poniedziałek, 30 kwietnia 2012

epoki bądź stulecia

    Myślałam, że jestem silna. Albo nieczuła. Przyszło mi nawet na myśl, że jestem obojętna na wszystko co się dzieje wokół, bo z zimną krwią ogarniam sytuację, planuję, podejmuję decyzje, organizuję. Kolor trumien, kolor samochodów, kolor kwiatów. Buty, garnitury, koszule, krawaty. Tutaj kolor jakby nieco oczywisty, ale nie do końca. Tata w białej, dziadek w błękitnej.
A dzisiaj, kiedy minęły 23 dni, czuję, że łzy płyną ze mnie i chcę o tym wszystkim mówić po raz pierwszy nie z dokładnością relacji, nie z detalami i chronologią. Nie planuję. Dociera do mnie, że ich już nie ma. Tak po prostu nie ma. I tak cholernie mi ich brakuje... Tata zmarł w Wielką Sobotę o 14. Dziadek jedenaście godzin później nie przeżył rozległego zawału serca. Reanimacja nic nie dała. Jednego i drugiego widziałam na dwie godziny przed odejściem. Wielki Tydzień doświadczyłam po raz pierwszy niemal namacalnie. Od Niedzieli Palmowej wydeptałam szybkim krokiem ścieżkę do szpitala od domu. Wieczorami zapłakana ścierałam poręcz schodząc z drugiego piętra oddziału zapłakana i świadoma, że to może być ten ostatni raz. Wielki Tydzień był dla taty faktycznie tym wielkim. Pocieszam się, że cierpienie to największe trwało od czwartku do soboty. Tylko. Aż. W sobotę modliłam się o litość dla niego, w pełni świadoma swojej prośby. Teraz dopiero wiem, że nigdy wcześniej nie modliłam się naprawdę. Był spokojny. Ja też byłam. Natomiast dziadek zaskoczył nas nagle i po cichu. Jakby robiąc kolejnego psikusa. A zostawiałam go w szpitalu pewna, że jest dobrze, bo tak mówił lekarz i że rano przyniosę mu najpotrzebniejsze rzeczy. O pierwszej w nocy telefon z informacją zasygnalizował mi, że te rzeczy już nie będą potrzebne. Są razem. W ciągu siedmiu tygodni straciłam babcię, z którą byłam związana bardziej niż bardzo, tatę, który powinien jeszcze żyć wiele lat i cieszyć się draniem i dziadka, któremu nie mogę darować tego wymigania się z życia tak szybko i niespodziewanie, chociaż rozmawiałam z nim i mówił, że wszystko jest w porządku. Brakuje mi ich. Chce mi się wyć, krzyczeć i walić pięściami ze złości. Myślałam, że zakończyła się jakaś epoka w moim życiu. Tymczasem zamknęły się trzy epoki. Najrozsądniej znosi to drań, według którego to logiczne, że ukochany dziadek jest ze swoimi rodzicami. Bo rodzice powinni być z dzieckiem. Ano właśnie... powinni. Tak bardzo cicho i pusto jest wokół mnie.
Ciszę im też zagrali na trąbkach. Dzień po dniu.
Jak oni mogli tak nagle? I dlaczego tyle cierpienia temu towarzyszyło... Nauczyli mnie jednak, że śmierć to jedynie przejście. Naturalne bardziej niż przypuszczałam. I jako jedyne pewne w naszym życiu. I mimo niego musimy iść dalej, bo to najlepsze, co możemy zrobić. A mimo to chce mi się wyć. Dlaczego dopiero teraz?