środa, 19 sierpnia 2015

w biegu i w skrócie, czyli siedzę i kawę piję

    Taaaak... od czasu ostatniej notatki, które miały być systematyczne znowu, minął miesiąc i nawet nie potrafię zrozumieć, jak on to zrobił. Spędziliśmy go co prawda intensywnie, ale żeby aż tak?! Fantastycznie bawiliśmy się w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, zahaczając nieznacznie o Festiwal Dwa Brzegi. To trzeba przeżyć. Tego opowiedzieć się nie da. Podobnie jak nie sposób opisać klimat Kazimierza. Tak, tego Kazimierza, w którym nie byliśmy od trzech lat. A może od czterech. Jakoś tak wyszło, że... A przecież każdą kolejną rocznicę ślubu we dwoje tam właśnie celebrowaliśmy i od tych lat ostatnich każdego roku poza tymże miejscem mówiliśmy, że za rok itd., bo przecież, ale niestety i na pewno... A potem mijał rok i znowu i znowu i pojechaliśmy i to najważniejsze. Odpoczęłam. Wąwozy co prawda tym razem nie zostały udeptane moimi stopami, ponieważ wolałam chłonąć atmosferę rynku i smakować i wsłuchiwać się w rozmowy i dźwięki. Te były nieziemskie. Zwłaszcza koncert jazzowy, do którego próby rozpoczęły się zaraz po syrenach upamiętniających godzinę W. Zgrało się wszystko fantastycznie w czasie i dźwięku i podniosłości. Bajka. Poza tym podczas urlopu jeszcze czytałam i czytałam i czytałam. I czytałam. I siedziałam długo w nocy prawie ocierając się o świt. Pojechaliśmy jeszcze i znowu nad kałuże jeziorami zwane. I tak, tego też mi było trzeba. Odpoczęłam. I nabrałam dystansu. Do świata i siebie i pracy, do której już wróciłam. I może jakoś tak dobrze się stało, że wróciłam już i że ten dystans pojawił się, ponieważ otoczyłam się nim tworząc bufor bezpieczeństwa.
Dwie imprezy już za mną, w tym jedna ogromniasta wspólnie z wojskiem przygotowywana. Kolejna, największa ponoć w kalendarzu naszych imprez i najuroczystsza, przede mną. Chyba nawet zaczynam już czuć lekki dreszczyk emocji, który wprawia mnie (o dziwo) w stan zadowolenia, bo to znaczy, że będzie dobrze. Tam, gdzie stres jest z boku absolutnie, wkracza rutyna. Rutyna gubi. Gubię za to ja godziny i chwile, których żałuję okropnie. W tym tygodniu znowu obowiązki nakazują mi wracać późno do powiatowego prywatnego. Dzisiaj będę ścigać się z czasem, krajówką i puszczą, żeby chociaż na końcówkę meczu drania zdążyć. Ważnego meczu. U najszczęśliwszej byłam ostatnio dwa tygodnie temu. W sobotę za to czasoprzestrzeni utrę nosa czubek i wytargam za uszy bezwstydnie, bo udało się przechytrzyć nawet siebie samych. Pracuję. Duża impreza sportowa, więc ją dostałam. Ale pojawiła się luka i możliwość zapisania drania, bo listy dziecięce nie były zamknięte ostatecznie, chociaż termin 10 według regulaminu upływał i... i drań weźmie udział w aquathlonie, czyli pierwszym kroku do triathlonu, którym oto ja będę się tego dnia zajmować. No to tak w skrócie telegraficznym. A poza tym zielona herbata i kawa na zmianę, wypierające hektolitry wody mineralnej, pomidory z bazylią i arbuz z miętą i miłe ciepło z osłonecznionego okna. Tylko ten dystans, który każe tęsknić za domem w ciągu tych godzin obok tego okna i tego słońca i tego budynku klasztornego, który tak lubię i tego wszystkiego, co... lubię. klik

PS. uuuuuwielbiam to zdjęcie: