedy stwierdziłam, że muszę zaprzestać patrzenia na zegarek i po prostu wykonywać kolejne obowiązki, bo w przeciwnym razie oszaleję. Jakoś tak łatwiej, mniej się spieszę, mam więcej oddechów pomiędzy jednym a drugim. Ci, którzy mają za mnie weryfikować owe między i owo jednym i drugim mają jedynie dawać sygnał bez zagłębiania się w szczegóły. Wstaję rano, biorę prysznic, zaparzam kawę z ogromną ilością mleka i siadam na balkonie, aby dziwić się, że w czerwcu w tym momencie mojego jestestwa było już dawno po wschodzie słońca, a w sierpniu właśnie ów się zaczynał. Trudno. Skoro słońce jeszcze jest na drugiej półkuli, patrzę na to, co widać w myśl zasady, że jak się nie ma, co się lubi etc. A potem to już taki codzienno - prywatny standard. Gdzieś pomiędzy oglądaniem przeze mnie (bez)wschodu a płatkami owsianymi w pracy są jeszcze makijaż, wybór butów, żakietu, korali i droga poprzez puszczę. Ostatnio sarny gromadnie wylegają na trasę. Rano zaczyna się unosić mgła i wszystko wygląda prześlicznie. Drzewa są barwne do granic zdrowego rozsądku. A niektóre to nawet graniczą z granicą szaleństwa. Piękne. Taką jesień lubię. Taką, czyli kolorową i słoneczną, szeleszczącą i ciepłą. W ubiegłą sobotę byłam na zlocie motocyklistów. Pogoda przepiękna, motocykle piękne, muzyka obłędna, motocykliści bezbłędni. Wśród nich spotkałam jednego z trenerów ze szkoły. Zaskoczeni byliśmy na równi. Ja dodatkowo faktem, że mogłam tych machin dotknąć, a co odważniejsi (chociaż wszyscy na motorach z zasady powinni być odważni) proponowali, abym je spróbowała zmasakrować usiłując jeździć. Okazało się jednak, że mam jakieś resztki zdrowego rozsądku w sobie i z propozycji nie skorzystałam. Ku swojemu zaskoczeniu. Taak... tu muszę przyznać, że zaskoczyłam samą siebie. Ba! zaskoczyłam nawet męża mojego własnego i osobistego. Za to drań nas nie zaskoczył ilością energii w sobie i korzystając z pięknej pogody wyszalał się za wszystkie czasy. Prawdopodobnie zdjęcia umieszczę na jego blogu. Prawdopodobnie zrobię to wtedy, gdy zasiądę z ulubionym na sofie i zapadnę w nicnierobienie. Prawdopodobnie nastanie to w bliżej niewiadomym mi obecnie dniu. Jutro bowiem po treningu dziecka mojego jadę do puszczy tylko po to, aby przejść dystans jakiś 8 km. Zapowiadają deszcz. Fajnie. Czemu niby to miałabym mieć łatwo i szczególne względy? Hm... a jednak by się przydały...
Za to wczoraj na tenisie bez szczególnych względów i bez nawet jakichkolwiek względów, a w dodatku w rozwiązanym bucie drań dał istny popis. Podoba mi się to moje dziecko coraz bardziej. A najbardziej podoba mi się to, że robi coś co lubi i widać efekty jego wysiłku. Po kim on ma takie zacięcie do wygranej to ja nie mam pojęcia. Taaak... Płatki zjedzone, muzyczka w tle, przede mną dwie godziny pracy i szybka jazda na basen do drania, który będzie się pluskał pływając, sauna dla mnie, spacer, zakupy i piątkowy wieczór. Ha! zapomniałam, że na dzisiaj mam tak miłe plany i kompletny brak obiadu oraz pomysłu na owy. Najwyżej będziemy żyć miłością. klik 

PS (do klik). Że mam bzika na punkcie Maleńczuka wiecie. No kto inny by wiedział jeśli nie Wy? No tak. Uwielbiam jego głos. Ha! w sumie to poniekąd jego uwielbiam. Ale zdecydowanie ten głos mógłby mnie nie tylko budzić, ale i szeptać, co jeszcze przede mną. A przede mną niestety sterta dokumentów. Ha... dulunga!

wtorek, 25 września 2012

    Zdecydowanie ktoś powinien wprowadzić zakaz sprzedaży węgierek... Uff... lubię je. Kocham je i wcale się nie wstydzę jeść je bez opamiętania. Nie smażę w tym roku powideł. W tym roku jemy węgierki na zapas.

poniedziałek, 24 września 2012

Semantics won't do...

... czyli każdego dnia dostrzegam rozbieżność pomiędzy tym, co chcę powiedzieć, a zbyt ubogim znaczeniem słów, które wypowiadam.
Piję właśnie trzecią kawę. Pierwszą czarną. Mąż mój własny i osobisty poszedł do apteki. Drań przed chwilą przybiegł z podwórka z zapytaniem, czy nie wbiło mu się szkło w łokieć. Po wyartykułowaniu pytania zaczął płakać. Z płaczu dowiedziałam się, że spadł z roweru w bliżej nieokreślonych okolicznościach w bliżej nieokreślonym miejscu. Woda utleniona i plaster załatwiły sprawę, a drań szybciej niż szybko wrócił na podwórko. Po co mąż mój poszedł do apteki? Sama nie wiem. Okaże się jak wróci. Sama jestem ciekawa, jaki specyfik mu polecą na moje zakatarzenie siermiężne, ból mięśni i ogólne rozdrażnienie na skutek trudności z koncentracją z powodu bólu głowy. Odebrałam dzisiaj paszport. Sama się zdziwiłam, że już. Już zapomniałam jakie to uczucie. Coś jakby wolność i możliwość. Nabyłam również płaszczyk. Przemyślałam i nabyłam... czerwony z rozszerzanymi rękawami.
Wczoraj zanieśliśmy rodzicowi płci męskiej wrzos. Piękny, absolutnie wrzosowy. Zastaliśmy różę herbacianą od mamy. "Wiesz córciu - śmiała się dzisiaj mama do telefonu - tata zawsze się ze mną kłócił, że nie ma róż koloru herbacianego, są tylko żółte." Uśmiałam się i ja, bo przecież to oczywiste, że są. I są to moje ulubione. Takie zawsze dostawałam od dziadka na urodziny. Ogrodowe, herbaciane.
Tymczasem drań dzisiaj dostał pięć minus z dyktanda. Jutro dostanie wycisk od trenera. W sobotę dostaliśmy, po uprzednim zamówieniu, pyszne sushi i wino z liczi. Pychota w połączeniu. W połączeniu ze zbyt cienkim ubraniem wprawiło mnie w stan zachwytu, a obecnie kataru. Ale i tak było warto. Mmmm... dlaczego wszystko, co grzechu warte jest barwne i kosztowne. klik

czwartek, 20 września 2012

zabawne...

    Nabyłam dzisiaj drogą kupna firany. Drania uzbroiłam w trzy nowe kurteczki. Przymierzyłam piękny, króciutki, totalnie pomarańczowy płaszczyk. Cudo... niestety ciut za obcisłe rękawy wprawiły mnie w stan niepewności co do tego, czy wypada. Do jutra mam przemyśleć sprawę. Zatem myślę. "Ale masz piękną żonę" zakrzyknęła moja przyjaciółka licealna do męża mojego osobistego. Ponoć nie widziała u mnie jeszcze tak jasnego blondu i ponoć nie widziała mnie jeszcze nigdy w malinowym płaszczyku. A znamy się lat 20. Jak to brzmi... W sumie brzmi też zadziwiająco, że już czwarty rok trenuje drania, robiąc z niego tenisistę. Chociaż ja wolę myśleć, że on się po prostu dobrze bawi i turnieje są sprawą mocno drugorzędną. A drań z dumą nosi swoją licencję o numerze ponoć najwspanialszym dla niego i z chęcią większą niż ogromna biega po korcie ziemnym. Woli mączkę niż halę, woli rakietę head od innych, w butach Adidasa gra mu się lepiej niż Nike. A ja patrzę z boku i odpływam. Rośnie ten robal. Dzisiaj trzeba było poruszyć kwestię ewentualnej szkoły językowej lub korepetycji z angielskiego. Chciałabym, aby mówił w tym języku. Chciałabym... wielu rzeczy dla niego i jakoś tak nie mogę się nadziwić, że on jest już taki duży. We wtorek wprawił mnie w osłupienie na boisku. W stroju Rooneya z czarnymi kolanami, łokciami, dłońmi i usmarowanym czołem na równi z policzkami cieszył się z karnego wbitego do bramki ściskając mnie mocą całego swojego wyrośniętego nagle jestestwa. Nie mam pojęcia, po kim on taki zapał do sportu odziedziczył. I tyle energii. Piłka nożna, tenis, basen. Na sobotę wybłagał pierwszy trening siatkówki. Tak tylko, żeby zobaczyć. Bo tak mu się podoba i chciałby z ciekawości. Bo on tak nas prosi bardzo, bardzo. Dzisiaj zapadła decyzja, że zobaczymy. Zobaczymy... Ja wiem, jak to się skończy. Mąż mój własny i osobisty weźmie to już na siebie. To, czyli kolejne godziny poświęcone sprawności fizycznej dziecka. Weźmie na siebie, chociaż sugerował, że ja z trenerami znacznie lepiej rozmawiam. Zostało mi to sprzed lat kilku, które w innej galaktyce oscylują.
Mam świadomość, że trzeba decydować się na jedną dyscyplinę, a on dodaje sobie kolejne. Mam również świadomość, że nie chcę mu ucinać i kazać podejmować wiążącej decyzji. Na razie wszyscy dajemy radę. Największą radę daje jednak on sam.
Odpoczywam. Odpoczywam w tym tygodniu absolutnie. We wtorek musiałam pojechać do pracy, chociaż na wstępie oświadczyłam, że mnie nie ma i jestem tylko dlatego, że muszę skończyć to co ważne i nie mam ochoty słyszeć i widzieć niczego poza tym. Miałam ubaw widząc, jak sprawy opływają mnie mimochodem i nie daję się sprowokować. Taki przerywnik w pracy i w urlopie - jakby zawieszenie między wymiarami. Teściowie przywieźli mi wino hiszpańskie z Barcelony. Właśnie sączę je małymi łyczkami z ulubionej lampki. I stwierdzam, że jednak wolę mołdawskie na równi z francuskim. A właśnie... tak przy okazji trunków... niedługo jadę na Ukrainę. Za to na wakacje zaczęły snuć się obok nas plany związane z Bułgarią. Nagle okazało się, że wyciągam rękę i biorę to, co mi się podoba. Zabawne... Nauczyłam się cieszyć wszystkim co pozytywne. Tego jest naprawdę dużo na świecie.

niedziela, 16 września 2012

się

    Jakby co, to wszystko się udało. Moja delegacja zagraniczna szczęśliwie podążyła w kierunku swojego kraju, trzy ogromne przedsięwzięcia za mną, Europejskie Dni Dziedzictwa na moim terenie przeszły bez zakłóceń, a ich inauguracją właśnie dzisiaj rozpoczęłam urlop. Za to jutro śpię. Odsypiam. Obudzę się dopiero wtedy, kiedy dostatecznie zostanę zmotywowana ogromnym kubkiem gorącej kawy z mlekiem. Tak. Muszę się dać zmotywować, ponieważ jutro otwarcie testamentów, a potem niezwykle ważne sprawy w wydziale paszportowym. Zabawne, że te dwa elementy mojego obecnego życia zbiegły się w czasie i nastaną w tym samym dniu. Od jakiegoś czasu mam pewność, że nic nie dzieje się bez powodu i ten głębszy sens nawet najprostszej sytuacji potrafimy dostrzec, choćby dopiero po fakcie. Albo i nie potrafimy - zależy od sposobu patrzenia na świat. Mnie wyostrzyły się kolory. Im jaśniejsze mam włosy tym łatwiej mi obserwować świat. I łatwiej się śmiać. Tak. Śmieję się. Nie wiem, czy wszystkim się to podoba. Mnie tak. Chyba nie chodzi o to, by tkwić w bólu, chociaż nachodzą mnie takie chwile, że mam ochotę walić pięściami w ścianę. Oczy opanowuję ilekroć poczuję, że zaczynają szczypać po dolną powieką. I wtedy śmieję się z samej siebie. A śmiejąc się biorę jeszcze więcej obowiązków. I za każdym razem obiecuję sobie, że opisze to tutaj. A potem tutaj nie docieram. Opanowałam bowiem zdolność pisania bloga w myślach. Tak... tam opisuję ze szczegółami. 

piątek, 17 sierpnia 2012

Gnomy i cała reszta...

... którą stanowimy my, czyli mąż mój własny i osobisty i ja wróciliśmy zaledwie kilka dni temu znad morza. Gnomy opalone i szczęśliwe. Wobec tego my szczęśliwi podwójnie. I też opaleni. I to bynajmniej nie tytoniem, którego w równej mierze nie przyswajamy oboje. Słońcem, które raczyło się pokazać. Pozostajemy zatem w egocentrycznym przekonaniu, że te jego wyczyny prawie gimnastyczne pomiędzy chmurzyskami i wiatrem były poczynione specjalnie dla nas. A czemu by nie? W dodatku odwiedzony w drodze do domu Gdańsk także przywitał nas przepiękną pogodą, chociaż chmury wieszczyły ulewę i prawdopodobnie dlatego objawił się jeszcze cudniejszy, niż pozostawał w pamięci. A żeby pozostać w szaleństwie egocentrycznym i wakacyjnym, a jednocześnie nizin nie mieć zbyt bardzo utrwalonych na zdjęciach i we wspomnieniach już jutro będziemy podziwiać nasz ulubiony Kraków. Jakoś tak stał się tradycją spontaniczną u schyłku sierpnia. Cieszę się z tego wyjazdu. Szczęśliwy jest również psiak, który w tym roku ubzdurał sobie, że cała plaża jest jego i pokonywał ją za patykami po wielokroć, ponieważ jutro go nie zabieramy oddając w opiekuńcze ręce najszczęśliwszej. Jego małe łapcie raczej nie dadzą rady pokonać zaplanowanych nieplanowanych ścieżek po uliczkach zawsze tak pełnych ludzi. Za to drań już przywykł do tych pozornie bezładnych wędrówek po miastach z kanonu ulubionych. Tak nam najprzyjemniej. Raz kierujemy się kolorami, raz zapachami, raz idziemy w przeciwnym kierunku co tłum. Jego nóżki są już w stanie zrobić wiele kilometrów. I faktycznie w tym roku wiele ich robiliśmy w Ustce. Asia uśmiała się, że znowu Ustka i znowu ulubiony domek. No tak jakoś... jakby to powiedzieć monogamistami jesteśmy. Chociaż wyklarowały się postanowienia, że za rok Łeba etc. Zobaczymy. A dzisiaj zobaczyłam się z Joaśką, która tak nagle i po prostu przyjechała ze stolicy. Na kawę. Żeby mnie zobaczyć okiem fachowca w dziedzinie psychologii i pedagogiki. Chyba wypadłam nieźle. Ale mówiłam jej przez telefon, że jest ok. Jak widzę organoleptyzm szerzy się wyraźnie wśród moich koleżanek w miarę upływu lat. Koty szaleją i mruczą jakby chcąc nas zatrzymać w domu na dłużej. Drań śpi słodko. Winobluszcz na balkonie podlany do syta. My jeszcze niespakowani. Ale Kraków nie oczekuje ode mnie poukładania i przemyślanych działań, więc po co się spieszyć?

poniedziałek, 23 lipca 2012

co to jes kaloria?

- Wiesz co to jest kaloria? - zabrzmiał prawie poważnie głos sekretarki po drugiej stronie telefonu, którego dźwięk wyrwał mnie z transu myślowego dotyczącego niezwykle ważnych wydarzeń. A ponieważ siedziałam zakopana w dokumentacji i jej pochodnych, które sama tworzyłam, zatraciłam granicę poczucia humoru. A może nie zatraciłam, tylko już podświadomie mam zakodowane, że oficjalny telefon od sekretarki wróży niezwykle ważne następstwa. W takich okolicznościach nie było nawet sensu sensownie odpowiadać i silić się na rzekome znawstwo wartości energetycznych etc., więc mając nadzieję, że może to jakiś słowny żart wyraziłam swój brak wiedzy i nieznajomość tego zakamarka leksyki polskiej. Jakoś nie-żartem mi się to odruchowo nie wydało... Chichot w słuchawce nie pojawił się. I kiedy już zaczęłam się zastanawiać, czy aby ktoś z góry nie potrzebuje nagłej pomocy słownikowej, za jaką robię, sekretarka arcy poważnym tonem poinformowała mnie, że kaloria, to taka mała, wredna istotka mieszkająca w szafie, zwężająca w nocy ubrania.
Ha! i to jest myśl! A zarazem sygnał, że najwyższy czas na urlop. Jeszcze miesiąc temu samo pytanie by mnie rozbawiło.

niedziela, 15 lipca 2012

kocioł z wiśniami

    W pracy mam kocioł, a raczej dwa kotły. Mieszam w nich fachowo i z chęcią. Kocham swoją pracę. Pisałam już? Hm... pisałam. Pisałam wiele razy, że mam jej dużo, że nie wyrabiam, że nauczyłam się, że wybuchnę, że wybuchłam, że mój zespół, że zespołowi, że... uwielbiam robić to, co robię i jestem przekonana, że dwa lata temu podjęłam decyzję optymalną w danej chwili, która pozwoliła mi rozwinąć skrzydła. Chociaż czasem tak po cichutku, kiedy mogę zatopić się w fotelu przepastnym swojego pokoju ze stale wzrastającą ilością kwiatów, kiedy uda mi się w całym zgiełku redakcyjnym włączyć Madame Butterfly, zastanawiam się, jak straszliwie odległe są momenty, kiedy obcasami stukałam po szkolnych korytarzach, które przebiegałam szybko, stanowczo, z dziennikiem i stertą książek. Teraz też staję czasem przed uczniami i uczę. Uczę kultury słowa, uczę wiedzy o kulturze, uczę redakcji tekstu. Uczę się też sama siebie uczyć życia, bo tego mi nigdy dość. I to mi wystarcza. Spełniam się w tych krótkich chwilach i w tych chwilach, które trwają. W tych, które rejestrują mnie tym bardziej. Ostatnio miałam propozycję powrotu do szkoły. Zapadłam się w fotel, włączyłam ostatni program, w białej filiżance parzyła się yerba mate, a ja dziwiłam się samej sobie, jak łatwo mi tę propozycję odrzucić. Bez zastanowienia. Teraz. Jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć. Jeszcze kilka nauk, jeszcze kilka lat, jeszcze kilka sukcesów i wtedy. Na moich warunkach.
Wąska ścieżka poprzez puszczę jest coraz krótsza, a puszcza coraz bardziej moja. Moje życie coraz bardziej oczywiste, a mój drań coraz większy. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej pewny, że to początek zmian we mnie. A ja? A ja patrzę i podziwiam. Świat. Życie. Wszystko. Powolutku wracam do pisania. Ale teraz nie mam jeszcze sposobu na opisanie świata wokół. Czasy, kiedy naiwnie patrzyłam z dwulatkiem na reku na otaczającą mnie rzeczywistość kazały mi dorosnąć. Szkolne korytarze i zapach biblioteki zostały w tyle. Jak opisać rzeczywistość obecną bez podawania osób i miejsc? Jak zawrzeć w słowach więcej godzin na dobę, niż mieści je zwyczajny zegar? Szukam sposobu. I znajdę. A dzisiaj sączę ulubione. I jem wiśnie. Zadziwiająco słodkie są w tym roku. klik

środa, 11 lipca 2012

Something`s Gotten Hold Of My Heart...

... i trzyma. Jakoś tak. Jesteśmy już po remoncie i po przeprowadzce. Jesteśmy jakby bardziej szczęśliwi i wreszcie na swoim miejscu. Karma. Tak. Nie ma innego wytłumaczenia. I spokój moich dziadków oraz odrobina wiary w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Ścięłam na krótko włosy. A ich kolor stał się wreszcie w pełni platynowym blondem. Ponoć schudłam. Ponoć stałam się zołzą. Zastanawiałam się po wielokroć, jak to wszystko się ułoży, a wszystko tak po prostu samo się stało. W niedzielę prowadziłam jedną z ważniejszych w regionie imprez. Poszło lepiej niż przypuszczałam. Blond robi swoje, a faceci są przewidywalni. Przestałam pisać, wiem. Jakoś tak. Może dorosłam? Może... sama nie wiem. Jakoś tak. Jest dobrze i tak zwyczajnie. Wracam powolutku do pewnych przyzwyczajeń. Weryfikuję je jednak skrupulatnie. Czasem wiwisekcja własna musi się stać. Moja się właśnie staje. I ja się staję. Zołzą. Ale w blondzie i bez widocznej na zewnątrz żałoby. klik

niedziela, 6 maja 2012

wracam do żywych, chociaż cały czas tu jestem i nigdzie nie poszłam

    Tak. Wchodziłam na zaprzyjaźnione blogi, czytałam i cieszyłam się, że życie wokół trwa, a moja osoba jest tylko jedną z wielu. To pozwalało przez ten czas nabrać dystansu do siebie i świata. Ale przede wszystkim dało pewność, że świat się nie skończył. Chociaż o tym, że świat trwał i miał się dobrze dał mi organoleptycznie i jasno do zrozumienia powrót po zaledwie kilku dniach do pracy. Po pierwsze wszyscy współpracownicy, którzy obecni byli przy mnie na pogrzebach, kazali sobą dysponować do ewentualnej pomocy, odbierali odpowiedzi na smsy przysyłane nad ranem i dzwonili po kilkanaście razy dziennie, żeby upewnić się, że mam zmysły na swoim miejscu, zaczęli zachowywać się normalnie i zgodnie z zasadami miejsca, w którym współistniejemy przez wiele godzin dziennie. Po drugie okazało się, że jednak istniałam w innym wymiarze, a po powrocie czekają na mnie decyzje. I nie należą do łatwych. Ale to dobrze. Pamiętam "Bema pamięci żałobny rapsod". Wychowałam się na Norwidzie, bo mój rodzic płci męskiej cenił go ogromnie i zaliczał do kanonu nadkanonicznego. Teraz uśmiecham się, bo ułatwił mi sprawę... nad niektórymi aspektami naszego życia trzeba po prostu przejść do porządku dziennego. Tydzień temu rozkleiłam się, ale jakoś skleiłam się szybciej niż powinnam. Gdzieś te geny tatowe jednak tkwią i kpią ze mnie... Trzy tygodnie w pracy minęły jak zaledwie jeden. Aż mnie przerażenie ogarnęło, kiedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy właśnie po weekendzie majowym. Nie... nigdzie nie byliśmy. Po prostu urządzamy mieszkanie. Teraz. Tak, teraz. To najlepsze, co mógł mi w obecnej sytuacji zorganizować ślubny. Przyznaję, że wybór glazury i terakoty, kształtu frontów, koloru fug to zaledwie pikuś wobec decyzji gdzie i na jakiej wysokości ma być gniazdo elektryczne, czy zmywarka ma mieć opcje dodatkowe i jakiego rozmiaru należy nabyć baterie. Ale na pewno przekierowuje myśli w tak wiele stron, że ze zmęczenia nie mam siły już się zastanawiać nad kwestiami natury bardziej niż filozoficzna. Kolor mebli do całego mieszkania wyklarował się sam, kiedy poszliśmy do sklepu z czterema piętrami tego towaru. Okazało się, że calvados spełnia moje marzenia. Ślubny śmieje się co prawda twierdząc, że tego był pewien chociażby ze względu na moje ulubione sceny z Remarka. A niech się śmieje. Nigdy nie ukrywałam, że lubię calvados również w formie napoju. Wybrane są nawet naczynia i zastawa, wymierzone drzwi wejściowe i zatwierdzony projekt kuchni. Dzisiaj wybierałam kwiaty na balkon. Wiem, że postawię je na nim dopiero za miesiąc, ale przecież miesiąc minie szybko. Ogólnie czas mija szybko. Wokół maj, a mnie wydaje się, że powinien być dopiero przełom stycznia i lutego. Ale to też optymistyczna strona czasu - ten rok minie szybciej, niż myślałam. Za dwa tygodnie zaczynam zjazdy w Collegium Civitas. Jeszcze nie myślę o zmęczeniu. Do końca czerwca mam pracujące weekendy, na tygodniu uczelnia. Drań cieszy się, bo w piątki będzie hasał po stolicy. Ja też się cieszę. Ku zgorszeniu niektórych maluję paznokcie krwistoczerwonym lakierem, a dzisiaj wróciłam do zielonej torebki. Reszta jest czarna. Poza myślami, włosami i jeszcze kilkoma innymi elementami mnie. Chyba wracam do asertywności i muszę przyznać, że moja asertywność potrafi przeradzać się w agresywność, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Co jeszcze mogę napisać w tym zdecydowanie zbyt długim poście? Nie wiem. Jeśli napiszę, że nic, to i tak nie uwierzycie. Jeśli napiszę, że bez zmian, nie uwierzycie również. Jeśli napiszę, że wiele i w wielu aspektach - pomyślicie o negatywach. A ja staram się optymistycznie iść dalej. Nie brnę. Nie stoję w miejscu. Planujemy drugie dziecko. Wiem, że nie należy planować, tylko je po prostu mieć, ale w mojej sytuacji muszę najpierw wykonać całą serię badań. Wśród nich muszą znaleźć się markery nowotworowe. Badania wyjdą doskonale i prawdopodobnie nie muszę ich robić, ale czemu nie dać zarobić państwu i zmusić kilku pracowników do ślęczenia nad próbkami? Co jeszcze? Ano jeszcze planujemy tradycyjnie wyjazd nad morze. Ustka, albo Sopot. Decyzja jeszcze nie zapadła. Drań rośnie i każdego dnia jest większy. I jakiś taki mądry jest. Z przyjemnością go słucham i ze zdziwieniem stwierdzam, że jest klonem swojego ojca.
Od środy wracam na kurs prawa jazdy, który musiałam przerwać, zanim dobrze zaczęłam. Czytam. Teraz "Polactwo". Wcześniej "Grę anioła" i "Noc morderców". Jest dobrze.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

epoki bądź stulecia

    Myślałam, że jestem silna. Albo nieczuła. Przyszło mi nawet na myśl, że jestem obojętna na wszystko co się dzieje wokół, bo z zimną krwią ogarniam sytuację, planuję, podejmuję decyzje, organizuję. Kolor trumien, kolor samochodów, kolor kwiatów. Buty, garnitury, koszule, krawaty. Tutaj kolor jakby nieco oczywisty, ale nie do końca. Tata w białej, dziadek w błękitnej.
A dzisiaj, kiedy minęły 23 dni, czuję, że łzy płyną ze mnie i chcę o tym wszystkim mówić po raz pierwszy nie z dokładnością relacji, nie z detalami i chronologią. Nie planuję. Dociera do mnie, że ich już nie ma. Tak po prostu nie ma. I tak cholernie mi ich brakuje... Tata zmarł w Wielką Sobotę o 14. Dziadek jedenaście godzin później nie przeżył rozległego zawału serca. Reanimacja nic nie dała. Jednego i drugiego widziałam na dwie godziny przed odejściem. Wielki Tydzień doświadczyłam po raz pierwszy niemal namacalnie. Od Niedzieli Palmowej wydeptałam szybkim krokiem ścieżkę do szpitala od domu. Wieczorami zapłakana ścierałam poręcz schodząc z drugiego piętra oddziału zapłakana i świadoma, że to może być ten ostatni raz. Wielki Tydzień był dla taty faktycznie tym wielkim. Pocieszam się, że cierpienie to największe trwało od czwartku do soboty. Tylko. Aż. W sobotę modliłam się o litość dla niego, w pełni świadoma swojej prośby. Teraz dopiero wiem, że nigdy wcześniej nie modliłam się naprawdę. Był spokojny. Ja też byłam. Natomiast dziadek zaskoczył nas nagle i po cichu. Jakby robiąc kolejnego psikusa. A zostawiałam go w szpitalu pewna, że jest dobrze, bo tak mówił lekarz i że rano przyniosę mu najpotrzebniejsze rzeczy. O pierwszej w nocy telefon z informacją zasygnalizował mi, że te rzeczy już nie będą potrzebne. Są razem. W ciągu siedmiu tygodni straciłam babcię, z którą byłam związana bardziej niż bardzo, tatę, który powinien jeszcze żyć wiele lat i cieszyć się draniem i dziadka, któremu nie mogę darować tego wymigania się z życia tak szybko i niespodziewanie, chociaż rozmawiałam z nim i mówił, że wszystko jest w porządku. Brakuje mi ich. Chce mi się wyć, krzyczeć i walić pięściami ze złości. Myślałam, że zakończyła się jakaś epoka w moim życiu. Tymczasem zamknęły się trzy epoki. Najrozsądniej znosi to drań, według którego to logiczne, że ukochany dziadek jest ze swoimi rodzicami. Bo rodzice powinni być z dzieckiem. Ano właśnie... powinni. Tak bardzo cicho i pusto jest wokół mnie.
Ciszę im też zagrali na trąbkach. Dzień po dniu.
Jak oni mogli tak nagle? I dlaczego tyle cierpienia temu towarzyszyło... Nauczyli mnie jednak, że śmierć to jedynie przejście. Naturalne bardziej niż przypuszczałam. I jako jedyne pewne w naszym życiu. I mimo niego musimy iść dalej, bo to najlepsze, co możemy zrobić. A mimo to chce mi się wyć. Dlaczego dopiero teraz?

niedziela, 11 marca 2012

Louise de Vilmorin

"Mężczyzna to mężczyzna. Ale przystojny mężczyzna to zupełnie coś innego."
Hm... mam kalendarz, który czasem takim cytatem rzuci.

środa, 7 marca 2012

hm... głównie o zmianach, skoro tytuł powinien być

    Czas płynie swoim rytmem i tylko niekiedy zadziwia mnie fakt, że to takie oczywiste. Naturalne. Naturalnie spodziewałam się płaczu, przebudzeń w środku nocy i strachu przed uczuciem zimna. I snów. A jest tak po prostu i dobrze, spokojnie. Dzień po pogrzebie zakwitł po raz pierwszy grudnik, na którego kwiaty babcia czekała odkąd zasadziła maleńką zaszczepkę kilka lat temu. Cieszyłam się z tego jak głupia. Czarownica z niej była prawdziwa. Niestety już czwarta z mojej rodziny, która mnie zostawiła. Ale pierwsza taka spokojna. I jak ja mam patrzeć inaczej na świat, kiedy we mnie płynie taka niepokora i zamiłowanie tego, co piękne w świecie i życiu? Obserwują mnie rodzice ze zdziwieniem. Oni też się innych reakcji spodziewali. Nie nadejdą. Jest dobrze. Wiem, że jest dobrze. Patrzę na drania i chociaż jeszcze kroi mi się serce, widzę w nim całą rodzinę i to daje mi kopa do życia. To w tym miejscu bowiem tkwi sekret naszej nieśmiertelności. Genetyka to niczym alchemia coś niezrozumiałego i fascynującego. Poprzez przekazywanie wartości można wydzielić złoto. Jakie ja wartości przekazuję? Co dzięki wyznawanemu przeze mnie systemowi zdoła on sam wydzielić w sobie i innych?
Mąż mój własny i osobisty jeszcze tego pamiętnego dnia chciał mi opis numeru telefonu z "Babcia" zmienić na "Dziadek". Nie zgodziłam się. Ilekroć dzwoni do mnie dziadek, wyświetla mi się napis "Babcia" i przez kilka ułamków sekund czuję radość. Nie potrafię tego wyjaśnić. To jakby telefon z zaświatów. Uczucie fantastyczne. I wcale nie czuję rozczarowania, gdy odbiorę. Przecież wiem, że usłyszę głos dziadka, który teraz stał się niebywale mobilny. Wiem również, że usłyszę sakramentalne stwierdzenie, że był na targu i znowu kupił jajka. Ostatnio tym sposobem uzbierałam w lodówce sztuk siedemdziesiąt. Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, że szukam w podświadomości jakiejś szczelinki, w którą mogłabym szepnąć kilka słów. Takich codziennych, oczywistych i prostych. Mam to szczęście, że akurat jej zdążyłam powiedzieć wszystko. Mówiłam to systematycznie i świadomie. Kocham cię babciu było tak naturalne i oczywiste, że teraz mogę być spokojna.
Bo w ogóle jestem spokojna. Chociaż w pracy znów przetoczyła się lawina, nie przyjęłam jej tym razem na klatę. Tym razem olałam ją w całości i jawnie. Kupiłam zieloną torbę wielkości koszyka i płaszcz wełniany z ogromnym futrzastym kołnierzem. Zmieniłam perfumy, a żakiety klasyczne odwiesiłam w niepamięci szafy nabywając same nietypowe. I jest mi z tym dobrze. Moi uczniowie na korepetycjach jedno po drugim w tym tygodniu zerkają na czerwień paznokci. Polubiłam. Nie mam pojęcia, jak mogłam do tej pory uważać to za głupotę. Kosmetyczka namówiła mnie na nowy masaż. Zapisałam się na kurs prawa jazdy. Nie... nie przerażam się. Zmieniam. Często patrzę na zegar. Mam ich dużo w swoim otoczeniu. I za każdym razem stwierdzam, że czas zwolnił. Mam go jakby więcej. A  długość dnia wpływa na moją korzyść. Zbliża się czas letni, który jest zgodny z moim zegarem biologicznym. Yerba mate dodaje mi chęci do picia jej w jeszcze większych ilościach. Jest dobrze. Jest lekko. Jakby ktoś mi pomagał żyć dalej i przejął na siebie znaczącą część tego, co męczące. A może to nadmiar yerby. Faktycznie... znika z puszki w tempie dorównującym jedynie ilości przerzuconych przeze mnie kartek w książkach, które znowu pochłaniam i znowu mam na nie czas. Tak... teraz to ja nie wiem skąd mam dużo czasu. Dziwne. klik

sobota, 18 lutego 2012

... i nastała cisza...

... Louisa Armstronga. Zagrał ją muzyk. Oczywiście zagrał ją na trąbce. Zagrał idąc z oddali. Zza grobów. Zbliżając się do miejsca, gdzie byliśmy skupieni przy miejscu spoczynku babci. Melodia przepiękna i wzruszająca. Wypełniająca ciszę pełną dźwięków  sznurów, kielni, betonu. Melodia chwytająca za serce jak i cała uroczystość. Z pięknym chórem i sześcioma celebrantami w odświętnych ornatach.
No tak... Od środy czas płynie inaczej. Dla mnie zaczął się kolejny krąg dorosłości. Dla drania pierwszy. Jest już dobrze. Nie chcę gdybać. Nie chcę płakać. A może nie mogę. Nie wiem sama. Tak... cisza ma wiele dźwięków i wspomnień.

niedziela, 5 lutego 2012

długa droga do domu, sarna, kowal i trzy kubki

    Leniwa niedziela toczy się własnym tempem, a ja we własnym tempie nie toczę się wcale - odpoczywam i poniekąd budzę trzecim kubkiem kawy z mlekiem. Od trzech godzin. Narty zostały odłożone na następny tydzień. Trochę dlatego, że mróz zmroził nawet drania i ślubnego chęci białego szaleństwa, trochę dlatego, że pracowałam wczoraj w tak nieprzyzwoitej odległości od domu i do tak nieprzyzwoitych godzin, że towarzystwem moich własnych chłopaków przez całą wyprawę cieszyłam się w sposób zwielokrotniony.
Kiedyś inaczej pojmowałam czasoprzestrzeń. Obecnie odległość i godziny nie wywołują u mnie żadnych refleksji. Po prostu są. Ja też jestem. Jest zima. Jak wracaliśmy, sarna przebiegła nam tuż przez samochodem. Widok niesamowity i sprawiający wrażenie trochę mrożące krew w żyłach. Wyrosła nagle przed zderzakiem samochodu. Ślubny zdążył zahamować, a ona pognała sobie gdzieś w swoją stronę lasu dając do zrozumienia, że puszcza to jej rejon, w którym my jesteśmy tylko gośćmi (żeby nie powiedzieć: intruzami). Drań spał w foteliku na tylnym siedzeniu, kamerzysta spał również, twierdząc później, że tylko takie sprawiał wrażenie, a my cieszyliśmy się, że mieliśmy w zasięgu świateł samochodu sarnę a nie jelenia. On na pewno by nie przebiegł.
Ale właściwie to cała droga powrotna byłą pełna niespodzianek. Przydrożna puszcza oświetlana jedynie światłami naszego samochodu wyglądała przerażająco i niepokoiła. Brak śniegu uwidaczniał nasypy, rowy i przydrożne krzyże w sposób upiorny, a brzozy straszyły swoją obecnością na równi z wszędobylską mgłą i niską temperaturą suszącą drogę, która zachęcała do szybszej jazdy. Zawadziliśmy też o zajazd przypominający chatkę Baby Jagi, w której zjedliśmy kociołek kowala i przefantastyczną pizzę, pieczone jabłka i pomidory zapiekane z serem. Po takiej uczcie najchętniej położyłabym się przy kominku w jakimś wielgachnym łóżku, ale trzeba było wracać. Do rzeczywistości. Zatem wróciliśmy wąską ścieżką poprzez noc i puszczę. W domu czekały łóżka z chłodną pościelą, gorąca kąpiel i mruczące natrętnie koty. Reszty nie pamiętam. klik

niedziela, 29 stycznia 2012

Hit the road Jack!

    Tak. Tenor ujął mnie absolutnie podczas wczorajszego koncertu. Już pominę fakt, że tenor to mój ideał męskiego głosu, ale dobitnie zaznaczę, że w moich uszach tenor tenorowi nierówny. Jeden jest ideałem, drugi mnie ujmuje absolutnie dzięki prywatnej nucie indywidualności głosu. Zasłuchałam się. Zapatrzyłam się również. Ale to już tylko dzięki zasłuchaniu. A potem miałam okazję porozmawiać. I wcale nie paplałam, jak zauroczona - ba! udałam, że jest mi totalnie obojętna ta nuta indywidualizmu.
- Ma pani doskonały gust - powiedział pan, który cały wieczór siedział obok mnie i mierzył wzrokiem mój biust i nogi pomiędzy skrawkiem długiej spódnicy a butem na wysokim obcasie.
- Pan, jak widzę, również - odpowiedziałam pozostawiając go w totalnym zbaranieniu. A szkoda. Myślałam, że po takiej obserwacji jakaś dyskusja może się rozwinąć i okazać całkiem sensowną. Chociaż... no tak... zapomniałam. Muszę jednak przyznać rację jedynej kobiecie, która mnie na równi wkurza co fascynuje swoją seksualnością w podejściu do kwestii kontaktów międzyludzkich: im więcej się ukryje, ale obciśnie, tym bardziej będzie się przyciągać wzrok. Może nieświadomie tak się ubrałam, a może to podświadome przyjmowanie pewnych zasad, o których do tej pory nie miałam aż tak wyraźnego pojęcia. Załóż golf i odsłoń ramiona, a cały wieczór kilku będzie próbowało wyłowić twój biust - mówiła piękna wielokrotnie. Załóż długą suknię, a najbardziej ponętne będą kostki i stopy. No tak... Wytańczyłam się. Najprzyjemniejsze jednak jest to, czego ona nie zrozumie. Ani tym strojem, ani blondem włosów (tak, byłam w piątek u mojej fryzjerki i mam blond platynowo - popielaty), ani wysokimi obcasami nie zamierzałam nikogo zdobyć. Chciałam podobać się tylko ślubnemu. Inni niech się patrzą, ale i tak to, co pod materiałem pozostanie jedynie dopełnione w ich wyobraźni.
Weekend mija... Zaraz idziemy na obiad do najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej. szaleństwo dnia wczorajszego powoli opada i stabilizuje się na szaleństwie zwyczajnym. Wczoraj bowiem najpierw byłam w pracy, a potem pomknęliśmy na bal, gdzie bawiłam się cudownie, przy jeszcze cudowniejszej muzyce symfonicznej z nieziemskim solistą. A dzisiaj mąż mój własny i osobisty przegląda oferty na stokach i uparł się, że w przyszłym tygodniu odzieje mnie w narty i gogle. To brzmi na równi komicznie, co fantastycznie. I ten ostatni przysłówek nie jest bynajmniej synonimem czegoś cudownego. A do tej pory uważałam ślubnego za osobę racjonalną. Ale dranisko już się chichra i cieszy z perspektywy szaleństwa. No tak... póki co to ja widzę szaleństwo w ich oczach i przerażenie w swoich. Ale niech im będzie. Dałam radę pokonać czasoprzestrzeń biegusiem w 12 centymetrowych szpileczkach na lakierowanym parkiecie, dam radę na deseczkach z kijkami... Tak... klik

sobota, 7 stycznia 2012

I did not recognize the fire burning in my eyes...

    ... a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęła drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? - kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
... tak... Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym poczatku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej - Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech... klik

I did not recognize the fire burning in my eyes…

    … a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęłam drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? – kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
… tak… Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym początku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej – Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech… klik