sobota, 27 lutego 2010

z drugiej strony, a może z pierwszej...

    Rewers jest świetny. Zwłaszcza oglądany ze ślubnym w klubie dyskusyjnym, przy okrągłym stoliczku i kawie w filiżance późny wieczorem. Mam nadzieję, że Parnassus okaże się przynajmniej tak dobry. Nadzieję mam również, że moi uczniowie wygrają konkurs. Ten i tamten. I ten ów też. Pracę z uczniem zdolnym opanowałam w tym roku bowiem do perfekcji - cała ich pokaźna grupa zakwalifikowała się do różnorakich konkursów. Różnoraka zatem muszę być i ja. Jestem. Zmęczona też. Nie potykam się jednak jeszcze o swoje nogi. Ale może tylko dlatego, że obcasy zdejmuję zaraz po południu. A może dlatego, że są jakieś drobne pętelki czasu w moim kalendarzu, kiedy mogę spotkać się ze ślubnym i przebiec szybciutko na jakiś koncert, film, sztukę, wystawę. Nie musimy nawet rozmawiać, wystarczy, że jesteśmy razem zostawiając drania w objęciach najszczęśliwszej. Podczas tych pętelek nie zwracam uwagi nawet na deszcz padający mi na twarz. Nie mam czasu na głupoty. Mam spektakl profilaktyczny w trakcie prób i poprawek. Mam też nowe korale kolorowe z drewna. Śmieszne takie. Do niczego mi nie pasują. Do wszystkiego zakładam. Ponoć wygląda to fajnie. Ale fajnie też wygląda język geometrii w sztuce wspołczesnej i wystawa temu poświęcona.
    A dzisiaj utonęłam w ariach z Carmen. Być może dlatego, że przede nami Madame Butterfly w kwietniu, być może dlatego, że opera mnie relaksuje i pozwala nie myśleć. Miłe uczucie. klik

czwartek, 25 lutego 2010

męski punkt widzenia - kobiecy punkt patrzenia

 - Mamusiuuuu, a Lenaaaa - zaczął drań opowieść zaraz po wyjściu z przedszkola wczoraj, czyli w dniu, kiedy ich grupa miała zebranie rodziców z wychowawczyniami - to mnie normalnie całuje i przytula się i tak mnie ta Lena ściska, jakbym normalnie jej chłopakiem był.
No i tu mnie wzięło i zatkało.
- A jesteś chłopakiem Leny? - jak mnie odetkało, dałam radę zapytać połykając śmiech.
- Nieeee... ja nie jestem chłopakiem Leny, ale ona mnie cały czas całuje - drań udawał niewinnego.
- A czyim jesteś chłopakiem? - Dociekliwa osoba ze mnie z natury.
- Niczyim, ale podoba mi się Agatka, ale Agatka podoba się też Oliwierowi.

                                            *****

- Jakie mieliście dzisiaj zajęcia? - Zapytałam już obok kamienicy, kiedy drań na cały regulator zaczął wyśpiewywać piosenki hm... maści raczej dziwnej.
- Tańce.
- A z kim tańczyłeś dzisiaj? - Jestem matką pytającą znaczy.
- No z Leną oczywiście! Bo Lenaaaaa to ciągle chce ze mną tańczyć i ze mną, jakby innych chłopaków nie było. Normalnie ta Leeeena to mówię ci...

                                          *****

- Słyszałaś coś od Leny o naszych dzieciach? - zapytałam na zebraniu jej mamę, która okazała się być moją znajomą ze szkoły, ale taką znajomą, której twarz pamiętam, a imienia i nazwiska nidudu...
- Tak, będziemy teściowymi. Powiedziała ostatnio draniowi na ucho, że go kocha, a on nic nie odpowiedział, wiec założyła, że jest jej chłopakiem...

poniedziałek, 22 lutego 2010

sennie i z brakiem ciśnienia

    Oczy mi się zamykają same. Na tenisie drania zanurzałam je jeszcze w książce Olgi Tokarczuk "Bieguni", chociaż nos opadał mi już do kubka z latte. Zabawne, że dostaję tam latte w dużym kubku. Wystarczyło raz poprosić i panie zapamiętały. Mrozek chwycił znowu, ale powrotny spacer zmęczył drania, a mnie wcale nie przywrócił do rzeczywistości. A jednak miło przejść suchą alejką, która daje odgłos naszych kroków. Padam na pyszczydło. Nieprzespana noc zaczyna odbijać się na mnie zawsze popołudniu, jakby chciała dać o sobie znać podwójnie. Przede mną jeszcze Trilo Chi i trochę papierologii stosowanej w oświacie. To drugie jest zestawem miłym, jeśli ma się zapędy masochistyczne. Hm... chyba ich jeszcze nie wykazuję... Dopiję kawę i biegnę pod prysznic. Tylko jak obudzić się pod gorącą wodą? Pod zimną raczej wejść się nie odważę. Ale jak to powiedziała mi dzisiaj rano najszczęśliwsza: zostały jeszcze tylko cztery dni do piątku i się wyśpisz bezkarnie. W sumie trudno się z nią nie zgodzić. klik

niedziela, 21 lutego 2010

głaskanie kotka za pomocą młotka, czyli rzucanie słów na wiatr

   Dorośli bardzo lubią się bawić w kotka i myszkę, ale w większości przypadków niestety zabawa ta przemienia się jednak  w hm... uderzanie kotka za pomocą młotka. Rzecz jasna, kotek nie myśli już wtedy o gonieniu myszki. W zasadzie to nie powinien myśleć już o niczym. No chyba że trafi się jakiś kot bardzo uparty. Może wtedy dostać znowu młotkiem, albo siąść gdzieś z boku i zamyślić się nad kwestią młotka i myszki i - było nie było - uporu. Tylko kto jest bardziej uparty w tym wypadku?
   Zabawa w kotka i myszkę może przypominać zabawę słowną, wymianę poglądów skrajnie sprzecznych dla samej wymiany z założeniem nieprzekonywania drugiej osoby do swoich racji, tudzież gonitwę słowną za myślami drugiej osoby. Ale nie... dla niektórych dorosłych rozmówców to za trudne. Trzeba zasady uprościć: trzeba najpierw powiedzieć np. A, a potem utrzymywać, że powiedziało się B, tylko w zapisie wyszło niewyraźnie. Potem zaś można stwierdzić, że tego się nie powiedziało wcale, żeby w finale rozmówcę zwalić jednym ciosem oświadczając z pełnym przekonaniem, że jest się analfabetą, więc nie można było tego nieszczęsnego A zapisać w żadnym alfabecie, albo że my sami to powiedzieliśmy.
    Rzecz można nazwać też odkręcaniem kota ogonem, ale ponieważ kot w każdym z tych powiedzeń się pojawia, więc jest jednak kot i w tym właśnie sęk.
    Ale po co to piszę? Słucham rozmów, sama rozmawiam z wieloma osobami i ostatnio zaczęłam zauważać, że ludzie albo nie pamiętają, co mówią, albo nie chcą, aby inni pamiętali, co oni mówili. Dziwne... mówimy wszak, aby coś zakomunikować, aby myślą się podzielić, uwagą, spostrzeżeniem. Albo ja taka naiwna jestem i wierzę, że mowa po to właśnie stworzona. Chociaż czemu ja się dziwię, skoro wokół nikt nie mówi, co myśli, słowa słowom kłamią i nawet najprostsza rozmowa spiskową teorią dziejów się staje.
Tak więc czuję się coraz częściej jak Gold z książki Hellera...

"-Czasami, kiedy wyglądam w zimie przez swoje okno, widzę, jak kra płynie w górę rzeki... dlaczego tak się dzieje? - spytała Esther
- Dlatego, że lód jest lżejszy od wody - wyjaśnił Sid - i przemieszcza się w górę rzeki, żeby wypłynąć na sam jej wierzchołek.
Goldowi na chwilę odebrało mowę. Krew uderzyła mu do twarzy.
-Naprawdę sądzisz, że góra jest u góry? - wycedził z zimną furią - że lód przemieszcza się w górę rzeki, żeby wypłynąć na sam jej wierzchołek?
- A nie jest tak? - spytał niewinnie Sid.
- Naprawdę sądzisz, że góra jest u góry? - wybuchnął Gold, wskazując z wściekłością kierunek północny.
- Góra nie jest u góry - mruknął ktoś nieśmiało.
-  Jak to nie, pewnie, że u góry - powiedział ktoś inny.
- No a gdzie, na dole? - spytał jeszcze ktoś inny.
-Miałem na myśli północ! - uściślił Gold, podnosząc głos do krzyku. - Naprawdę myślisz, że jak coś znajduje się na północy, to znajduje się wyżej?
Sid zachował godne milczenie, pozwalając walczyć w swojej sprawie innym.
- Jasne, że wyżej. Przecież tam są góry, prawda?
- I dlatego ludzie jeżdżą tam w lecie.
- Bo tam chłodniej.
- Na mapie północ jest zawsze wyżej - zauważyła Ida.
- Ja nie mówię o mapie.
- I dlatego woda spływa zawsze na dół, ku środkowi mapy - wtrącił ojciec z pełną wyższości arogancją. - Tam gdzie jest przestronniej. Gdzie jest więcej miejsca.
- I pewnie - zaszydził z nich wszystkich Gold - gdybyście zdjęli mapę ze ściany i przekręcili ją do góry nogami, to cała woda by z niej wyciekła.
- Och , nie, głuptasie - zaprotestowała jego szwagierka. - Na mapie nie ma wody.
- On myśli, że na mapie jest woda.
- Mapa to tylko obrazek.
- Wiem, że obrazek! - zawył przestraszony Gold. - Ironizowałem. To było pytanie, nie stwierdzenie!
- Ale przekręć do góry nogami taki świat  - zaproponował chytrze Sid w trwożnej ciszy, jaka zaległa - a zobaczysz, co się stanie.
- Nic! - ryknął Gold.
- Nic? - spytał Sid.
- Biegun północny stałby się biegunem południowym - powiedziała Muriel.
- Wielki Wóz by się wywrócił.
- Dla ochłody jeździlibyśmy na południe.
- Wodospad Niagara lałby się w górę.
- I on mówi, że to nic."
***

                      ... ale całkiem dobrze mi z tym. I bardzo wesoło. klik

*** fragment z "Gold jak złoto" J. Hellera.

sobota, 20 lutego 2010

słodko i gorzko, czyli pani znowu będzie dorosła i odpowiedzialna

    "... miło jest nam powitać Panią w gronie uczestników konferencji..."
Na ten e-mail czekałam od kilku tygodni. Jest data wysłania. Wczorajsza. Są w nim wszystkie potrzebne mi informacje. Zakwalifikowałam się do wzięcia udziału w prestiżowej konferencji w stolicy. Dyrekcja się ucieszy. Pozostali niekoniecznie. Nie po raz pierwszy. Nie po raz ostatni. Ja jeszcze jestem wyprana z emocji. Kolejne trzy dni poza domem. Od piątkowego popołudnia do niedzielnego wieczora w marcu chłopaki będą odpoczywać ode mnie. Co zabrać? Białe bluzki koszulowe ze sztywnymi mankietami zostaną w domu. Potrzebne mi będą bardziej zeszyt do robienia notatek i odtwarzacz mp3 do zagłuszenia ciszy miedzy wykładami i odczytami.
Organoleptyczna jeszcze nie wie, że mnie będzie gościć. A może jednak zadekować się w hotelu? Lubię hotele. Są anonimowe, kompletnie bezduszne i wygodne, a materace dużo bardziej miękkie niż lubię i nie muszę ścielić łóżka rano. Taka mała rozpusta. I wszyscy z obsługi się uśmiechają. Stęskniłam się za organoleptyczną. Nie wiem, co wybiorę. Decyzję podejmę pewnie w pociągu. Jak zazwyczaj. Bo ja wcale, wbrew pozorom, nie jestem poukładana. Kiedy tylko chcę, wychylam się poza ramy schematów, które jednak na przekór wszystkim tworzę wokół, żeby pomachać ręką z innej perspektywy. I dlatego ślubny zawsze się martwi, gdy próbuję pokazać, że jestem dorosła i wiem, co robię. Z pierwszym można dyskutować, ale drugie to już prawda.
Hm... fajnie. Nawet bardzo fajnie. A może to dlatego, że dzisiaj smakuję ulubione węgierskie? Cierpkie i charakterystyczne. Zauważyłam, że o słodkim nie mówi się, że jest charakterystyczne. Czy rys nadaje to, co przynajmniej gorzkie? Może... No to gorzko mi. I tak chciałabym mieć zawsze. klik

piątek, 19 lutego 2010

boskaja

    W powiatowym deszcz leje jak z cebrów. Gdyby bowiem lał tak po prostu i zwyczajnie jak z cebra, byłoby go znacznie mniej. Zatem leje i szaleje mocząc wszystko bezlitośnie. A pani ze ślubnym w doskonałym nastroju właśnie wróciła z koncertu. I wcale nie jest istotne, że buty mam przemoczone, a stopy zmarznięte. Nieważne nawet to, że zimny deszcz zmoczył mi twarz i głowę zaledwie w ciągu minuty. Ważne, że było świetnie, a my bawiliśmy się doskonale. Muzyka poważna w jazzowej aranżacji jest boska. Normalnie boska. I wciągająca. A teraz pani wciąga w siebie ulubione, więc już w ogóle bosko mi, zwłaszcza że mąż mój własny i osobisty włączył muzyczkę, którą przed chwilą mieliśmy na żywo. I jak tak dalej pójdzie to orzeknę, że i ja boska jestem. I będzie...
    Na brak rozrywek kulturalnych narzekać nie mogę. Na ich nadmiar natomiast narzekać nie będę. Szkoda tylko, że z reguły muszę wybierać między nimi, bo wybór zawsze jest trudny.
Zatem sączę. Sączę i słucham. I rozanielam się. I mam ochotę na rozmowy bardzo intelektualne z nutą filozofii i dużą dawką egzystencjalizmu.To znaczy staję się boska. I chyba już współczuję ślubnemu. klik

czwartek, 18 lutego 2010

zakochałam się...

   ... ostatnio i permanentnie. O ile w ogóle zakochanie trwałym uczuciem być może, takie moje zakochania pełniejsze są od miłości właściwej.
I trwają latami. A w swoim trwaniu są pełne ekspresji i spontaniczne, a jednak ledwie namacalne, pełne wrażeń, wyobrażeń i nadinterpretacji.
    ... w obrazach Fridy Kahlo, które przez kilka lat mnie odrzucały i fascynowały jednocześnie. Może musiałam dojrzeć emocjonalnie, żeby móc pojąć ich potencjał. A teraz to się stało. Hm... czyli że niby dojrzała jestem? Niech będzie i tak. Jednak każdy z obrazów przeżywam całą sobą. I te mówiące o cudzie śmierci, jak i bólu narodzin, tragedii życia, konieczności nieistnienia. Być może to moje tylko nadinterpretacje, być może aż odczucia. Ale zakochania się nie tłumaczy, tylko przeżywa. Więc przeżywam... I interpretuję, bo nie mogę się powstrzymać przed tłumaczeniem nagromadzonej w nich symboliki. Zatem chwilowo nie ma mnie... chwilowo zamknęłam się między stronami albumu i muzyką fado i tak zwyczajnie dobrze mi. No ale zakochani już tak mają.

 

wtorek, 16 lutego 2010

złoty środek

"Bierzemy 12 miesięcy,
oczyszczamy je dokładnie
z goryczy, chciwości, małostkowości i lęku,
po czym rozkrajamy każdy miesiąc
na 30 lub 31 części tak, aby zapasu
wystarczyło dokładnie na cały rok.

Każdy dzień przyrządzamy osobno
z jednego kawałka pracy
i dwóch kawałków pogody i humoru.

Do tego dodajemy trzy duże łyżki
nagromadzonego optymizmu,
łyżeczkę tolerancji,
ziarenko ironii i odrobinę taktu.

Następnie całą masę polewamy dokładnie
dużą ilością miłości. Gotową potrawę
przyozdabiamy bukietem uprzejmości
i podajemy codziennie z radością
i filiżanką dobrej, orzeźwiającej herbatki."


Katharine Elizabeth Goethe

niedziela, 14 lutego 2010

głowa i blady roż, czyli intensyfikacja kolorów

    Najpierw barki i plecy, na końcu głowa. Głowa może być ciężka do ostatka. Głowa najwięcej znieść musi. Ona wszystkim rządzi. Jej trzeba dać ulgową taryfę...
Pionizuję się. Miłe uczucie. Jak już głowę udźwignęłam wysoko z wyprostowanym kręgosłupem, zaczęłam funkcjonować w innej przestrzeni. Inne priorytety ustaliły się same. Torebka czerwona, czy seledynowa jutro? Ostatnio seledynowa była nieodłączną częścią mnie... Może zatem czas to zmienić? Uhm... czas... karmin ze stóp zniknie jutro, a na jego miejsce wjedzie blady róż. Ja sama za to wjadę jutro do teatru na czytanie stolikowe. To, które lubię najbardziej - wyobraźnia święci triumfy, kiedy mogę słuchać tekstu, obserwować aktorów i zwracać uwagę na reżysera. Od czytania stolikowego bardziej podniecająca jest tylko premiera. Zatem blady róż. No i podkład na twarzy o ton bledszy będzie. Że niby taka delikatna ze mnie postać? Nie... jakoś tak po prostu mnie wzięło na barwy innej intensywności. Wiosna...? klik

odpoczynek, który męczy

   Kończą się ferie dla mnie, a ja się z tego faktu cieszę ogromnie.Nic mnie bowiem nie zmęczyło tak, jak odpoczywanie właśnie... Schemat dnia miałam rozbity niczym filiżanka w kolorze róży herbacianej, która wysunęła mi się wczoraj z rąk sama i bez powodu. Wcale nie cierpiałam z nadmiaru snu, a czas przemykał obok mnie i uciekał. Szukałam go co prawda po kątach i kątkach, ale był sprytniejszy ode mnie.
Dzisiaj sama z siebie dojrzałam w pełnej okazałości górę prac, które zarządziłam w klasach w ostatnim tygodniu przed feriami - do tej pory ich widok mi nie przeszkadzał. Ba! ja ich po prostu nie dostrzegałam. Przed południem jednak sumiennie wzięłam je w swoje objęcia i sprawdziłam cały wielki stos i ten mniejszy stosik obok również. Chociaż tego nie planowałam. Jednak jestem człowieczycą,która musi mieć dzień zaplanowany co do minuty... No i właśnie...najbliższy tydzień potoczy się kulturalnie i przesadnie. Każdy wieczór gdzieś: teatr, klub filmowy, koncert muzyki poważnej, muzeum,aranżacje jazzowe. No i jak tu się nie cieszyć z powrotu do rzeczywistości? Cieszę się zatem i w tej radości sączę i posączam ulubione. Tym razem afrykańskie. Czuć w nim słońce, smak jest pełny i intensywny. No i masquerade sączę też. klik

czwartek, 11 lutego 2010

gdybania

   Przeciągam się leniwie pamiętając o prostowaniu kręgosłupa. Nawyk, obsesja, odruch zwyczajny? Wszystko jedno, kręgosłup ma być prosty. To ułatwia. Kawa pachnie cudnie, a pączki zachęcają swoim wyglądem. Dzisiaj dzień z kropką w kalendarzu. Na ową kropkę zużyłam dużo czerwonego atramentu. Wieczór poświęcony przeżyciom abstrakcyjnym, irracjonalnym, najprawdziwszym. Kocham teatr. Od podszewki. Nawet kurz na deskach, a zwłaszcza ten drgający w smudze światła, które ma scenę bardziej przyciemnić niż oświetlać. Dzień szary z białym śniegiem wokół podkreśla każdą linię brudu za oknem. W domu pachną piece. W pończochach zmarznę odrobinę, a kożuch wybrudzę u dołu, ale to szczegóły.
Drań przybiegł nad ranem do nas przejęty, ponieważ z parapetu okiennego spadły jego lampka i budzik. Dziwna rzecz, chociaż mnie za bardzo nie dziwi. I jedno i drugie masywne. Ale dlaczego akurat w pokoiku dziecka? To wszystko przez ten śnieg.

środa, 10 lutego 2010

Mi u Doktora Szu, czyli recepta na Czas

   Mi zbiegała po schodach tak szybko, jak tylko pozwalały klapki niedbale trzymające się stóp. Mi klapek nie lubi od dziecka, ale idąc do doktora Szu wolała nie ryzykować obcasów - jego długie wykłady na temat lordozy, skoliozy i kifozy wywoływały w niej odruch wymiotny, a i tak wiedzieli oboje, że on się tylko nagada, bo musi, a ona wysłucha, bo i nie ma innego wyjścia, bo przecież drzwi gabinetu otwierają się dopiero po wypisaniu przez niego recepty i przybiciu stempla - te zaś będą dopiero po ewentualnym wykładzie Szu.
Mi biegła szybko, bo czas niewytłumaczalnie gnał i nie mogła z tym nic zrobić, ani temu w jakikolwiek sposób zaradzić, a do przychodni lepiej się nie spóźnić, bo przepadnie numerek. Wcześniej można było iść ze spokojem, bo i służba pomocy zdrowiu nie była tak zapracowana, więc i sympatyczniejsza, ale odkąd jasnowidze stracili na giełdzie dzięki partii konserwatywnej wsparcia dla ślepego przeznaczenia, szarlatani i znachorzy zaczęli mieć znowu pacjentów. Kasa to kasa, więc nawet stali pacjenci musieli zaakceptować tłumy w ośrodkach i ścierpieć konieczność stawiania się na wyznaczoną godzinę.

   W budynku ośrodka było tłoczno, a malujące paznokcie krwistą czerwienią pielęgniarki tłumaczyły, że na ten kwartał listy zostały zamknięte i nic na to nie poradzą. Mi skierowała się do windy, ale kiedy zobaczyła, że miejsce staruszka windziarza, który przysypiał na ratanowym fotelu i mylił kierunki góra - dół zastąpił ochroniarz bazyliszek, postanowiła pokonać dziesięć pięter samodzielnie. Bazyliszek co prawda nosił w windzie czarne okulary, ale z mięśniakami nigdy nic nie wiadomo, więc Mi wolała zdać się ponownie na mięśnie wlasnych nóg. W sumie to niezła przewrotność losu, że Szu akurat na najwyższym piętrze przyjmował, a z okien widać było nierzadko rozsnute chmury. No cóż... reklama dźwignią handlu nawet i w służbie pomocy zdrowiu działała prężnie.
- Ja do doktora na 13.13 - Mi zwróciła się do uśmiechniętej recepcjonistki, która spod sterty kart wyciągnęła tę należącą do Mi i podając ją wskazała kolejkę staruszek w różnym wieku siedzących przed gabinetem. Mi posłusznie siadła między nimi. Z recepcjonistką lepiej nie dyskutować, bo nerwicy nabawiła się, odkąd ministerstwo narzuciło kolor biały jako obowiązujący w pracy.
- A pani w jakim celu? - zainteresowała się jedna ze staruszek i z troską w oku spojrzała na Mi, która miała zamiar z nikim nie rozmawiać.
- Ja po Czas.
- Po Czas? - zdziwiła się staruszka spod przeciwnej ściany z kolorową chustką na głowie.
- Tym młodym to się zupełnie w głowach poprzewracało - wysapał dziadek idący dziarsko od strony schodów. Widocznie też nie ufał bazyliszkowi.
- Oj panie... kiedyś to my miłości i zdrowia... - rozmarzyła się staruszka z długim sznurem korali i w koronkowych rękawiczkach na drobnych dłoniach.
- Miłość mam - powiedziała Mi z przekonaniem - i zdrowie też.
- Oj pani, pani - staruszek zwrócił się do sąsiadki, która henną poprawiała brew - co i ja bym dał za zdrowie jak kiedyś...
Na szczęście Mi została wezwana do gabinetu i siadając z beztroską na fotelu, pewna, że tym razem pójdzie sprawniej, bo ubrała się przepisowo, poprosiła o receptę na Czas.
Doktor Szu popatrzył na nią pod podłużnych okularów i zapalił cygaro.
- A po co ci dziecko Czas? - wyrzuci z płuc kłąb dymu. - Bądź rozsądna. Czas to pieniądz, a żeby mieć pieniądz trzeba mieć zdrowie, a zdrowie się pielęgnuje w miłości. A ten czas i czas to w końcu ciebie znudzi dziecko i zgubi.
Mi popatrzyła na kciuk lewej ręki i urwała skórkę, którą podgryzała jeszcze w poczekalni. Z nim cholera to człowiek nigdy nie wygra. Doktor szarlatan, który musi się upierać przy leczeniu zamiast zwyczajnie odbębniać sprawy.
- Ale mnie jest potrzebny Czas doktorze - Mi próbowała zacząć rozmowę.
- Czas powiadasz? To musimy zrobić badania i musisz nam podpisać zobowiązanie. - Szu zamyślił się głęboko, wciągnął w płuca substancję smolistą cygara i uśmiechnął. - Masz tu dziecko skierowanie i deklarację - powiedział przybijając stempel na dwóch arkuszach papirusa - recepcjonistka prawie bezboleśnie zrobi ci nakłucie na serdecznym palcu za dodatkową opłatą.

    Mi zebrała papiery i kartę i rytmicznie zwróciła się w stronę drzwi.
"Po co temu wariatowi trzy zegary nad drzwiami - pomyślała - w dodatku żaden nie wskazuje poprawienie godziny".

wtorek, 9 lutego 2010

szaro, czyli barwnie

   Zmiany obejmują większość mnie. Postanowiłam przede wszystkim od początku zaplanować swoje doby. Hm... da się. Wystarczy bycie asertywną, co w niektórych momentach graniczy z byciem agresywną. Co prawda ucierpi na tym sen i zen, ale tylko połowicznie. Ponadto ślubny wymyślił nowe możliwości. Chcę je! Chociaż nie wiem dokładnie, którą bardziej. Ale przynajmniej czegoś znowu chcę. Teraz tylko muszę chcieć z każdą chwilą mocniej i wizualizować. Taaak... to według magicznej najważniejsze. A właśnie... magiczna, za którą tęsknię ogromnie, a wszystko sprzysięga się przeciwko temu, aby się spotkać, czy chociaż porozmawiać przez telefon.
No i wróciłam do szarości. Czy wszystko musi być albo czarne, albo białe? Może być a i owszem, ale staje się bardziej nudne, niż praktyczne. Virginia zauważyła, że zniknęła interpretacja. Sama nie wiem, co się z nią stało. Była i jej nie ma. Pewnie sama się znudziła moją osobą. Powinna jednak była zostawić chociażby małą karteczkę zawiadamiającą o tym, co zamierza, ale ponieważ końcówkę ma żeńską, trzeba jej darować takie niedopatrzenie, nieistotne w zasadzie.
Hm... no tak. Czyli szarości mnie objęły. Nawet w garderobie, którą dzisiaj przetrzepałam i pobiegłam do sklepu, bo okazało się, że nie mam co na siebie włożyć.
No i zaczęłam mieszać: trochę więcej bieli, odrobina czerni i jeszcze odrobina i ciut błękitu. Jest dobrze. Kawa z mlekiem też może być, a zgniła zieleń pasuje do szarości. Coś, co jest za długo, nudzi mnie. klik klik.

głęboki oddech, czyli nie wiem nic, ale i tak mi jest dobrze

   Pani wzięła głęboki oddech i odstawiła na wściekle pomarańczowy spodek wcale nie mniej pomarańczową filiżankę. Oddech podczas picia jest możliwy - należy tylko wcześniej przełknąć łyk kawy. Wzięłam zatem oddech... Jakoś tak nagle poczułam, że mogę. Ano właśnie: mogę wiele rzeczy znowu. Wystarczyło tylko przeczekać, pozamiatać, zdjąć pajęczyny z kilku kątków i przestawić tę i ową sofę lub szafę. A co ja właściwie mogę? Nie wiem. I to w zasadzie jest największy pewnik mojego życia. " A może pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady? - westchnął profesor, który usłyszał beztroskie "nie wiem" będące odpowiedzią dziewczyny zdającej na wydział socjologii na pytanie, kto jest prezydentem naszego państwa obecnie." Ano właśnie... Może pieprznąć to wszystko i wyjechać... W Bieszczady, czy do dużego miasta, takiego, które nigdy nie śpi? Mąż mój własny i osobisty dał mi możliwość pokierowania naszym życiem, a ja przyparta do ściany, było nie było w sposób miły i dwuznaczny, tak po prostu nie wiem.  Problem w tym, że ja chciałabym i tę głuszę i to miasto żyjące jednocześnie. Jak wszystko, czego chcę od życia, i to jest dualistyczne. Ale jakie ma być, skoro ja zodiakalnie podwójna jestem? Do tego przeciwna. Kiedy jedna część mnie szaleje i jedzie spontanicznie w poprzek  życia, druga zwija się w kłębek na fotelu mięciuchu i błaga o chwilę ciszy i spokoju. A potem ta nostalgiczna wstaje, przeciąga się i oświadcza wszem i wobec, że teraz to da popis, kiedy akurat druga zasiada, żeby wypić kawę w spokoju. Wszyscy zdołali do tego przywyknąć. Ja nie zaliczam się do wszystkich, ale staram się być wyrozumiała. Zwłaszcza, kiedy nie mogę spokojnie wypić kawy, bo muszę pędzić z miejsca na miejsce, aby odhaczać w kalendarzu to, co zaplanowałam z dokładnością co do kwadransa.
No tak... ale zaczęłam pisać, że oddycham... Tak spokojnie i rytmicznie. Ustaliłam bowiem, że wiem, iż nie wiem, czego chcę, a na podstawie tego to już można zbudować całkiem niezłe plany i w nieistniejącym przecież międzyczasie spokojnie pomachać nogą w rytm muzyki tuż przed wyjściem na jogę, na której wprawię się w stan relaksu przy maksymalnie rozciągniętych mięśniach pleców. I w takich chwilach szkoda mi tylko, że nie palę, bo ten oddech aż prosi się o zaznaczenie go w powietrzu. klik

poniedziałek, 8 lutego 2010

... i pozamiatane

   ... zostało wszystko dokładnie to, co się rozpanoszyło ostatnio w pani myślach. Jakoś tak to już jest, że kiedy zostaję wytrącona z rytmu bardzo rytmicznego, zaczynam się osuwać w rejony, które niekoniecznie są dla mnie pozytywne, a to prowadzi do totalnego wycofania się ze świata. Kontakty z ludźmi sama minimalizuję, bo wbrew pozorom, to ja bardzo humanitarna jestem i dobroduszna taka. Taaak... Ślubny nazywa to stanem nieważkości wpisanym w cały urok, a ja korzystam z jego pobłażliwości i pozwalam sobie czasem na totalne roztrzepanie, bieganie w szlafroku do południa i marudzenie, że nic mi się nie udaje, chociaż sama wiem doskonale, że tak nie jest. Kopniaki w miejsce, które nazwą szlachetną pleców już nie jest działają odwrotnie proporcjonalnie niż powinny, więc trzeba mi dać czas. Tak po prostu. A potem nagle sama się prostuję i zaczynam ścierać niewidoczny kurz ze wszystkiego, co wokół mnie.
Chwilami zaczynałam już tracić siłę. Rok miniony nie należał do łatwych, chociaż sam w sobie był również piękny. Czasami jednak stajemy w obliczu czegoś, co musimy tak po prostu zaakceptować - no chyba że jesteśmy cudotwórcami i rządzimy się innymi prawami natury. Nie jestem cudotwórcą. Nawet nie chciałabym... Lepiej czekać z niecierpliwością na nowy dzień, niż go samemu stwarzać. Chociaż ponoć każdy z nas jest twórcą własnego świata, a każda najdłuższa podróż zaczyna się zawsze od pierwszego kroku. No więc zaczynam z tymi krokami. Powoli, bo kroki oddają dźwięk obcasów, a ziemia zmarznięta bardzo, więc dudni jak dobrej jakości djembe. Niech dudni. Przynajmniej wiem, że idę, a stukot rytm serca przypomina i nie zagłuszy go nawet śnieg, który od wczoraj znowu zasypuje powiatowe.
Postanowienia poczynione, plany zapisane, wszechświat wezwany na usługi, a ja wracam do początków, bo przecież tam, gdzie koniec, tam i początek. Jednym słowem: jestem. klik

piątek, 5 lutego 2010

a dzisiaj będę wredna

   Zakopałam się w książkach. Czytam wszystkie nowości. Odkopałam dodatkowo spod Bunscha, który zajmuje całą jedną półkę i panoszy się jeszcze na innych, Pratchetta. Dobrze mi. Wzięłam się za gazety, periodyki, włączyłam telewizor, oglądam programy publicystyczne, czytam wiadomości w internecie. Odpoczywam? Odpoczywam, bo wszystko przepływa obok mnie. Toż ja mam przecież dziecko i plany na sto lat najbliższe, więc co ja się będę stresować tym, co podają media? Luźnego podejścia do kwestii zawału serca to ja nie mam, mam zatem stosunek raczej seksualny do całości.
Spaceruję z draniem dużo. Drań tarza się w śniegu i robi aniołki, tudzież orły. A orła to i ja mało co wczoraj obok własnej bramy nie wywinęłam, ponieważ po odwilży w ciągu dnia, ścisnął wieczorem mróz, dozorca o istnieniu piachu zapomniał, a pani włożyła buty na płaskim spodzie. Nabyłam drogą kupna pierścionek wyrzeźbiony z drewna ciemnego, który o dziwo jest wygodny, a na pewno ciekawy. Spokojnie zatem i rozsądnie u mnie. Czytam, gotuję, bajki opowiadam. Nabyłam ponadto nowe hobby: obserwuję z uwagą wielką kobiety na ulicy. Przeczytałam bowiem, że dzielimy się na trzy kategorie: słodkie, piękne i seksowne. No i teraz próbuję kategoryzować. Wychodzi mi to nawet sprawnie. Tylko jak tak patrzę i kategoryzuję, to hm... jakieś dziewięćdziesiąt procent kobiet w powiatowym musi być seksownych. No ale to i dobrze, bo to właśnie one gatunek mają podtrzymać. Niejedne nawet podtrzymują sprawnie, widać je na przykład ten i tamten jak idą z trójką berbeci i papierosem w ustach ze słowami szpetnymi wielce na plac zabaw. A tam to można i posłuchać opowieści tych seksownych. Strach się bać, ale przynajmniej rozwijamy się, odradzamy się, dobrze jest. klik