poniedziałek, 27 lipca 2015

bubamara

    Pani od rana walczy z bólem głowy oraz alergią. Ta druga opanowała moje nogi i przedramiona. Albo zjadłam coś, czego nie mogę - choć nie pamiętam, albo zaszkodził mi ostatni pobyt na słońcu. Ha! nie daję się. Piję wapno. Smaruję się fenistilem. I na wszelki wypadek nic nie robię. Leżę. Czytam. Leżąc i czytając wypijam hektolitry kawy. Nieśmiało planuję przy okazji przyszłoroczne wakacje. I słucham opery. I jest mi dobrze. Drań po całym dniu biegania po podwórku wraz z mężem moim własnym i osobistym, który przez cały dzień nie dał się oderwać od pracy nawet na chwilę, obecnie są na treningu. A ja leżę, czytam, słucham, planuję, piję. Wczoraj wybraliśmy się na wieczorny spacer po powiatowym i zabłądziliśmy w okolice deptaku. I dostałam niemalże bólu zmysłowego od kakofonii dźwięków oraz chaosu zachowań ludzkich. Sytuacji opanować nie mógł również psiak, którego zabraliśmy ze sobą. O ile tłumy nie są dla mnie trudne do zaakceptowane, o tyle chaos i przerysowane zachowania męczą. A jak do tego dojdą bezsensownie rzucane petardy i przekleństwa w ustach i młodych i starszych jako przecinki, mam ochotę zwinąć się w kłębek i rozpłynąć. No cóż... nie odpoczęłam wieczorem. Za to odetchnęłam przy nocnym seciku filmowym zaproponowanym przez męża. klik

sobota, 25 lipca 2015

głównie to o wiśniach

    Za oknem w powiatowym burza. Aż miło. Balkon otwarty na oścież. Wdycham ozon. Tysiące metrów sześciennych ozonu. Nawet nie ma wyraźnego chłodu. Czuć tylko rześkie powietrze. Towarzyszy mi Santana. I wiśnie. Uwielbiam wiśnie. Trzeci dzień z rzędu smakuję je i odkrywam jak za każdym razem od lat na nowo ich smak. Bo jakie one są tak właściwie? Słodkie? Gorzkie? Kwaśne? Cierpkie? Pyszne. I soczyste. Sokiem potrafią wszystko pobrudzić. Ale ten sok jest sam w sobie krystaliczną słodyczą. W tym soku mam już całe dłonie. I nawet mi się to podoba. W ogóle mi się podoba. Niedawno wróciliśmy znad jeziora. Wygrzałam się w słońcu. Wyleżałam się na piasku. Mąż mój własny i osobisty razem z draniem wymoczyli się w wodzie, nawet przepłynęli niemały kawałek, potem grali w piłkę ręczną. Patrzyłam na nich i leniwie mi było tak i dobrze tak. I to nawet nie o opalanie się chodzi, bo wysokimi filtrami się odgradzam, ale o to wygrzanie i ciepło na skórze właśnie. W dodatku był miły wiatr od wody i to stworzyło mieszankę idealną. Powietrze przez dłuższy czas naszego pobytu tam było przejrzyste i pozwoliło dostrzegać pofałdowania terenu świętokrzyskiego. Bajka. A teraz ulubione. I totalny brak planów na wieczór, ponieważ burza lekko zweryfikowała te, które były wcześniej. A może to dobrze? Taki brak planów to chyba całkiem dobry początek. klik

środa, 22 lipca 2015

chyba o kałuży

    Do sałatowego zielska z octem balsamicznym dorzuciłam dzisiaj przed dodaniem oliwy borówki amerykańskie. Strzał w moją smakową dziesiątkę. Czuję się jak młoda bogini. Do tego zielona herbata z opuncją i nagietkiem i odleciałabym, gdybym tylko mogła. Nie żeby ktoś mi latać zabraniał, po prostu skrzydła opadły jakiś czas temu i do tej pory nie odrosły. Dzień kolejny urlopowania w pełni znaczy. A dzisiaj dodatkowo słońcem się dopieściłam zabierając drania wraz z podwórkowym kolegą nad jedno z powiatowych bajor zwanych pięknie zalewem. Hm... jakie położenie geograficzne, taka kałuża. Cóż poradzić. Niech będzie, że jeziora polodowcowe nam niegroźne, a w Morskim Oku i tak pływać bym nie mogła i ja jedno oraz drugie rozumiem. Ba! nawet to położenie geograficzne rozumiem również. I nawet nie żebym pływać w tej kałuży powiatowej chciała, nie, co to to nie, pani jest wybredna. Woda niczym kryształ być musi, żebym do niej weszła. I bardzo głęboka. Mogę się wtedy pławić bezkarnie i jest mi dobrze. Zatem... zatem zabrałam chłopaków nad kałużę. Synoptycy pomylili się bowiem lekko z prognozą pogody na dziś i okazało się, że ochłodzenie nie jest głównym naszym problemem, a mnie tak jakoś nie chciało się siedzieć w domu. I to było to, co było mi do szczęścia wisienką na torcie. Wygrzałam się w słońcu, poczytałam do woli i nawet wszędobylski piasek nie był uciążliwy. A chłopcy? Nie, oni już od dawna nie są uciążliwi. W sumie to nawet z rozbawieniem patrzyłam na mamy uganiające się za maluchami i... i wygrzewając się czytałam dalej. Bosssko! Tym bardziej bosko, że zasypiam nad ranem i budzę się rano. Wyspana. Obudzona zapachem parzonej kawy i totalnie już nieśpiąca. klik

wtorek, 21 lipca 2015

Tylko tak mówiłam żartem...

    Zajadam się sałatą. I pomidorami. Pochłaniam ogromne ilości tego zielska z oliwą z oliwek i octem balsamicznym. Bez niczego więcej. Pomidory łączę z wychodzącą poza granice rozsądku ilością bazylii oraz mięty. Zioła własne. Wyhodowane na balkonie. Podlewane skrupulatnie wieczorami. Rozrosły się tak, że o jakiejkolwiek granicy zdrowego rozsądku nie może być mowy. A dzisiaj upiekłam po raz pierwszy w te wakacje ciasto ze śliwkami. Przed południem. Pachniało cudnie. Smakuje na równi z zapachem. Nie dałam cynamonu. Jak nie ja. Smakuje również kawa mielona. Lata świetlne jej nie piłam. Na studiach chyba ostatnio. Potem okazjonalnie próbowałam i zostawiałam niedokończoną. Zapachy zatem mieszam. Mieszam i kolory. Dzisiaj zagościł lakier do paznokci, którego barwa jest do określenia trudna niezmiernie i równie bardzo intensywna - od wściekłego różu po stonowany fiolet, a jedno i drugie z poblaskiem metalicznym. Barwa zależy natomiast od ułożenia dłoni i od tła. Czyli kwintesencja ludzkiej egzystencji nagle zagościła na koniuszkach moich rąk. "Końcuszkach" powiedziałby drań. Niech będzie zatem i końcuszkach. Końcuszki wszak istotne są. I wcale nie są końcami - i to w nich najpiękniejsze. Czytam. Dla przyjemności absolutnej. Skupiam się na tekście tylko po to, żeby przeżywać. Nie kontroluję. Nie maluję ust. Nie odbieram telefonu. Z pracy. Nie oglądam programu. Piszę, piszę piszę. Dla siebie. Wróciła łatwość pisania bez zawężenia tematycznego. Wróciły opowiastki o Mi. Wróciły rymowanki i śmiesznostki. Myśli zaczęły biec swoim torem. Bogudzięki za urlop! klik

poniedziałek, 20 lipca 2015

BAJKA O BŁOCIE I ROBOCIE, KRASNOLUDKU I OGRÓDKU ORAZ O TYM, CO SIĘ Z BŁOTEM DZIAŁO POTEM...

... czyli z samego rana mi się zrymowało. Fb trochę podgrzał atmosferę, bo pewnie sam rym bym zostawiła niedokończony i bez żalu. Chłopcy moi poszli na trening i jakoś tak sobie rzecz zakończyłam właśnie przy kubku kawy z mlekiem. Zatem:

BAJKA O BŁOCIE I ROBOCIE, KRASNOLUDKU I OGRÓDKU ORAZ O TYM, CO SIĘ Z BŁOTEM DZIAŁO POTEM...

Rankiem dziarsko przez ogródek
biegnie sobie krasnoludek.
Denerwując babcię Zosię
równie dziarsko dłubie w nosie.
"Stój łobuzie! - babcia woła -
Mnóstwo błota dookoła!
Umyj buzię, włóż kalosze
błoto wszędzie, bardzo proszę!"
"Błoto wszędzie babciu miła,
boś dokładnie opieliła!
Gdyby chwasty były same,
to bym czyste miał ubranie!"
Tak powiedział krasnoludek
biegnąc śmiało przez ogródek...
I "Ha!" babcia zawołała,
i wnet cała spoważniała.
I chwyciła się pod boki
przysadziste robiąc kroki.
Biegnie babcia, krasnal śmiga,
lecz leżała tam motyka.
Upadł młody wprost do błota,
za nim babcia, choć niemłoda,
też klapnęła bęc! na pupę
rozbryzgują błota kupę.
Siedzi babcia i się śmieje
a za płotem przyjaciele
i sąsiedzi spoglądają
na aferę tutaj całą.
"Wstawaj babciu to wstyd duży
siedzieć sobie tak w kałuży."
"A ja chcę też upaprana
siedzieć w błocie dziś od rana."
- mówi babcia na poważnie
i rozgląda się odważnie.
Wtedy krasnal w płacz uderzył:
"Przecież nikt mi nie uwierzy...
Babcie siedzą sobie w domu
pieką ciasto po kryjomu,
obiad tworzą i z sąsiadką
kawę piją - i to rzadko!"
Nagle w błoto plask! z ochotą
wskoczył brytan z sierścią złotą.
Liznął babcię wprost po uchu
i podrapał się po brzuchu.
Zaczął tarzać się po błocie
nie próbując nawet dociec,
czemu pani się tak śmieje.
No i wtedy przyjaciele
co sterczeli wciąż przy płocie
pomyśleli: „chyba w błocie
jest przyjemnie i dość miło!?”
i się wszystkim udzieliło...
Już do furtki lecieć chcieli,
kiedy nagle oniemieli.
Z domku bowiem wściekły dziadek
wybiegł szybko – jak to Tadek.
I załamał dziadek ręce.
„Ja cię kręcę, ja cie kręcę!”
- zaklął dziadek aż siarczyście
i zamachnął zamaszyście
pięścią prawą, pięścią lewą
uderzając prawie w drzewo.
„O mój Boże! Boże drogi
jak domyję JA podłogi?”
Morał z tego jakiś płynie?
… babci szybko złość przeminie,
razem z dziadkiem wnuka kocha
nawet z błota jest radocha!

niedziela, 19 lipca 2015

gdybanie z postanowieniem zmian

    W domu. Po Wrocławiu, po Karpaczu, po wielu innych miejscach, które drobne może i, ale ważne także. Upał. Ulewa po raz drugi dzisiaj przeszła towarzysząc burzy nad powiatowym. Moim prywatnym powiatowym. Podczas drugiej stałam na balkonie z ulubionym. Stałam i mokłam. I było wspaniale. Ochłodziłam się. W ogóle ochłodziłam się w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Jednak tak długie urlopy mają tę zaletę, że człowiek nabiera dystansu. Co prawda pierwszego dnia ścięłam się z mężem moim własnym i osobistym. Poszłam po całości, czyli o podejmowanie decyzji. Ja się żołądkowałam, on nie. Wolałabym się pokłócić obustronnie. Potem jednak jakoś sama doszłam do wniosku, że nie muszę wydawać poleceń i kontrolować wszystkiego bezwzględnie, bo to dom i życie takie po prostu. I jest mi dobrze. I odpoczywam. I mąż mój własny i osobisty prowadza mnie za rękę dosłownie, co u nas normalne i w przenośni, co jak widzę nieświadomie staram się zmienić. Dzięki temu mam dużo refleksji. A wszystkie zaczynają się od po co, albo od dlaczego. No właśnie... Zaczynają nieśmiało pojawiać się również te zaczynające się od jak. Odpoczywam. Czytam. Nie piszę. Nie piszę bo jakoś formuła tego bloga stała się smętna i męczy. Siadam do niego pełna optymizmu, kończę pełna filozofizmu i negacji. Coś muszę zmienić. W piątek mieliśmy swoją prywatną pętelkę. Spędziliśmy ją na Zamku Książ. Zwyczajnie, bez zadęcia, bez telefonów i słów od bliższych i dalszych.
    Dzisiaj obejrzeliśmy Smak curry. Lubię filmy pozornie o niczym, a pełne tego czegoś nieuchwytnego, które w dodatku kończą się niedomknięciem. Czytam. Zaczytuję się. Jest mi dobrze. Odpuściłam. Dlaczego tak jest, że przez większość roku podświadomie spinam mięśnie i staję się zołzą? Jaka naprawdę jestem? Kiedy jestem tą prawdziwą? Ślubny na dziś kupił mi Ulubione chilijskie. Kota stęskniona mnie nie opuszcza, co przy upale powoduje, że jestem oblepiona jej kudełkami, Luluś krok w krok chodzi za mną i za nią. I zieje. Zwariuję. Chociaż to miłe. Jak można nie wrócić choćby do swoich zwierzaków?

czwartek, 2 lipca 2015

nah x 3

       Pani dopiła trzecią filiżankę kawy bez mleka, przełknęła czwartą czekoladką imieninową góry z adwokatem i ogarnęła wzrokiem biurko z idealnie rozpanoszonym nieładem. Nie potrafię pracować przy dokładnie ułożonych papierach, stertach papierów i papierach potencjalnie będących papierami. Co innego poza biurkiem... Tak, poza musi być ład. Idealny. Zatem... Zatem właśnie zauważyłam, że spod papierzysk wystają słuchawki, Jaśnie Pan, Damy Złotego Wieku i Wołynianki. Trzy kalendarze, dwa telefony, mnóstwo przyborników biurowych, których i tak nie używam, dwa słowniki, krem do rąk, scenariusz najbliższej imprezy, precedencja, plakat, drugi krem do rąk, tomik lokalnego poety, apap, kilkanaście ulotek, dwa kasztany i jedna muszelka, nie licząc tony karteczek, na których coś notuję i zapominam, że zanotowałam. I butelka wody mineralnej. Właśnie. "Woda powinna być pita małymi porcjami w ciągu całego dnia. Dbaj o swoje nawodnienie." Dbam. Druga butelka stoi obok biurka. Jak już się nafaszeruję kofeiną, zaczynam się nawadniać. Upał. Lubię. Uwielbiam. Absolutnie moja pogoda panoszy się za oknem i po raz pierwszy od dawna czuję, że są wakacje! Pani może rano wyskakiwać spod prysznica, wskakiwać coś lekkiego i w pełni widnego poranka gnać przez puszczę. Nie trzeba się opatulać, owijać, ochraniać, smarować, regenerować i odżywiać. "Co jadłaś dzisiaj?" zapytał przed chwilą jeden z operatorów. Usłyszał, że kawę i czekoladki i nie wiedział, co powiedzieć. W sumie nie świadczy o nim to najlepiej - wszak jako osoba słowo klejąca powinien być bardziej lotny myślowo, ale złośliwa nie będę i na karb troski o mnie ten brak polotu zapiszę. A zapisuję dużo. Na zapas. Uwielbiam ten przedurlopowy rozgardiasz, kiedy muszę przewidzieć wiele, a nawet więcej. Kiedy pani musi w razie gdyby i na wszelki wypadek. Za tydzień będę już zadomowiona we Wrocławiu. Nie byłam tam jeszcze nigdy. Potem Karpacz. Aż do 3 sierpnia odpoczywam. Należy mi się. Należy nam się. Koniugacja. Po raz pierwszy rocznicę ślubu spędzimy podczas wyjazdu. Dużo jest tych owych po raz pierwszy ostatnio. Jeszcze tylko to i to i to i tamto i owo i tu i tam i tam także i poza tym i... luzik. Prawdopodobnie jak zawsze zapomnę czegoś spakować, czegoś spakuje za dużó, a coś zgubię. Trudno. wakacje. Tak, czuję wakacje jak nic. klik