środa, 28 grudnia 2011

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst z mogilnika, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera - odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem... wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? - krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak... Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest... ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera – odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem… wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? – krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak… Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest… ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

niedziela, 27 listopada 2011

Frajda trwa… czyli kruki na bieli – granatowe zabawki…

     … człowiek w śniegu – krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu – urojenie roju, drzewa w śniegu – żył i tętnic obraz, domy w śniegu – Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni…. przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak… I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa… A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem… kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

Frajda trwa... czyli kruki na bieli - granatowe zabawki...

... człowiek w śniegu - krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu - urojenie roju, drzewa w śniegu - żył i tętnic obraz, domy w śniegu - Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni.... przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak... I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa... A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem... kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

czwartek, 10 listopada 2011

„Oddychaj. Świat poczeka.”

    … zatem odpoczywam i słucham „Madame Butterfly”. Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

"Oddychaj. Świat poczeka."

    ... zatem odpoczywam i słucham "Madame Butterfly". Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

poniedziałek, 3 października 2011

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na kawę latte dużą i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej… kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem… Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam… Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się – kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam już zielono – żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment… tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na dużą latte i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej... kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem... Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj właśnie trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam... Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się - kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam zielono - żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment... tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik

niedziela, 18 września 2011

Jestem...

    ... trochę zmęczona, trochę rozgorączkowana, bardzo stęskniona. I szczęśliwa. Wyjazdy mają tę cudowną zaletę, że po nich z reguły następują powroty. Studio im. Agnieszki Osieckiej jest... no właśnie. Jest. Jedyne w swoim rodzaju. I pełne wspomnień z czasów studenckich, a stolica niezmiennie dla mnie najwspanialsza nocą.  Hotele są... bezosobowe i absolutnie beznamiętne. I dlatego mogę w nich spać. A właściwie to nawet lubię w nich spać. Zwyczajnie i po prostu. Nie zadzwoniłam do Agaty organoleptycznej. Nie tym razem. Tym razem czas rządził mną. Chociaż w zasadzie... w zasadzie to ja nie chciałam niczego planować. Tym bardziej gigantycznej migreny, z którą musiałam się zmagać przez cały piątek. Aż do soboty. Biorąc tonę leków przeciwbólowych i udając, że panuję nad tematem, otoczeniem i czuję się wspaniale. Od jutra zaczyna się normalny tydzień. Chociaż sama nie wiem, co obecnie jest normalne, a co normalne. Zmieniłam perfumy. Tak po prostu i po kilku latach. Nagle. Zakupiłam nową, inną bieliznę. Zaskoczyłam samą siebie wyborem i kolorem. Mąż mój własny i osobisty wszystkie zmiany przyjmuje z lekkim niedowierzaniem, ale dzielnie i z uśmiechem aprobaty przygląda się ledwo zauważalnie, stale obserwuje i udaje, że nie przywiązuje wagi do zmian, które wyraźnie przypadają mu do gustu. Gust może być zmienny, czy jest tylko jeden? Minął rok od mojej rewolucji zawodowej, a ja cały czas mam wrażenie, że zaledwie miesiąc temu postawiłam nasz świat na głowie. Nie bezpodstawnie moją ulubioną asaną jest pies z głową w dół. Kręgosłup mam prosty, kark rozluźniony, a głowa swobodnie kołysze się nad ziemią. I daje inną perspektywę. A ja coraz wyraźniej widzę, czego chcę. Niesamowite, jaką przyjemność może dawać życie, kiedy zaczyna się je praktykować, odstawiając teorię na bok. klik

Od czasu do czasu, czyli…

    … czas. A mogę o nim pisać w nieskończoność – chociażby to, że go lubię i chociaż czasem muszę się z  nim ścigać, a czasem mi umyka, nigdy nie przecieka mi między palcami i zawsze grzecznie pozwala się zaplanować w kalendarzu. A jednak czasem nie mam do niego cierpliwości. I czasu… Wczoraj na przykład obudziłam się przerażona faktem, że za oknem jest widno, więc powinnam być w innym wymiarze i dopiero po kilku chwilach okazało się, że jestem w tym właściwym, obok męża mojego własnego i osobistego (właściwego znaczy), jest sobota i mogę zwolnić. Zwolniłam. Zapadłam się w fotel u babci, sofę u rodziców, ławkę w parku, rattanowe krzesło kawiarni, stołek kuchenny u Ewy, własne łóżko i obserwowałam, jak minuty opływają wokół mnie. Jednak najmilsze było to własne łóżko. Lubię się nim rozkoszować.
- Czemu się ze mnie śmiejesz? – bo ślubny właśnie na mój wywód zareagował pełnym uśmiechem.
- Nie śmieję tylko uśmiecham do myśli wywołanych twoimi słowami.
Tym bardziej, że przedwczoraj była impreza integracyjna. Czyli właśnie wtedy, gdy nastał wolny piątkowy wieczór, integrowałam się z zespołem. Ślubny przyjechał zdecydowanie za wcześnie. I to dało nam możliwość odpoczynku we własnym towarzystwie. A ja poczułam ulgę, bo z nim zawsze mi jakoś tak lepiej. I nawet wino smakuje inaczej. Bezpieczniej. I tańczę odruchowo, bez wyczuwania kroków drugiej osoby.
A już tydzień temu (szybki ten czas) byliśmy z draniem na cudnym koncercie muzyki filmowej w wykonaniu orkiestry symfonicznej. W moim ukochanym pałacyku muzeum, które mi się z dobrą muzyką, węgierskim winem i oszałamiającym widokiem z balkonu kojarzy od mojego pierwszego w nim pobytu. Niby praca a jednak nie. Bo tak jakoś w ogóle od jakiegoś czasu coraz częściej pracę odbieram jak niepracę. Ryzykowne, ale chyba pozytywne.
Drań dziesięć dni temu poszedł do szkoły i jest taki duży, samodzielny i dzielny. A w drodze do domu mamy spacer, lody i opowieść z całego dnia szkolnego. Nie lubi świetlicy. Twierdzi, że czas mu się tam dłuży. Za to za lekcjami przepada i uwielbia panią Dorotkę – przy niej czas płynie za szybko.
- Nie chcę dorosnąć mamusiu – stwierdził ostatnio z całą sześcioletnią stanowczością. I to spowodowało, że zastanowiłam się nad owym dorastaniem, dorosłością, byciem dorosłym. Co te słowa oznaczają? Pamiętam, jak bardzo cieszyłam się wiekiem od szesnastych urodzin. I nadal mi z nim dobrze, ponieważ czas jednak daje się lubić. Nawet wtedy, kiedy nie potrafię go sprecyzować. A za pięć dni jadę i nie mam wyjścia, ponieważ zwyczajnie muszę podążyć trasą szybkiego ruchu w kierunku stolicy. I jedynie przypuszczalnie mogę powiedzieć, że wrócę prawdopodobnie w sobotę. Tak… i to jest właśnie ten moment, kiedy czas próbuje rządzić się i panoszyć i pozornie nie mam nad nim władzy. Niby niezależny taki. I przekorny. Rodzaju męskiego, więc trudno się dziwić. I tylko znowu nie wiem, w co mam się ubrać. Ale ja rodzaju żeńskiego jestem, więc też nie ma się co dziwić.
    Tymczasem dopiłam kawę, zjadłam szarlotkę i stwierdzam z całą stanowczością, że czas pójść na umówiony spacer, aby cofnąć się w czas międzywojnia. Od wczoraj bowiem moje powiatowe w czasie lat 20 – tych tkwi. Ale powiatowe raz w roku tak ma. A ja lubię ten czas i ten czas raz w roku też. klik

Jestem…

    … trochę zmęczona, trochę rozgorączkowana, bardzo stęskniona. I szczęśliwa. Wyjazdy mają tę cudowną zaletę, że po nich z reguły następują powroty. Studio im. Agnieszki Osieckiej jest… no właśnie. Jest. Jedyne w swoim rodzaju. I pełne wspomnień z czasów studenckich, a stolica niezmiennie dla mnie najwspanialsza nocą.  Hotele są… bezosobowe i absolutnie beznamiętne. I dlatego mogę w nich spać. A właściwie to nawet lubię w nich spać. Zwyczajnie i po prostu. Nie zadzwoniłam do Agaty organoleptycznej. Nie tym razem. Tym razem czas rządził mną. Chociaż w zasadzie… w zasadzie to ja nie chciałam niczego planować. Tym bardziej gigantycznej migreny, z którą musiałam się zmagać przez cały piątek. Aż do soboty. Biorąc tonę leków przeciwbólowych i udając, że panuję nad tematem, otoczeniem i czuję się wspaniale. Od jutra zaczyna się normalny tydzień. Chociaż sama nie wiem, co obecnie jest normalne, a co normalne. Zmieniłam perfumy. Tak po prostu i po kilku latach. Nagle. Zakupiłam nową, inną bieliznę. Zaskoczyłam samą siebie wyborem i kolorem. Mąż mój własny i osobisty wszystkie zmiany przyjmuje z lekkim niedowierzaniem, ale dzielnie i z uśmiechem aprobaty przygląda się ledwo zauważalnie, stale obserwuje i udaje, że nie przywiązuje wagi do zmian, które wyraźnie przypadają mu do gustu. Już sama nie wiem, czy gust może być zmienny, czy jest tylko jeden. Minął rok od mojej rewolucji zawodowej, a ja cały czas mam wrażenie, że zaledwie miesiąc temu postawiłam nasz świat na głowie. Nie bezpodstawnie moją ulubioną asaną jest pies z głową w dół. Kręgosłup mam prosty, kark rozluźniony, a głowa swobodnie kołysze się nad ziemią. I daje inną perspektywę. A ja coraz wyraźniej widzę, czego chcę. Niesamowite, jaką przyjemność może dawać życie, kiedy zaczyna się je praktykować, odstawiając teorię na bok. klik

niedziela, 11 września 2011

Od czasu do czasu, czyli...

    ... czas. A mogę o nim pisać w nieskończoność - chociażby to, że go lubię i chociaż czasem muszę się z  nim ścigać, a czasem mi umyka, nigdy nie przecieka mi między palcami i zawsze grzecznie pozwala się zaplanować w kalendarzu. A jednak czasem nie mam do niego cierpliwości. I czasu... Wczoraj na przykład obudziłam się przerażona faktem, że za oknem jest widno, więc powinnam być w innym wymiarze i dopiero po kilku chwilach okazało się, że jestem w tym właściwym, obok męża mojego własnego i osobistego (właściwego znaczy), jest sobota i mogę zwolnić. Zwolniłam. Zapadłam się w fotel u babci, sofę u rodziców, ławkę w parku, rattanowe krzesło kawiarni, stołek kuchenny u Ewy, własne łóżko i obserwowałam, jak minuty opływają wokół mnie. Jednak najmilsze było to własne łóżko. Lubię się nim rozkoszować.
- Czemu się ze mnie śmiejesz? - bo ślubny właśnie na mój wywód zareagował pełnym uśmiechem.
- Nie śmieję tylko uśmiecham do myśli wywołanych twoimi słowami.
Tym bardziej, że przedwczoraj była impreza integracyjna. Czyli właśnie wtedy, gdy nastał wolny piątkowy wieczór, integrowałam się z zespołem. Ślubny przyjechał zdecydowanie za wcześnie. I to dało nam możliwość odpoczynku we własnym towarzystwie. A ja poczułam ulgę, bo z nim zawsze mi jakoś tak lepiej. I nawet wino smakuje inaczej. Bezpieczniej. I tańczę odruchowo, bez wyczuwania kroków drugiej osoby.
A już tydzień temu (szybki ten czas) byliśmy z draniem na cudnym koncercie muzyki filmowej w wykonaniu orkiestry symfonicznej. W moim ukochanym pałacyku muzeum, które mi się z dobrą muzyką, węgierskim winem i oszałamiającym widokiem z balkonu kojarzy od mojego pierwszego w nim pobytu. Niby praca a jednak nie. Bo tak jakoś w ogóle od jakiegoś czasu coraz częściej pracę odbieram jak niepracę. Ryzykowne, ale chyba pozytywne.
Drań dziesięć dni temu poszedł do szkoły i jest taki duży, samodzielny i dzielny. A w drodze do domu mamy spacer, lody i opowieść z całego dnia szkolnego. Nie lubi świetlicy. Twierdzi, że czas mu się tam dłuży. Za to za lekcjami przepada i uwielbia panią Dorotkę - przy niej czas płynie za szybko.
- Nie chcę dorosnąć mamusiu - stwierdził ostatnio z całą sześcioletnią stanowczością. I to spowodowało, że zastanowiłam się nad owym dorastaniem, dorosłością, byciem dorosłym. Co te słowa oznaczają? Pamiętam, jak bardzo cieszyłam się wiekiem od szesnastych urodzin. I nadal mi z nim dobrze, ponieważ czas jednak daje się lubić. Nawet wtedy, kiedy nie potrafię go sprecyzować. A za pięć dni jadę i nie mam wyjścia, ponieważ zwyczajnie muszę podążyć trasą szybkiego ruchu w kierunku stolicy. I jedynie przypuszczalnie mogę powiedzieć, że wrócę prawdopodobnie w sobotę. Tak... i to jest właśnie ten moment, kiedy czas próbuje rządzić się i panoszyć i pozornie nie mam nad nim władzy. Niby niezależny taki. I przekorny. Rodzaju męskiego, więc trudno się dziwić. I tylko znowu nie wiem, w co mam się ubrać. Ale ja rodzaju żeńskiego jestem, więc też nie ma się co dziwić.
    Tymczasem dopiłam kawę, zjadłam szarlotkę i stwierdzam z całą stanowczością, że czas pójść na umówiony spacer, aby cofnąć się w czas międzywojnia. Od wczoraj bowiem moje powiatowe w czasie lat 20 - tych tkwi. Ale powiatowe raz w roku tak ma. A ja lubię ten czas i ten czas raz w roku też. klik

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Nagle tak cicho...

... zrobiło się wokół. Wróciła czerń i bardzo wysokie obcasy. I wcale nie zapomniałam, jak się stuka tymi cieniutkimi, włoskimi, które są na specjalne okazje. Wczoraj totalnie bezrefleksyjnie zauważyłam je dopiero po szesnastu godzinach, a stopy nie musiały odpoczywać w drodze do domu. Za to drań usnął w foteliku po dniu pełnym emocji. Ja od emocji jeszcze nie odpoczęłam. Zabawne, że dla mojego dziecka wszystko jest takie oczywiste i naturalne. Kupił wczoraj zabawkę kościotrupa. Gumowego. Z dużą głową. Jeśli głowę się ściśnie, delikwent wybałusza gumowe oczy i przeraża czerwonym płynem, w którym pływają białe, gumowe larwy. Obrzydlistwo dla mnie i ślubnego. Dla drania wspaniałość. Wkroczył właśnie w podświadome dance macabre zafascynowany naturalną brzydotą. Ja z tej fascynacji jeszcze nie wyszłam... więc może powinnam podsycać w nim rozważania dotyczące estetyki? Nie tej wystudiowanej i upiększającej, ale tej faktycznej. Przecież nawet chruśniak jest brzydki, a to właśnie on stanowi zaplecze literackiej erotyki.
We wszystkich wolnych chwilach i wieczorami popijam yerba mate. Jest wspaniała. Uwielbiam ją. Równie maniakalnie szukam chwil ciszy w każdym momencie dnia. A moja cisza zazwyczaj jest złożona z bardzo wielu dźwięków. Drań bowiem coraz sprawniej operuje strunami głosowymi i zasobem leksyki wprawiając się w opowiadaniu. Cisza to także mruczenie dwóch pięknych, które niczym pokemony ładują mi się na brzuch albo głowę. Cisza to muzyka, wiertarka u sąsiadów, alarm w aucie na parkingu, krzyk dzieci na placu zabaw, stuk klawiatury. Zabawne, jak bardzo głośna potrafi być cisza... A jednak ta, na którą zwracam uwagę, jest zbiorem dźwięków prywatnych, osobistych, domowych.
Lubię, jak wokół robi się tak cicho. Od kilku dni układam włosy zawijając je na szczotce. Dziwne uczucie mieć znowu długie włosy. klik

Nagle tak cicho…

    … zrobiło się wokół. Wróciła czerń i bardzo wysokie obcasy. I wcale nie zapomniałam, jak się stuka tymi cieniutkimi, włoskimi, które są na specjalne okazje. Wczoraj totalnie bezrefleksyjnie zauważyłam je dopiero po szesnastu godzinach, a stopy nie musiały odpoczywać w drodze do domu. Za to drań usnął w foteliku po dniu pełnym emocji. Ja od emocji jeszcze nie odpoczęłam. Zabawne, że dla mojego dziecka wszystko jest takie oczywiste i naturalne. Kupił wczoraj zabawkę kościotrupa. Gumowego. Z dużą głową. Jeśli głowę się ściśnie, delikwent wybałusza gumowe oczy i przeraża czerwonym płynem, w którym pływają białe, gumowe larwy. Obrzydlistwo dla mnie i ślubnego. Dla drania wspaniałość. Wkroczył właśnie w podświadome dance macabre zafascynowany naturalną brzydotą. Ja z tej fascynacji jeszcze nie wyszłam… więc może powinnam podsycać w nim rozważania dotyczące estetyki? Nie tej wystudiowanej i upiększającej, ale tej faktycznej. Przecież nawet chruśniak jest brzydki, a to właśnie on stanowi zaplecze literackiej erotyki.
We wszystkich wolnych chwilach i wieczorami popijam yerba mate. Jest wspaniała. Uwielbiam ją. Równie maniakalnie szukam chwil ciszy w każdym momencie dnia. A moja cisza zazwyczaj jest złożona z bardzo wielu dźwięków. Drań bowiem coraz sprawniej operuje strunami głosowymi i zasobem leksyki wprawiając się w opowiadaniu. Cisza to także mruczenie dwóch pięknych, które niczym pokemony ładują mi się na brzuch albo głowę. Cisza to muzyka, wiertarka u sąsiadów, alarm w aucie na parkingu, krzyk dzieci na placu zabaw, stuk klawiatury. Zabawne, jak bardzo głośna potrafi być cisza… A jednak ta, na którą zwracam uwagę, jest zbiorem dźwięków prywatnych, osobistych, domowych.
Lubię, jak wokół robi się tak cicho. Od kilku dni układam włosy zawijając je na szczotce. Dziwne uczucie mieć znowu długie włosy. klik

piątek, 12 sierpnia 2011

tajemnice, gotan i kalmary, czyli sierpień

    Zanim się obejrzałam, nastał sierpień, a właściwie jego połowa. I nawet nie będę wnikać, czy to ta lepsza czy też przeciwnie. To w zasadzie nie ma znaczenia. Zaledwie wczoraj był czerwiec i prawie zaledwie wczoraj drań szedł do grupy maluszków w przedszkolu, a za trzy tygodnie idzie już do szkoły. I dobrze. Społeczeństwo trzeba edukować. Oświatę krzewić. Walczyć z ciemnotą. Placówki oświatowe ponoć to potrafią. A pani już potrafi odpoczywać. Nigdy bym nie pomyślała, że po prostu wystarczy usiąść i udawać, że się nie pada na pyszczydło. Od środy mam urlop. I nie wzięłam się jeszcze za mycie okien, przestawanie mebli, przesadzanie kwiatów, gromadzenie dóbr wszelakich na zapas, chociaż dopiero dzisiaj po raz pierwszy nie zadzwoniłam do pracy. Ba! w perfidny sposób schowałam do komody telefon. W poniedziałek jedziemy do Krakowa. Dzisiaj drań został u dziadków. Pani sączy ulubione. Ślubny szykuje kolację. Świece palą się równym płomieniem pomimo okien otwartych na przestrzał. Nie pamiętam już dokładnie, co to oznacza, ale wiem, że coś dobrego. W sumie logiczne... Prawdopodobnie władujemy się w kredyt na lat więcej, niż potrafię ogarnąć myślą. Ważne, że ślubny ogarnia. Ja ogarniam póki co jeszcze niemiecki. Powtarzam. Na hiszpański nie mam już czasu. Na sen też nie. Od października dojdą studia. I wtedy prawdopodobnie okaże się, że jednak jestem w stanie rozszerzyć dobę. Wydłużyć chyba nie zdołam. Chociaż Einstein jest mi coraz bliższy, więc wszystko przede mną. Dostałam od ślubnego profesjonalne słuchawki. Dziadki sugerują drugiego wnuka. A właściwie to domagają się stanowczo. Ja w tym tygodniu podałam raz wiek jako 38, raz jako 26. Hm... oba nie trafione. "Dobrze jest jak jest nie trza psuć" mawia dziadek-pradziadek i trudno się z nim nie zgodzić. Moja asystentka, oglądając materiał zwany surówką, tydzień temu strzeliła mi komplement mówiąc "popatrz, młodsza od ciebie o cztery lata, przy tobie jak stara baba wygląda". Widocznie puszcza mi służy. Powinnam ją ochrzanić, a śmiałam się cały dzień. Uśmiałam się również podczas rozmowy z podłotą, którą jakoś udało się zgrać z czasem i przestrzenią. Lubię sierpień. Nabyłam nowe obcasy. Stukają. Jestem na etapie wyboru koloru szminki. Paznokcie są już mocno czerwone. Za cztery dni idę do fryzjerki. Platyna jest coraz bliżej mnie. Miło tak odpoczywać. Skąd ślubny wie, jak przyrządzać kalmary? klik

PS. Dorotka postanowiła mi przyznać nagrodę, która mnie na równi ucieszyła co zadziwiła. Miło mi bardzo. Bardzo to mało powiedziane!





Według regulaminu powinnam teraz napisać 7 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie. Zadanie i trudne i łatwe...
Niech zatem będzie...
1. Lubię ład. Czasem zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest już psychoza maniakalna. Wszystko musi być na swoim miejscu. Lepiej mi się myśli w pomieszczeniu podległym mojej osobie.
2. Nie potrafię zrozumieć ogromu zła. I Paradoksalnie zło budzi we mnie agresję. Cierpię potwornie, gdy słyszę o krzywdzie zadanej dziecku i zwierzęciu. Nie potrafię nad nią przejść obojętnie.
3. Kiedyś byłam pewna, że moim mężem będzie góral. Nie sprawdziło się.
4. Lubię szybkość. Łączy się to zapewne z moim upodobaniem do ilinx. A może w uporządkowaniu potrzebuję wrażenia szaleństwa?
5. Jestem apodyktyczna. Łagodzi mnie jedynie ślubny. Potrafię dowodzić męskim zespołem i nie ustąpię o milimetr, a ślubny dawno temu poznał sposób na poskromienie mojego charakteru.
6. Lubię magię, wierzę w ezoterykę, pociąga mnie wszystko, co niezwykłe. Ale równie mocno boję się tego wszystkiego.
7. Chciałbym cofnąć czas o kilkanaście lat, chociaż i tak niczego bym nie zmieniła, bo kocham drania i ślubnego bardzo.
8. Jest tego więcej, ale te przyszły mi na myśl jako pierwsze...

Według regulaminu mam wskazać 16 osób. Wystarczy jednak, że powiem, iż wszystkie wyznaczone są w moich linkach :) O każdej z tych osób mogłabym pisać i pisać i motywować, ale przecież wiecie dobrze, że Was lubię czytać i lubię drażnić poczuciem humoru, albo jego brakiem. A to już oznaka daleko posuniętej sympatii. Do dzieła!

tajemnice, gotan i kalmary, czyli sierpień

    Zanim się obejrzałam, nastał sierpień, a właściwie jego połowa. I nawet nie będę wnikać, czy to ta lepsza czy też przeciwnie. To w zasadzie nie ma znaczenia. Zaledwie wczoraj był czerwiec i prawie zaledwie wczoraj drań szedł do grupy maluszków w przedszkolu, a za trzy tygodnie idzie już do szkoły. I dobrze. Społeczeństwo trzeba edukować. Oświatę krzewić. Walczyć z ciemnotą. Placówki oświatowe ponoć to potrafią. A pani już potrafi odpoczywać. Nigdy bym nie pomyślała, że po prostu wystarczy usiąść i udawać, że się nie pada na pyszczydło. Od środy mam urlop. I nie wzięłam się jeszcze za mycie okien, przestawanie mebli, przesadzanie kwiatów, gromadzenie dóbr wszelakich na zapas, chociaż dopiero dzisiaj po raz pierwszy nie zadzwoniłam do pracy. Ba! w perfidny sposób schowałam do komody telefon. W poniedziałek jedziemy do Krakowa. Dzisiaj drań został u dziadków. Pani sączy ulubione. Ślubny szykuje kolację. Świece palą się równym płomieniem pomimo okien otwartych na przestrzał. Nie pamiętam już dokładnie, co to oznacza, ale wiem, że coś dobrego. W sumie logiczne… Prawdopodobnie władujemy się w kredyt na lat więcej, niż potrafię ogarnąć myślą. Ważne, że ślubny ogarnia. Ja ogarniam póki co jeszcze niemiecki. Powtarzam. Na hiszpański nie mam już czasu. Na sen też nie. Od października dojdą studia. I wtedy prawdopodobnie okaże się, że jednak jestem w stanie rozszerzyć dobę. Wydłużyć chyba nie zdołam. Chociaż Einstein jest mi coraz bliższy, więc wszystko przede mną. Dostałam od ślubnego profesjonalne słuchawki. Dziadki sugerują drugiego wnuka. A właściwie to domagają się stanowczo. Ja w tym tygodniu podałam raz wiek jako 38, raz jako 26. Hm… oba nie trafione. „Dobrze jest jak jest nie trza psuć” mawia dziadek-pradziadek i trudno się z nim nie zgodzić. Moja asystentka, oglądając materiał zwany surówką, tydzień temu strzeliła mi komplement mówiąc „popatrz, młodsza od ciebie o cztery lata, przy tobie jak stara baba wygląda”. Widocznie puszcza mi służy. Powinnam ją ochrzanić, a śmiałam się cały dzień. Uśmiałam się również podczas rozmowy z podłotą, którą jakoś udało się zgrać z czasem i przestrzenią. Lubię sierpień. Nabyłam nowe obcasy. Stukają. Jestem na etapie wyboru koloru szminki. Paznokcie są już mocno czerwone. Za cztery dni idę do fryzjerki. Platyna jest coraz bliżej mnie. Miło tak odpoczywać. Skąd ślubny wie, jak przyrządzać kalmary? klik
PS. Dorotka postanowiła mi przyznać nagrodę, która mnie na równi ucieszyła co zadziwiła. Miło mi bardzo. Bardzo to mało powiedziane!

Według regulaminu powinnam teraz napisać 7 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie. Zadanie i trudne i łatwe…
Niech zatem będzie…
1. Lubię ład. Czasem zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest już psychoza maniakalna. Wszystko musi być na swoim miejscu. Lepiej mi się myśli w pomieszczeniu podległym mojej osobie.
2. Nie potrafię zrozumieć ogromu zła. I Paradoksalnie zło budzi we mnie agresję. Cierpię potwornie, gdy słyszę o krzywdzie zadanej dziecku i zwierzęciu. Nie potrafię nad nią przejść obojętnie.
3. Kiedyś byłam pewna, że moim mężem będzie góral. Nie sprawdziło się.
4. Lubię szybkość. Łączy się to zapewne z moim upodobaniem do ilinx. A może w uporządkowaniu potrzebuję wrażenia szaleństwa?
5. Jestem apodyktyczna. Łagodzi mnie jedynie ślubny. Potrafię dowodzić męskim zespołem i nie ustąpię o milimetr, a ślubny dawno temu poznał sposób na poskromienie mojego charakteru.
6. Lubię magię, wierzę w ezoterykę, pociąga mnie wszystko, co niezwykłe. Ale równie mocno boję się tego wszystkiego.
7. Chciałbym cofnąć czas o kilkanaście lat, chociaż i tak niczego bym nie zmieniła, bo kocham drania i ślubnego bardzo.
8. Jest tego więcej, ale te przyszły mi na myśl jako pierwsze…
Według regulaminu mam wskazać 16 osób. Wystarczy jednak, że powiem, iż wszystkie wyznaczone są w moich linkach :) O każdej z tych osób mogłabym pisać i pisać i motywować, ale przecież wiecie dobrze, że Was lubię czytać i lubię drażnić poczuciem humoru, albo jego brakiem. A to już oznaka daleko posuniętej sympatii. Do dzieła!

środa, 6 lipca 2011

niedowiarki, czyli kurtka w nosie, udana ekspedycja i arbuzy

- A kiedy będzie lato? - lakonicznie zapytał drań przy dzisiejszym obiedzie.
- Zaraz po porze deszczowej - odpowiedział ślubny bez mrugnięcia powieką.
Nie wiem, iloma naszymi prywatnymi dowcipami nasiąka każdego dnia nasze dziecko, ale poczucie humoru wyrabia mu się w tempie zastraszającym i dorównują mu jedynie (równie błyskawicznie przejmowane) upodobania muzyczne. Ale jedno jest pewne: pora deszczowa trwa w powiatowym od naszego powrotu, a podczas naszego pobytu nad morzem trwała równie bezczelnie. W sumie śmieszne, że kurtki założyliśmy dopiero wysiadając pod domem. Chociaż... kto założył, ten założył, bo o kurtce męża własnego i osobistego zapomniałam w sposób klasyczny zostawiając ją w spokoju i w szafie, co uświadomiłam sobie 60 km od powiatowego. Ślubny powiedział, że wracać nie będzie i ma kurtkę w nosie. Znaczy nos powinien mieć niemały, to tak mu się przyglądam i przyglądam, ale wydaje się być całkiem zwyczajny, więc już sama nie wiem. Pogoda jednak była ku mojej uciesze i ku uciesze pozostałych członków ekspedycji nadmorskiej oraz ku zdumieniu wszystkich rodziców, krewnych i znajomych, tudzież wtajemniczonych sąsiadów, którzy każdego ranka myśleli, że marzniemy moknąc, a my wygrzewaliśmy się leżąc. Dobrzy ludzie podobno tak mają. Musieliśmy zatem mieć w okolicy Ustki co najmniej jednego dobrego ludzia. Nikt nam jednak nie chce w to uwierzyć, podobnie jak w pogodę. W sumie w to, że drań pożarł większość kurczaka przygotowanego przez Asię, która nas w drodze powrotnej ugościła, nakarmiła, przenocowała i (o dziwo!) zaprosiła ponownie, ja też nie mogę uwierzyć, a widziałam na własne oczy, więc nie dziwię się już niczemu. Nawet temu, że w lipcu jest listopad. Czytam Cejrowskiego, zajadam z draniem melony i arbuzy, oglądam komedie Bareji oraz zdjęcia z wakacji, które częściowo na blogu draniowatego drania, czyli tu i odpoczywam. Taaak...

niedowiarki, czyli kurtka w nosie, udana ekspedycja i arbuzy

- A kiedy będzie lato? – lakonicznie zapytał drań przy dzisiejszym obiedzie.
- Zaraz po porze deszczowej – odpowiedział ślubny bez mrugnięcia powieką.
Nie wiem, iloma naszymi prywatnymi dowcipami nasiąka każdego dnia nasze dziecko, ale poczucie humoru wyrabia mu się w tempie zastraszającym i dorównują mu jedynie (równie błyskawicznie przejmowane) upodobania muzyczne. Ale jedno jest pewne: pora deszczowa trwa w powiatowym od naszego powrotu, a podczas naszego pobytu nad morzem trwała równie bezczelnie. W sumie śmieszne, że kurtki założyliśmy dopiero wysiadając pod domem. Chociaż… kto założył, ten założył, bo o kurtce męża własnego i osobistego zapomniałam w sposób klasyczny zostawiając ją w spokoju i w szafie, co uświadomiłam sobie 60 km od powiatowego. Ślubny powiedział, że wracać nie będzie i ma kurtkę w nosie. Znaczy nos powinien mieć niemały, to tak mu się przyglądam i przyglądam, ale wydaje się być całkiem zwyczajny, więc już sama nie wiem. Pogoda jednak była ku mojej uciesze i ku uciesze pozostałych członków ekspedycji nadmorskiej oraz ku zdumieniu wszystkich rodziców, krewnych i znajomych, tudzież wtajemniczonych sąsiadów, którzy każdego ranka myśleli, że marzniemy moknąc, a my wygrzewaliśmy się leżąc. Dobrzy ludzie podobno tak mają. Musieliśmy zatem mieć w okolicy Ustki co najmniej jednego dobrego ludzia. Nikt nam jednak nie chce w to uwierzyć, podobnie jak w pogodę. W sumie w to, że drań pożarł większość kurczaka przygotowanego przez Asię, która nas w drodze powrotnej ugościła, nakarmiła, przenocowała i (o dziwo!) zaprosiła ponownie, ja też nie mogę uwierzyć, a widziałam na własne oczy, więc nie dziwię się już niczemu. Nawet temu, że w lipcu jest listopad. Czytam Cejrowskiego, zajadam z draniem melony i arbuzy, oglądam komedie Bareji oraz zdjęcia z wakacji, które częściowo na blogu draniowatego drania, czyli tu i odpoczywam. Taaak…

niedziela, 26 czerwca 2011

tuż przed, czyli czereśnie, walizki i karma

    W środę zamknęłam program i wyszłam z pracy wcześniej, żegnając zespół z odrobiną rozrzewnienia. Taaak… sama się sobie zdziwiłam, ale stało się. Dzisiaj natomiast zamknęłam dwie duże walizki i z radością stwierdziłam, że jesteśmy spakowani. Ślubny coś tam wprawdzie sugerował, że skoro tak łatwo poszło, to może za mało rzeczy wzięłam, ale się myli. Zmieściłam nawet korale. I wcale łatwo nie było, żeby znalazło się wszystko, a nawet więcej. Dziewczynka? Jedzie. Pewnie, że jedzie. Sztormiaki dorzucone, dwie książki i tylko jedne obcasy. Laptop zostanie w domu. Internet też. Drań podekscytowany chciałby jechać już dziś. Lubię tę jego niecierpliwość i stwarzanie nowych światów. Udowadnia całym sobą, że wystarczy czegoś bardzo, bardzo chcieć i dobrze zaplanować, a jest to na wyciągnięcie ręki. Patrząc na niego udziela mi się owe podniecenie, które potrafi wytworzyć jedynie dziecko czekające na wyjazd, gdy już każda rzecz wakacyjna intensywnie pachnie pogodą i morzem. Ślubny usnął przed telewizorem, koty zwinięte w kłębuszki czują, że zostaną bez nas, a ja wreszcie mam chwilę dla siebie, więc jem czereśnie, głaszczę futrzaki i cieszę się bardzo, że jutro jest już jutro, a właściwie to już dziś. Sama nie wiem, czemu tak lubię Ustkę. Magiczna pewnie zrobiłaby mi wykład o karmie. Wiem, wiem. To w sumie proste. Ale ja lubię ją tak samo jak się lubi np. gruszki albo lody śmietankowe i wolę nie dywagować. Ważny jest smak i zapach. Reszta to już tylko ich następstwa. klik

tuż przed, czyli czereśnie, walizki i karma

    W środę zamknęłam program i wyszłam z pracy wcześniej, żegnając zespół z odrobiną rozrzewnienia. Taaak... sama się sobie zdziwiłam, ale stało się. Dzisiaj natomiast zamknęłam dwie duże walizki i z radością stwierdziłam, że jesteśmy spakowani. Ślubny coś tam wprawdzie sugerował, że skoro tak łatwo poszło, to może za mało rzeczy wzięłam, ale się myli. Zmieściłam nawet korale. I wcale łatwo nie było, żeby znalazło się wszystko, a nawet więcej. Dziewczynka? Jedzie. Pewnie, że jedzie. Sztormiaki dorzucone, dwie książki i tylko jedne obcasy. Laptop zostanie w domu. Internet też. Drań podekscytowany chciałby jechać już dziś. Lubię tę jego niecierpliwość i stwarzanie nowych światów. Udowadnia całym sobą, że wystarczy czegoś bardzo, bardzo chcieć i dobrze zaplanować, a jest to na wyciągnięcie ręki. Patrząc na niego udziela mi się owe podniecenie, które potrafi wytworzyć jedynie dziecko czekające na wyjazd, gdy już każda rzecz wakacyjna intensywnie pachnie pogodą i morzem. Ślubny usnął przed telewizorem, koty zwinięte w kłębuszki czują, że zostaną bez nas, a ja wreszcie mam chwilę dla siebie, więc jem czereśnie, głaszczę futrzaki i cieszę się bardzo, że jutro jest już jutro, a właściwie to już dziś. Sama nie wiem, czemu tak lubię Ustkę. Magiczna pewnie zrobiłaby mi wykład o karmie. Wiem, wiem. To w sumie proste. Ale ja lubię ją tak samo jak się lubi np. gruszki albo lody śmietankowe i wolę nie dywagować. Ważny jest smak i zapach. Reszta to już tylko ich następstwa. klik

środa, 15 czerwca 2011

trudno powiedzieć o czym, ale musiałam napisać coś

- Mamusiuuu, a dasz mi jutro złotówkę? Bo wiesz co? Roksana jest chora na raka, ale nie ta nasza, tylko ze szkoły i były dziewczynki ze szkoły i zbierały i jutro też będą. Dasz mi? A co to jest raka? - powiedział drań na jednym wydechu.
Tak. Oczywiście dałam. Oczywiście się przejęłam. Oczywiście się zastanowiłam. Oczywiście nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Bo raka, to takie coś, co trudno określić. A próbuję to zrobić od kilku dni. Boleśnie próbuję. Niby wiedziałam, niby się miałam czas oswoić, a jednak jestem jak ten drań. Ale bardziej świadoma. Zapadła ostateczna diagnoza. Wiedziałam, że kiedyś zapadnie. Ale w takich momentach zawsze się człowiek zastanawia, dlaczego to "kiedyś" staje się tym "już". Nigdy nie ma dobrego momentu. Nie... nie jest mi smutno. Nie jestem też zrozpaczona. Nie mogę płakać. Właściwie to sama nie wiem, co czuję. No poza tym, że mam nogi jak z waty i permanentny uścisk żołądka, odkąd ślubny zawiózł najszczęśliwszą i rodzica płci męskiej do instytutu. Zastanawiam się, czy mam siłę, aby zostać sama. Chyba mam. Ale na pewno nie mam jej na tyle, aby widzieć ból drania. To o niego jedynie mi chodzi. Nawet nie chce mi się o tym myśleć. W ogóle nie chce mi się myśleć o niczym. Najchętniej... Nie... nie ma najchętniej. Postanowiłam, że trzeba żyć, jakby nie było tej wiadomości. Tata postanowił, że wymazuje ją z myśli i po prostu się nie leczy. Jego wybór. Myślę, że dobry. A dzisiaj jest zaćmienie. I mam do opisania historię z tą małą kawką zaplątaną w winobluszczu na balkonie rodziców, którą rodzic mój płci męskiej wyplątał i wypuścił na wolność. I zakończenie przedszkola draniowego. Uroczyste i takie doniosłe. Się rozczuliłam. Pamiętam, jak go zaprowadziłam tam po raz pierwszy. I po raz drugi. I po raz setny. Duży taki już jest. A minęły tylko trzy lata. Chciałam zobaczyć zasłonięty Księżyc, ale nie mogę go zlokalizować na niebie. Zbyt widno jeszcze jest.

trudno powiedzieć o czym, ale musiałam napisać coś – 15.06.2011 r.

    - Mamusiuuu, a dasz mi jutro złotówkę? Bo wiesz co? Roksana jest chora na raka, ale nie ta nasza, tylko ze szkoły i były dziewczynki ze szkoły i zbierały i jutro też będą. Dasz mi? A co to jest raka? – powiedział drań na jednym wydechu.
Tak. Oczywiście dałam. Oczywiście się przejęłam. Oczywiście się zastanowiłam. Oczywiście nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Bo raka, to takie coś, co trudno określić. A próbuję to zrobić od kilku dni. Boleśnie próbuję. Niby wiedziałam, niby się miałam czas oswoić, a jednak jestem jak ten drań. Ale bardziej świadoma. Zapadła ostateczna diagnoza. Wiedziałam, że kiedyś zapadnie. Ale w takich momentach zawsze się człowiek zastanawia, dlaczego to „kiedyś” staje się tym „już”. Nigdy nie ma dobrego momentu. Nie… nie jest mi smutno. Nie jestem też zrozpaczona. Nie mogę płakać. Właściwie to sama nie wiem, co czuję. No poza tym, że mam nogi jak z waty i permanentny uścisk żołądka, odkąd ślubny zawiózł najszczęśliwszą i rodzica płci męskiej do instytutu. Zastanawiam się, czy mam siłę, aby zostać sama. Chyba mam. Ale na pewno nie mam jej na tyle, aby widzieć ból drania. To o niego jedynie mi chodzi. Nawet nie chce mi się o tym myśleć. W ogóle nie chce mi się myśleć o niczym. Najchętniej… Nie… nie ma najchętniej. Postanowiłam, że trzeba żyć, jakby nie było tej wiadomości. Tata postanowił, że wymazuje ją z myśli i po prostu się nie leczy. Jego wybór. Myślę, że dobry. A dzisiaj jest zaćmienie. I mam do opisania historię z tą małą kawką zaplątaną w winobluszczu na balkonie rodziców, którą rodzic mój płci męskiej wyplątał i wypuścił na wolność. I zakończenie przedszkola draniowego. Uroczyste i takie doniosłe. Się rozczuliłam. Pamiętam, jak go zaprowadziłam tam po raz pierwszy. I po raz drugi. I po raz setny. Duży taki już jest. A minęły tylko trzy lata. Chciałam zobaczyć zasłonięty Księżyc, ale nie mogę go zlokalizować na niebie. Zbyt widno jeszcze jest.

wtorek, 7 czerwca 2011

Tengo La Camisa Negra, czyli pomyłek kilka niczym przygód wróbla Ćwirka, czy jak kiedyś to szło

    Do butów dołączyła sukienunia, więc wbrew radom niektórych wyglądałam konwencjonalnie. No powiedzmy, że konwencjonalnie... Ślubny coś tam mówił co prawda, że kiedy stanęłam obok moich uczniów, wtopiłam się w tłum, a ja w zasadzie w to wierzę. Wydorośleli. Naiwnie myślałam, że pożegnanie z nimi i szkołą tą konkretną, co w zasadzie do tego samego się sprowadza, mam już za sobą. Myliłam się. Podobnie jak wtedy, kiedy do stołu kelner przyniósł szklany, przezroczysty, mile oszroniony dzbanek wypełniony wodą, w której pływały kostki lodu, plasterki cytryny i listki mięty, wypełnił nim połowę mojej szklaneczki i uśmiechając porozumiewawczo zapytał, czy starczy. Wzięłam go za matoła, który w taki upał proponuje pół szklanki tak apetycznie wyglądającej wody, kiedy dopiero co przyjechałam czarnym samochodem ubrana w czarną sukienkę. Ale zniesmaczona potwierdziłam i wylewając z siebie potok słów w kierunku znajomych wzięłam do ust duży łyk płynu. Myliłam się. To nie była woda. Zaskoczenie? Dziwne uczucie. Właściwie po raz pierwszy poczułam smak, ponieważ wykluczyłam ze swojej świadomości pojęcie mocy procentów i odoru tego C2H5OH. Smak w zasadzie dziwny, kiedy się go poczuje tak naprawdę. Zdziwiłam się również faktem, że większość moich uczniów wybrała profile humanistyczne. Ponoć powinnam o tym wiedzieć. A przecież pamiętam doskonale, jak w zapędzie interpretacyjnych rozważań na temat dialogu dawniej kochającej się pary w wierszu Szymborskiej stanęłam z boku i obserwowałam ich zaciętość w argumentacji i rzeczowość popartą tekstem, aż w pewnym momencie zapytałam, czy są świadomi, że to fikcja i dywagują na temat czegoś całkowicie abstrakcyjnego. A może było to przy Michasiu z iwaszkiewiczowskiego Ikara... Tego już nie pamiętam. Pamiętam jednak dwadzieścia sześć par oczu patrzących na mnie, jakbym właśnie powiedziała, że Ziemia jest płaska, a na pewno zaczęła ocierać się o herezję. Taaak... wiele takich chwil stanęło mi przed oczami. Nie mają żalu, że ich zostawiłam. Ja też nie mam żalu do siebie. Chyba. Zawsze jest jakaś nitka, która się ciągnie. Musiałabym mieć cztery klasy równorzędne, żeby nie robić cięcia. Tak, tak... mogę pisać też, że zawsze na głęboką wodę lepiej i inne pierdoły, ale nawet pisząc o braku żalu sama sobie nie wierzę. Ale cieszę się. Miło z innej perspektywy na nich spojrzeć. I z innej perspektywy z nimi rozmawiać. Będę kilka osób mieć na praktykach. A jednak ten dzbanek namieszał... Dobrze, że ślubny był obok. W zasadzie... w zasadzie to on jest zawsze obok. Mam poczucie jego bliskości w każdym momencie. Nie muszę sprawdzać. Wiem. Z balu wyszliśmy wcześniej. Nie chciałam czekać na koniec. Końce są zawsze zbyt długie i psują miły posmak. Ciągną się, włącza się światło i wraz z nim ginie urok, a zostaje tandeta balonów i bibuły. Zatem końcem tego balu i tej historii stała  się kolacja ze ślubnym. O ile kolacją można nazwać truskawki z bita śmietaną i białe wino. Tłumaczy mnie chyba jedynie to, że było ono wytrawne. Chcę te lata zapamiętać bez tej bibułowej tandety z dużą ilością spontanicznych emocji i chęci. Odliczam dni do wyjazdu. Wybrałam dwa nowe kostiumy. Opaliłam ramiona i plecy bardzo i niechcący. Jutro mam zabiegany dzień. Piwonie pachną. Drań był dzisiaj w wiosce indiańskiej i nie dał sobie umyć pyszczydła z malunkiem orła. Cokolwiek to znaczy. Na zakończenie przedszkola zostałam wrobiona w pieczenie ciasta i babeczek. Obłęd... ja i babeczki... A może znowu się mylę. klik

Tengo La Camisa Negra, czyli pomyłek kilka niczym przygód wróbla Ćwirka, czy jak kiedyś to szło

    Do butów dołączyła sukienunia, więc wbrew radom niektórych wyglądałam konwencjonalnie. No powiedzmy, że konwencjonalnie… Ślubny coś tam mówił co prawda, że kiedy stanęłam obok moich uczniów, wtopiłam się w tłum, a ja w zasadzie w to wierzę. Wydorośleli. Naiwnie myślałam, że pożegnanie z nimi i szkołą tą konkretną, co w zasadzie do tego samego się sprowadza, mam już za sobą. Myliłam się. Podobnie jak wtedy, kiedy do stołu kelner przyniósł szklany, przezroczysty, mile oszroniony dzbanek wypełniony wodą, w której pływały kostki lodu, plasterki cytryny i listki mięty, wypełnił nim połowę mojej szklaneczki i uśmiechając porozumiewawczo zapytał, czy starczy. Wzięłam go za matoła, który w taki upał proponuje pół szklanki tak apetycznie wyglądającej wody, kiedy dopiero co przyjechałam czarnym samochodem ubrana w czarną sukienkę. Ale zniesmaczona potwierdziłam i wylewając z siebie potok słów w kierunku znajomych wzięłam do ust duży łyk płynu. Myliłam się. To nie była woda. Zaskoczenie? Dziwne uczucie. Właściwie po raz pierwszy poczułam smak, ponieważ wykluczyłam ze swojej świadomości pojęcie mocy procentów i odoru tego C2H5OH. Smak w zasadzie dziwny, kiedy się go poczuje tak naprawdę. Zdziwiłam się również faktem, że większość moich uczniów wybrała profile humanistyczne. Ponoć powinnam o tym wiedzieć. A przecież pamiętam doskonale, jak w zapędzie interpretacyjnych rozważań na temat dialogu dawniej kochającej się pary w wierszu Szymborskiej stanęłam z boku i obserwowałam ich zaciętość w argumentacji i rzeczowość popartą tekstem, aż w pewnym momencie zapytałam, czy są świadomi, że to fikcja i dywagują na temat czegoś całkowicie abstrakcyjnego. A może było to przy Michasiu z iwaszkiewiczowskiego Ikara… Tego już nie pamiętam. Pamiętam jednak dwadzieścia sześć par oczu patrzących na mnie, jakbym właśnie powiedziała, że Ziemia jest płaska, a na pewno zaczęła ocierać się o herezję. Taaak… wiele takich chwil stanęło mi przed oczami. Nie mają żalu, że ich zostawiłam. Ja też nie mam żalu do siebie. Chyba. Zawsze jest jakaś nitka, która się ciągnie. Musiałabym mieć cztery klasy równorzędne, żeby nie robić cięcia. Tak, tak… mogę pisać też, że zawsze na głęboką wodę lepiej i inne pierdoły, ale nawet pisząc o braku żalu sama sobie nie wierzę. Ale cieszę się. Miło z innej perspektywy na nich spojrzeć. I z innej perspektywy z nimi rozmawiać. Będę kilka osób mieć na praktykach. A jednak ten dzbanek namieszał… Dobrze, że ślubny był obok. W zasadzie… w zasadzie to on jest zawsze obok. Mam poczucie jego bliskości w każdym momencie. Nie muszę sprawdzać. Wiem. Z balu wyszliśmy wcześniej. Nie chciałam czekać na koniec. Końce są zawsze zbyt długie i psują miły posmak. Ciągną się, włącza się światło i wraz z nim ginie urok, a zostaje tandeta balonów i bibuły. Zatem końcem tego balu i tej historii stała się kolacja ze ślubnym. O ile kolacją można nazwać truskawki z bita śmietaną i białe wino. Tłumaczy mnie chyba jedynie to, że było ono wytrawne. Chcę te lata zapamiętać bez tej bibułowej tandety z dużą ilością spontanicznych emocji i chęci. Odliczam dni do wyjazdu. Wybrałam dwa nowe kostiumy. Opaliłam ramiona i plecy bardzo i niechcący. Jutro mam zabiegany dzień. Piwonie pachną. Drań był dzisiaj w wiosce indiańskiej i nie dał sobie umyć pyszczydła z malunkiem orła. Cokolwiek to znaczy. Na zakończenie przedszkola zostałam wrobiona w pieczenie ciasta i babeczek. Obłęd… ja i babeczki… A może znowu się mylę. klik

środa, 1 czerwca 2011

jest dobrze, czyli lewkonie i buty przy kawie z lodami

    Właściwie to czemu ludzie nie kupują sobie kwiatów tak na co dzień i po prostu? Toż to przyjemność ogromna, pachnąca i totalnie niepraktyczna. Mmmm… ślubny potrafił kiedyś kupować hurtowo od babin ze straganów nagietki i żonkile. Potem jednak przerzucił się na róże. A ja te nagietki i te żonkile najbardziej… I słoneczniki. Od zawsze żółte kwiaty mnie ujmują. Zapomniał? A im mniej one różane, tym szybciej mnie mają. No może z wyjątkiem piwonii, które za dwa dni zapełnią mieszkanie, jak co roku. Ale piwonie to piwonie i o nich dyskutować nie będę. Tak się ustaliło, przyjęło, więc je kocham miłością wzajemną, o ile kwiaty mogą coś więcej niż tylko wydzielać zapach i wyglądać. No dobra… wyjątek stanowią również herbaciane róże ogrodowe, które tylko dziadek potrafił znaleźć i przynieść w moje urodziny. Każdego roku tak samo pachnące i liczne. Pani w kwiaciarni zdziwiła się lekko widząc mnie dzisiaj wchodzącą, ale zanim zapytała o coś, co jej tam w myślach zaświtało, wyjaśniłam, że wiązankę na pogrzeb muszę. Babcia bowiem rano zadzwoniła, że siostra dziadka, że dopiero teraz zostali powiadomieni, że dobrze, że chora jestem i w ogóle, że jakbym mogła, bo dziadek to badyla jakiego kupi i co ludzie powiedzą. No to ciesząc się, żem chora jest, poszłam ja i drogą kupna nabyłam lilie białe z lewkoniami kremowymi, które pani ułożyła w wiąchę ogromniastą i pozbawioną szarfy, bo co jak co, ale ja szarf nie kupuję nigdy. Ślubny tymczasem, który dziadkowi niczego odmówić nie potrafi, wdział na się strój adekwatny. I pojechali. A ja słucham muzyki, piję kawę i jem lody śmietankowe i jest mi całkiem miło. Drań na wycieczce, truskawki w durszlaku, obiad w trakcie przygotowań, pachnący świeżymi ziołami. Całkiem niegłupie to chorowanie, ale jutro jednak już wracam do rytmu. W sobotę idziemy na bal. Uczniowie przynieśli mi w poniedziałek pięknie wykaligrafowane zaproszenie. Miłe. Tylko w co ja się ubiorę? Buty mam… Perfumy też. Nie jest tak całkiem źle zatem. Hm… w zasadzie to dobrze jest. klik

jest dobrze, czyli lewkonie i buty przy kawie z lodami

    Właściwie to czemu ludzie nie kupują sobie kwiatów tak na co dzień i po prostu? Toż to przyjemność ogromna, pachnąca i totalnie niepraktyczna. Mmmm... ślubny potrafił kiedyś kupować hurtowo od babin ze straganów nagietki i żonkile. Potem jednak przerzucił się na róże. A ja te nagietki i te żonkile najbardziej... I słoneczniki. Od zawsze żółte kwiaty mnie ujmują. Zapomniał? A im mniej one różane, tym szybciej mnie mają. No może z wyjątkiem piwonii, które za dwa dni zapełnią mieszkanie, jak co roku. Ale piwonie to piwonie i o nich dyskutować nie będę. Tak się ustaliło, przyjęło, więc je kocham miłością wzajemną, o ile kwiaty mogą coś więcej niż tylko wydzielać zapach i wyglądać. No dobra... wyjątek stanowią również herbaciane róże ogrodowe, które tylko dziadek potrafił znaleźć i przynieść w moje urodziny. Każdego roku tak samo pachnące i liczne. Pani w kwiaciarni zdziwiła się lekko widząc mnie dzisiaj wchodzącą, ale zanim zapytała o coś, co jej tam w myślach zaświtało, wyjaśniłam, że wiązankę na pogrzeb muszę. Babcia bowiem rano zadzwoniła, że siostra dziadka, że dopiero teraz zostali powiadomieni, że dobrze, że chora jestem i w ogóle, że jakbym mogła, bo dziadek to badyla jakiego kupi i co ludzie powiedzą. No to ciesząc się, żem chora jest, poszłam ja i drogą kupna nabyłam lilie białe z lewkoniami kremowymi, które pani ułożyła w wiąchę ogromniastą i pozbawioną szarfy, bo co jak co, ale ja szarf nie kupuję nigdy. Ślubny tymczasem, który dziadkowi niczego odmówić nie potrafi, wdział na się strój adekwatny. I pojechali. A ja słucham muzyki, piję kawę i jem lody śmietankowe i jest mi całkiem miło. Drań na wycieczce, truskawki w durszlaku, obiad w trakcie przygotowań, pachnący świeżymi ziołami. Całkiem niegłupie to chorowanie, ale jutro jednak już wracam do rytmu. W sobotę idziemy na bal. Uczniowie przynieśli mi w poniedziałek pięknie wykaligrafowane zaproszenie. Miłe. Tylko w co ja się ubiorę? Buty mam... Perfumy też. Nie jest tak całkiem źle zatem. Hm... w zasadzie to dobrze jest. klik

sobota, 28 maja 2011

z odrobiną hedonizmu prywatnego

 - A fuj! - pani zakrzyknęła, gdy Tomek montujący program zasugerował coś tam o atletycznych ciałach półnagich sportowców - Obrzydlistwo - pani postanowiła iść w zaparte.
- Uhm... nie kaman zupełnie, co wy widzicie w facetach - Tomek też postanowił iść w zaparte.
- A bo widzisz... my najpierw zauważamy wasz umysł, ale potem wy zaczynacie się rozbierać.
Czyli tematy poruszamy różne. Oprócz tego w poniedziałek pani walnęła pięścią w biurko i wybawiła się z draniem na w wesołym miasteczku we wtorek, w środę najpierw popłakała się ze złości twarzą w twarz ślubnemu, a potem uśmiała sama z siebie, w czwartek nabyła nowe buty na koturnie, zatopiła w truskawkach całą rodzinę i świętowała wspólnie z najszczęśliwszą. I wreszcie ma wolny weekend. Taki bez saren, koncertów, mistrzostw w lekkiej atletyce, wspinaniu, skakaniu, jeżdżeniu. Nic. Blues. I zielona herbata. Udało nam się też zarezerwować domek w ulubionej Ustce, kiedy tylko pani zaklepała swój termin urlopu i wbiła się inteligentnie między dwie duże imprezy. Jedną będę nadzorować telefonicznie podczas urlopu, drugą osobiście pierwszego dnia po powrocie z. Wiem, wiem... Też nie jestem dumna z siebie, ale to było jedyne możliwe wyjście z sytuacji bez wyjścia. Cieszę się z tej Ustki i wyjazdu gdzieś dalej niż w świętokrzyskie. I jakoś tak nagle nagość zaczęła obowiązywać. Może to za sprawą temperatury, może za sprawą tematyki. A może po prostu bez powodu. Bo czy wszystko musi mieć powód? W zasadzie bez powodu byliśmy na koncercie Czyżykiewicza, bez powodu wzięłam autograf od Szurkowskiego, bez powodu gapiliśmy się na Księżyc i Saturna przez teleskop. Podejrzewam wręcz, że powód jest zbędny, wystarczy samo chcenie, albo nawet spontaniczne kierowanie się poczuciem przyjemności.  klik

z odrobiną hedonizmu prywatnego

- A fuj! – pani zakrzyknęła, gdy Tomek montujący program zasugerował coś tam o atletycznych ciałach półnagich sportowców – Obrzydlistwo – pani postanowiła iść w zaparte.
- Uhm… nie kaman zupełnie, co wy widzicie w facetach – Tomek też postanowił iść w zaparte.
- A bo widzisz… my najpierw zauważamy wasz umysł, ale potem wy zaczynacie się rozbierać.
Czyli tematy poruszamy różne. Oprócz tego w poniedziałek pani walnęła pięścią w biurko i wybawiła się z draniem na w wesołym miasteczku we wtorek, w środę najpierw popłakała się ze złości twarzą w twarz ślubnemu, a potem uśmiała sama z siebie, w czwartek nabyła nowe buty na koturnie, zatopiła w truskawkach całą rodzinę i świętowała wspólnie z najszczęśliwszą. I wreszcie ma wolny weekend. Taki bez saren, koncertów, mistrzostw w lekkiej atletyce, wspinaniu, skakaniu, jeżdżeniu. Nic. Blues. I zielona herbata. Udało nam się też zarezerwować domek w ulubionej Ustce, kiedy tylko pani zaklepała swój termin urlopu i wbiła się inteligentnie między dwie duże imprezy. Jedną będę nadzorować telefonicznie podczas urlopu, drugą osobiście pierwszego dnia po powrocie z. Wiem, wiem… Też nie jestem dumna z siebie, ale to było jedyne możliwe wyjście z sytuacji bez wyjścia. Cieszę się z tej Ustki i wyjazdu gdzieś dalej niż w świętokrzyskie. I jakoś tak nagle nagość zaczęła obowiązywać. Może to za sprawą temperatury, może za sprawą tematyki. A może po prostu bez powodu. Bo czy wszystko musi mieć powód? W zasadzie bez powodu byliśmy na koncercie Czyżykiewicza, bez powodu wzięłam autograf od Szurkowskiego, bez powodu gapiliśmy się na Księżyc i Saturna przez teleskop. Podejrzewam wręcz, że powód jest zbędny, wystarczy samo chcenie, albo nawet spontaniczne kierowanie się poczuciem przyjemności.  klik

środa, 11 maja 2011

zastyga krew na transparentach, czyli grzyby, k...y i krasnale

    Nigdy nie byłam aż tak naiwna, żeby uważać, że media mogą być niezależne. Nie sądziłam jednak, że aż tak bardzo trzeba uwarunkować każde jedno zdanie. To napisane można jeszcze bezpiecznie zweryfikować i poddać obróbce nazwanej powszechnie redakcją, tudzież: korektą. I podchodząc do retrospektywy uczciwie, muszę przyznać, że w tym właśnie miejscu moja naiwność prześwituje nieco i razi w oczy mnie samą, ponieważ przez wiele lat uznawałam, że robię korektę dobrze i wychwytuję wszystkie - na przykład - przecinki, które i tak mogą stać lub nie i w dodatku, gdzie tylko im się podoba. Jednak zdania wypowiedziane i zapisane w formacie cyfrowym: brzmi. I o tę cechę jego nieładną chodzi właśnie.Wyciąć można. Ale nie wszystko. A są i takie zdania, których po prostu wyciąć ja nie chcę, ponieważ jakby nie było w całej palecie szarości znajdzie się zarówno te ciemniejsze jak i te jaśniejsze.
Nie robię już w ogóle korekty. Męczy mnie zabawa w cenzora. Swoje teksty daję do korygowania jednej tylko osobie, która potrafi jeszcze myśleć racjonalnie. Być może dlatego nie piszę i tu o pracy? A właściwie przesłania ona ostatnio wiele godzin mojego życia. Nie powiem... jest ciekawie, jest interesująco, czasem jest buntowniczo, jest ironicznie. Jest dużo. Czasem niektórym sugeruję zabranie pudełka wazeliny z kamerą. Czasem wpadam w złość i nie odpuszczam. A potem muszę tłumaczyć. Się. Ale pojawiają się perełki, które podbudowują całe zaplecze. Koncert w kościele klasztornym Benedyktynów, recital saksofonowy, wernisaż.. To ostatnie cztery dni. Odpoczywam również na placu zabaw, gdzie z draniem spędzam popołudnia. Miło posiedzieć w gwarze, który absolutnie obojętnie można przepuścić obok uszu. A dzisiaj pojechaliśmy ot tak na wycieczkę. Tak trochę bez sensu. Ale czy wszystko trzeba robić z sensem? I przy okazji, absolutnie niechcący wypatrzyłam działkę, która będzie nasza. Wiem to. Ze ścianą lasu i w pełni nasłoneczniona. Aż się rozmarzyłam na jej widok. Ba! gdzieś tam w wyobraźni własnej zobaczyłam na niej dom, który kompletnie nie przypomina tego z moich marzeń, ale świetnie wkomponowuje się w las i ma ogromne okna. Tak... ma głównie okna.  Zabawne, że marzenia potrafią być tak chaotyczne i niespójne, a jednak gdzieś tam tworzą całość. Ślubny wie, że czasem lepiej mnie nie tłumaczyć. A poza tym wskoczyłam w len i czekam na urlop, który materializuje się mniej pewnie niż ta działka i dom.
- Zgłaszam reklamację - odezwał się w pewnej chwili wczoraj jeden z operatorów - miałaś być do wakacji blondynką.
No i jak wytłumaczyć facetowi, że już jestem jaśniejsza o cztery tony, a do wakacji to ja mam czas? Tłumaczenie płci brzydkiej kolorów jest przecież trudniejsze niż moja dzisiejsza próba tłumaczenia sobie, dlaczego panienki przydrożne stoją obecnie odziane jedynie w skąpą bieliznę. A może po prostu nie mają niczego lnianego? Nauczyłam się już, że najgłupsze tłumaczenia najłatwiej przyswoić. Dużo śpię, jem owoce i warzywa, śmieję się, kiedy chcę i kiedy nie powinnam, śpiewam w samochodzie, rano urządzam sobie aromatyczną kąpiel, klnę w skrajności jak szewc i ponoć mam bardzo dobrą aurę. To ostatnie według diagnozy magicznej, z którą udało mi się zobaczyć wreszcie. Czyli przepływ energii jest należyty. Si seniore... klik

zastyga krew na transparentach, czyli grzyby, k…y i krasnale

    Nigdy nie byłam aż tak naiwna, żeby uważać, że media mogą być niezależne. Nie sądziłam jednak, że aż tak bardzo trzeba uwarunkować każde jedno zdanie. To napisane można jeszcze bezpiecznie zweryfikować i poddać obróbce nazwanej powszechnie redakcją, tudzież: korektą. I podchodząc do retrospektywy uczciwie, muszę przyznać, że w tym właśnie miejscu moja naiwność prześwituje nieco i razi w oczy mnie samą, ponieważ przez wiele lat uznawałam, że robię korektę dobrze i wychwytuję wszystkie – na przykład – przecinki, które i tak mogą stać lub nie i w dodatku, gdzie tylko im się podoba. Jednak zdania wypowiedziane i zapisane w formacie cyfrowym: brzmi. I o tę cechę jego nieładną chodzi właśnie.Wyciąć można. Ale nie wszystko. A są i takie zdania, których po prostu wyciąć ja nie chcę, ponieważ jakby nie było w całej palecie szarości znajdzie się zarówno te ciemniejsze jak i te jaśniejsze.
Nie robię już w ogóle korekty. Męczy mnie zabawa w cenzora. Swoje teksty daję do korygowania jednej tylko osobie, która potrafi jeszcze myśleć racjonalnie. Być może dlatego nie piszę i tu o pracy? A właściwie przesłania ona ostatnio wiele godzin mojego życia. Nie powiem… jest ciekawie, jest interesująco, czasem jest buntowniczo, jest ironicznie. Jest dużo. Czasem niektórym sugeruję zabranie pudełka wazeliny z kamerą. Czasem wpadam w złość i nie odpuszczam. A potem muszę tłumaczyć. Się. Ale pojawiają się perełki, które podbudowują całe zaplecze. Koncert w kościele klasztornym Benedyktynów, recital saksofonowy, wernisaż… To ostatnie cztery dni. Odpoczywam również na placu zabaw, gdzie z draniem spędzam popołudnia. Miło posiedzieć w gwarze, który absolutnie obojętnie można przepuścić obok uszu. A dzisiaj pojechaliśmy ot tak na wycieczkę. Tak trochę bez sensu. Ale czy wszystko trzeba robić z sensem? I przy okazji, absolutnie niechcący wypatrzyłam działkę, która będzie nasza. Wiem to. Ze ścianą lasu i w pełni nasłoneczniona. Aż się rozmarzyłam na jej widok. Ba! gdzieś tam w wyobraźni własnej zobaczyłam na niej dom, który kompletnie nie przypomina tego z moich marzeń, ale świetnie wkomponowuje się w las i ma ogromne okna. Tak… ma głównie okna.  Zabawne, że marzenia potrafią być tak chaotyczne i niespójne, a jednak gdzieś tam tworzą całość. Ślubny wie, że czasem lepiej mnie nie tłumaczyć. A poza tym wskoczyłam w len i czekam na urlop, który materializuje się mniej pewnie niż ta działka i dom.
- Zgłaszam reklamację – odezwał się w pewnej chwili wczoraj jeden z operatorów – miałaś być do wakacji blondynką.
No i jak wytłumaczyć facetowi, że już jestem jaśniejsza o cztery tony, a do wakacji to ja mam czas? Tłumaczenie płci brzydkiej kolorów jest przecież trudniejsze niż moja dzisiejsza próba tłumaczenia sobie, dlaczego panienki przydrożne stoją obecnie odziane jedynie w skąpą bieliznę. A może po prostu nie mają niczego lnianego? Nauczyłam się już, że najgłupsze tłumaczenia najłatwiej przyswoić. Dużo śpię, jem owoce i warzywa, śmieję się, kiedy chcę i kiedy nie powinnam, śpiewam w samochodzie, rano urządzam sobie aromatyczną kąpiel, klnę w skrajności jak szewc i ponoć mam bardzo dobrą aurę. To ostatnie według diagnozy magicznej, z którą udało mi się zobaczyć wreszcie. Czyli przepływ energii jest należyty. Si seniore… klik

środa, 27 kwietnia 2011

zegary ponakręcane

    Spotkałam się dzisiaj z dziewczynami. Tak po prostu i nagle i jakbyśmy dopiero co wyszły ze szkoły. Znowu przestrzeń i czas okazały się przyjazne i udało nam się zobaczyć. Co prawda tym razem początek odbył się w konwencji placu zabaw, ale dzielnie dałyśmy radę. Miło zobaczyć je wszystkie i porozmawiać. Brakuje mi ich na co dzień. Telefon i internet to jednak kiepski pośrednik. Można przesłać zdjęcia i suche zdania, ale emocje już bledną gdzieś pomiędzy.
- No to opowiadaj - nakazała mi Kajka poprawiając rozwiane warkoczyki Zosi - bo nie przeczytałam twojego maila.
- Bo go nie napisałam.
- Wiem.
Właśnie sobie uświadomiłam, że przyjaźnimy się od 19 lat. A byłyśmy obok siebie tylko przez pierwsze cztery. Zabawne... Karolka nie ma dzieci i z dziwnym zdziwieniem przygląda się trzem z nas w roli mam, jakby to było nasze chwilowe skupienie się na czymś nowym. Jaśka również nie ma dzieci, ale toleruje nasze powołanie jako hobby nieszkodzące otoczeniu. Asia przygarnia wszystkie cztery maluchy do siebie i sprawdza odruchowo prawidłowość postawy. Kajka najpierw rejestruje ilość nowego uzębienia u dzieci, a potem wyraz oczu nas czterech. Swojego odruchu jeszcze nie odkryłam. Ale jestem szczęśliwa, kiedy w pięć możemy stwierdzić, że jesteśmy. A potem po prostu rozmawiamy. Nie dywagując, nie opowiadając, nie ukrywając. Planujemy, zdradzamy myśli, marzymy. A potem bardzo długo wracamy do domu i zazwyczaj musimy spotkać się na drugi dzień, bo nie zdążyłyśmy tak o wszystkim. Dobrze, że mam urlop. Ładuję akumulatory wszystkimi nerwami. W sobotę jadę z moimi chłopakami do zamku na turniej rycerski. Tydzień temu byłam u swojej fryzjerki. Powoli wchodzę w kolory popielate. Wszystko zgodnie z planem. Lubię wiosnę.
A tyle miałam napisać w ostatnich tygodniach! Normalnie aż wpisy mi się same w głowie układały. I o tym. I o owym. I o tamtym też. Taaaaak... klik

zegary ponakręcane

    Spotkałam się dzisiaj z dziewczynami. Tak po prostu i nagle i jakbyśmy dopiero co wyszły ze szkoły. Znowu przestrzeń i czas okazały się przyjazne i udało nam się zobaczyć. Co prawda tym razem początek odbył się w konwencji placu zabaw, ale dzielnie dałyśmy radę. Miło zobaczyć je wszystkie i porozmawiać. Brakuje mi ich na co dzień. Telefon i internet to jednak kiepski pośrednik. Można przesłać zdjęcia i suche zdania, ale emocje już bledną gdzieś pomiędzy.
- No to opowiadaj – nakazała mi Kajka poprawiając rozwiane warkoczyki Zosi – bo nie przeczytałam twojego maila.
- Bo go nie napisałam.
- Wiem.
Właśnie sobie uświadomiłam, że przyjaźnimy się od 19 lat. A byłyśmy obok siebie tylko przez pierwsze cztery. Zabawne… Karolka nie ma dzieci i z dziwnym zdziwieniem przygląda się trzem z nas w roli mam, jakby to było nasze chwilowe skupienie się na czymś nowym. Jaśka również nie ma dzieci, ale toleruje nasze powołanie jako hobby nieszkodzące otoczeniu. Asia przygarnia wszystkie cztery maluchy do siebie i sprawdza odruchowo prawidłowość postawy. Kajka najpierw rejestruje ilość nowego uzębienia u dzieci, a potem wyraz oczu nas czterech. Swojego odruchu jeszcze nie odkryłam. Ale jestem szczęśliwa, kiedy w pięć możemy stwierdzić, że jesteśmy. A potem po prostu rozmawiamy. Nie dywagując, nie opowiadając, nie ukrywając. Planujemy, zdradzamy myśli, marzymy. A potem bardzo długo wracamy do domu i zazwyczaj musimy spotkać się na drugi dzień, bo nie zdążyłyśmy tak o wszystkim. Dobrze, że mam urlop. Ładuję akumulatory wszystkimi nerwami. W sobotę jadę z moimi chłopakami do zamku na turniej rycerski. Tydzień temu byłam u swojej fryzjerki. Powoli wchodzę w kolory popielate. Wszystko zgodnie z planem. Lubię wiosnę.
A tyle miałam napisać w ostatnich tygodniach! Normalnie aż wpisy mi się same w głowie układały. I o tym. I o owym. I o tamtym też. Taaaaak… klik

środa, 6 kwietnia 2011

If you can't make your mind up: będę się smażyć w piekle, czyli Ela mnie nienawidziła przez dobę, a ja lubię ten chaos

    - Nienawidzę cię - wykrzyczała mi wczoraj prosto w plecy Ela. A dzisiaj napisała świetny artykuł. I nie wykrzyczała niczego. W takich chwilach zastanawiam się jednak, ile powinno być krzyku w czyichś emocjach, aby nie przesadzić i mieć furtkę, przez którą można wślizgnąć się prawie niepostrzeżenie, a Magda zaparza zieloną herbatę i wytwarza wokół mnie chaos papierzany. W zasadzie wystarczy, że wyciągnie segregator z ZAIKS-em. To przestawia moje myśli na inne tory. Mądrą mam asystentkę.Wiem, że każdy ma swoją rację i każdy ma swój dzień. Wczoraj między innymi ścigałam się z czasem, programem, samochodem i prywatnymi sprawami osoby, z którą robiłam wywiad, ale to bynajmniej nie przytępiło mi umiejętności oceny.
- Dziękuję, że się pani zgodziła. Świadoma jestem, że będę się smażyć w piekle.
- I dobrze.
Tak... Może się i będę smażyć, chociaż miło takie coś powiedzieć, kiedy całą resztę się już ma na taśmie, a kamerzysta chowa cały sprzęt. Są to te drobne chwile, które dają posmak dziennikarstwa większego niż lokalne. Ale chyba jedynie ja i on mamy na razie takie ambicje. Część mojego zespołu pragnie małej stabilizacji i spokojnych nagrań uzgodnionych w szczegółach, a część nie wie jeszcze, czego w ogóle pragnie. Dlatego ja biegam, oni coraz szybciej chodzą i każdy spełnia się w wyznaczonych przez siebie ramach. A to już sukces. Dzisiaj z dziką rozkoszą zagłębiłam się w swoim fotelu, włączyłam prywatną muzykę i zdjęłam pod biurkiem obcasy. Uczucie warte grzechu. Za rzadko w nim ostatnio siadałam. Niestety obecnie niczego już nie odpuszczam, chociaż na pozór ponoć nadal miła jestem. Chyba, że akurat przeczytam kiepski tekst. Być może... klik

If you can’t make your mind up: będę się smażyć w piekle, czyli Ela mnie nienawidziła przez dobę, a ja lubię ten chaos

       – Nienawidzę cię – wykrzyczała mi wczoraj prosto w plecy Ela. A dzisiaj napisała świetny artykuł. I nie wykrzyczała niczego. W takich chwilach zastanawiam się jednak, ile powinno być krzyku w czyichś emocjach, aby nie przesadzić i mieć furtkę, przez którą można wślizgnąć się prawie niepostrzeżenie, a Magda zaparza zieloną herbatę i wytwarza wokół mnie chaos papierzany. W zasadzie wystarczy, że wyciągnie segregator z ZAIKS-em. To przestawia moje myśli na inne tory. Mądrą mam asystentkę.Wiem, że każdy ma swoją rację i każdy ma swój dzień. Wczoraj między innymi ścigałam się z czasem, programem, samochodem i prywatnymi sprawami osoby, z którą robiłam wywiad, ale to bynajmniej nie przytępiło mi umiejętności oceny.
- Dziękuję, że się pani zgodziła. Świadoma jestem, że będę się smażyć w piekle.
- I dobrze.
Tak… Może się i będę smażyć, chociaż miło takie coś powiedzieć, kiedy całą resztę się już ma na taśmie, a kamerzysta chowa cały sprzęt. Są to te drobne chwile, które dają posmak dziennikarstwa większego niż lokalne. Ale chyba jedynie ja i on mamy na razie takie ambicje. Część mojego zespołu pragnie małej stabilizacji i spokojnych nagrań uzgodnionych w szczegółach, a część nie wie jeszcze, czego w ogóle pragnie. Dlatego ja biegam, oni coraz szybciej chodzą i każdy spełnia się w wyznaczonych przez siebie ramach. A to już sukces. Dzisiaj z dziką rozkoszą zagłębiłam się w swoim fotelu, włączyłam prywatną muzykę i zdjęłam pod biurkiem obcasy. Uczucie warte grzechu. Za rzadko w nim ostatnio siadałam. Niestety obecnie niczego już nie odpuszczam, chociaż na pozór ponoć nadal miła jestem. Chyba, że akurat przeczytam kiepski tekst. Być może… klik

sobota, 2 kwietnia 2011

z perspektywy snu z mrówkami i bez, czyli porządki wiosenne

    Wyspałam się dzisiaj nieprzyzwoicie i za ostatnie czasy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam pełny weekend w domu bez jednej minuty poświęconej pracy. I nie ma znaczenia, że po albo przed mam dzień wolny - dwa dni z rzędu po tygodniu obowiązków to jednak dobry patent. W dodatku jeden z nich można przeznaczyć na porządki, a praca fizyczna ma swoje zalety. Pozornie wyłącza myślenie, faktycznie przełącza je na bardzo konkretne refleksje. Złapałam się dzisiaj kilka razy na tym, że podsłuchałam swoją podświadomość, która knuła coś jakby absolutnie poza mną, a przy okazji zaczęłam zastanawiać się nad istotą snu. Może pod wpływem incepcji? Ostatnio śniły mi się mrówki. Wielkie, czarne, łażące po platformie ze słomą, której brzydziłam się dotknąć, chociaż była czysta. Każdej nocy coś mi się śni, a swój sen wypieram z myśli zawsze przy porannej kawie. Ten mi jednak jakoś w nich utkwił, chociaż nie był specjalnie zły/dobry/ciekawy/miły/przerażający. Może właśnie dlatego? Mam problem z urlopem. Niby zaplanowany, a jednak okazało się, że data ulegnie przesunięciu o nie wiadomo ile, ponieważ w wybranym przeze mnie i zatwierdzonym przez przełożonych czasie muszę służbowo gościć w kilku miejscach jednocześnie, a prawdopodobnie sklonowana poprowadzę plener malarski. Brzmi logicznie. Przecież.
     Po dzisiejszym sprzątaniu mieszkanie jest sterylne, a drań ubawiony możliwością zrobienia rewolucji przed podjęciem działań porządkujących. I szczerze zaangażowany w pomoc.
- Oddzwonię potem - powiedział ślubny odbierając telefon od Marka - bo moja żona właśnie wzięła środki chemiczne i rozpętała piekło. klik

z perspektywy snu z mrówkami i bez, czyli porządki wiosenne

    Wyspałam się dzisiaj nieprzyzwoicie i za ostatnie czasy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam pełny weekend w domu bez jednej minuty poświęconej pracy. I nie ma znaczenia, że po albo przed mam dzień wolny – dwa dni z rzędu po tygodniu obowiązków to jednak dobry patent. W dodatku jeden z nich można przeznaczyć na porządki, a praca fizyczna ma swoje zalety. Pozornie wyłącza myślenie, faktycznie przełącza je na bardzo konkretne refleksje. Złapałam się dzisiaj kilka razy na tym, że podsłuchałam swoją podświadomość, która knuła coś jakby absolutnie poza mną, a przy okazji zaczęłam zastanawiać się nad istotą snu. Może pod wpływem incepcji? Ostatnio śniły mi się mrówki. Wielkie, czarne, łażące po platformie ze słomą, której brzydziłam się dotknąć, chociaż była czysta. Każdej nocy coś mi się śni, a swój sen wypieram z myśli zawsze przy porannej kawie. Ten mi jednak jakoś w nich utkwił, chociaż nie był specjalnie zły/dobry/ciekawy/miły/przerażający. Może właśnie dlatego? Mam problem z urlopem. Niby zaplanowany, a jednak okazało się, że data ulegnie przesunięciu o nie wiadomo ile, ponieważ w wybranym przeze mnie i zatwierdzonym przez przełożonych czasie muszę służbowo gościć w kilku miejscach jednocześnie, a prawdopodobnie sklonowana poprowadzę plener malarski. Brzmi logicznie. Przecież.
     Po dzisiejszym sprzątaniu mieszkanie jest sterylne, a drań ubawiony możliwością zrobienia rewolucji przed podjęciem działań porządkujących. I szczerze zaangażowany w pomoc.
- Oddzwonię potem – powiedział ślubny odbierając telefon od Marka – bo moja żona właśnie wzięła środki chemiczne i rozpętała piekło. klik

wtorek, 22 marca 2011

dwanaście kociąt, czyli wiosna i geniusz

    Opary absurdu, które od wczoraj zaczęły krążyć po moim piętrze jeszcze mnie nie przytłoczyły. Być może przywykłam, a może to po prostu wiosna? Poczułam ją dzisiaj już nawet w obcasach. Stukają jakby mniej głucho. Rozpoczęłam również nagle, spontanicznie i dzisiaj proces twórczych zmian w mieszkaniu i mam totalnie  w nosie, że od przyszłego tygodnia zaczyna się remont przedpokoju. Posprzątam ponownie. Phi! Wystarczy mnie tylko wcześniej zdenerwować.
I kiedy akurat majtałam rytmicznie miękką ściereczką po szybie, zadzwoniła Ewa z pytaniem, czy zapisujemy swoje dzieci do Akademii Geniusza, bo ona dziewczynkę to chciałaby, ale żeby było dziewczynce raźniej, to może bym i ja drania tak też. Spojrzałam zatem na swoje dziecko krytycznie. Nie żebym mu genialność odbierała. Nie... ale jakiś taki mały mi się wydał, a przy okazji uciapany magicznymi mazakami, którymi ponoć upaciać się nie da i szczęśliwy na tle malowniczego bałaganu z totalnym bajzlem na drugim planie. Nie... zdecydowanie ujrzałam po prostu drania.
- A prawda, że super będzie, jak nasze kotki będą mieć dzidziusie? - zapytał zamyślony drań świadomy, że mu się przyglądam.
- Taaaa... - wyobraziłam sobie 12 kociąt w domu i swoje dziecko w ławach Akademii Geniusza. Za rok.

dwanaście kociąt, czyli wiosna i geniusz

    Opary absurdu, które od wczoraj zaczęły krążyć po moim piętrze jeszcze mnie nie przytłoczyły. Być może przywykłam, a może to po prostu wiosna? Poczułam ją dzisiaj już nawet w obcasach. Stukają jakby mniej głucho. Rozpoczęłam również nagle, spontanicznie i dzisiaj proces twórczych zmian w mieszkaniu i mam totalnie  w nosie, że od przyszłego tygodnia zaczyna się remont przedpokoju. Posprzątam ponownie. Phi! Wystarczy mnie tylko wcześniej zdenerwować.
I kiedy akurat majtałam rytmicznie miękką ściereczką po szybie, zadzwoniła Ewa z pytaniem, czy zapisujemy swoje dzieci do Akademii Geniusza, bo ona dziewczynkę to chciałaby, ale żeby było dziewczynce raźniej, to może bym i ja drania tak też. Spojrzałam zatem na swoje dziecko krytycznie. Nie żebym mu genialność odbierała. Nie… ale jakiś taki mały mi się wydał, a przy okazji uciapany magicznymi mazakami, którymi ponoć upaciać się nie da i szczęśliwy na tle malowniczego bałaganu z totalnym bajzlem na drugim planie. Nie… zdecydowanie ujrzałam po prostu drania.
- A prawda, że super będzie, jak nasze kotki będą mieć dzidziusie? – zapytał zamyślony drań świadomy, że mu się przyglądam.
- Taaaa… – wyobraziłam sobie 12 kociąt w domu i swoje dziecko w ławach Akademii Geniusza. Za rok.

poniedziałek, 21 marca 2011

Coś się kończy…

… coś zaczyna.
Jak zawsze. A jednak szkoda tak jednym kliknięciem usunąć wszystko to, co było, minęło, zostało w myślach, albo niepamięci. Być może to eskejpizm, a może głupota, ale jednak zostaję. Również tu. I to właśnie teraz. Potrzebuję tego miejsca, ponieważ nawet, kiedy obnażam swoje myśli i piszę wprost o tym, co czuję, brakuje mi autografu. Nieco ezopowego, a jednak mojego.

piątek, 18 marca 2011

zowsim ne etyczna

    Pani wczoraj dokonała ostatecznej przeprowadzki tutaj. Jeszcze chwilowo czuję się co prawda jak osiołek, któremu w żłoby dano - miły bowiem i owies i siano. Osiołkowi. Ha! Nie chwaliłam się jeszcze, że przeszłam ostatnio wzorowo kontrolę KRRiT. Ha! pani wyraźnie na głęboką wodę została rzucona, ale daję radę. Też wyraźnie. Przecież na tej głębokiej pływa się najwspanialej. Dawno nie pływałam... Mam ochotę na jeziora w tym roku. Drań zdecydowanie chce nad morze. Ślubny mruczy o górach. Uhm... uczy się mruczeć. A ja uczę się nie usypiać przy tym mruczeniu w pierwszych jego sekundach. "Mamusiu nie przytulaj się do taty, przytul się do mnie" zażądał dzisiaj drań zaraz po władowaniu się do naszego łóżka tylko po to, aby oznajmić, że jest szósta rano, czyli najdoskonalsza pora na pobudkę. Zwłaszcza wtedy, gdy mam wolny dzień. Takie bowiem też miewam, wbrew powszechnie panującej opinii. Jutro jedziemy do stolicy. Najpierw do organoleptycznej, potem do encyklopedii. Naszykowałam właśnie stosik prezentów, niespodzianek i słodkości. Dobry dzień będzie jutro. Ja wiem, że wszystko wokół się wali i powinnam być nieco bardziej zaangażowana. Ale ja potrzebuję tego mruczenia i tej atmosfery przegadanej, w myślach mam bowiem zakład Pascala i jak tylko naładuję akumulatory, obiektywniej patrzę. klik

czwartek, 17 marca 2011

Remanent…

    … raczej nie chwilowo pani jest gdzieś indziej.
Ale może wróci, bo tęskni jednak i za tym miejscem. Pani.

niedziela, 6 marca 2011

sway

    Właśnie wróciłam z koncertu w szkole muzycznej i z rozkoszą zamknęłam temat karnawału. Przyniósł mi on kilka nowych stwierdzeń, kilka zaskakujących doświadczeń, wiele materiałów, dwie pary obcasów i jedną torebkę. I świadomość, że to dopiero początek. Świadomość, która jakoś tak pojawiła się pewnego ranka, kiedy wbiegałam pustymi schodami pustego budynku do swojego pokoju, który już w każdym milimetrze jest mój: moje repliki, moje książki pomocne na co dzień w tym miejscu, moje drobiazgi z materiałów na bardziej interesujący mnie temat, moje kwiaty, które przeforsowałam wbrew zdziwieniu, że wytrzymają, moje ustawienie sprzętów i mój zapach w kontakcie. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim pojawiła się kilka dni temu również moja druga stażystka, która mile zaskoczyła mnie swoją wiedzą. Nie chodzi nawet o to, że zdjęłam zimowe ubrania i przekornie noszę wiosenne marznąc zazwyczaj, nie chodzi również o to, że wprowadziłam kolejne zmiany, które przyjęły się bez problemu. Jakoś tak po prostu mam poczucie, że idę intuicyjnie i wiem już, czego mogę się spodziewać w każdym momencie sześciennym nowej przestrzeni, odbieram ją całą sobą i poruszam płynnie. A to znak, że wiosna tuż tuż. I właściwie to strach się bać, że to dopiero początek. klik

niedziela, 27 lutego 2011

całokształt, czyli prawie z retrospektywą

    Wczoraj byłam na 50-leciu małej wiejskiej szkoły z ogromna historią. Poczułam się, jakbym pokonała sto lat wstecz. Podłogi malowane farbą olejną, piece kaflowe w salach, a szkoła jedynie tabliczką różniąca się od innych domów. Egzotyka. Miejscowość maleńka. Ludzie wspaniali. W takich chwilach zaczynam myśleć o prostocie życia w tego typu enklawach. Prostocie wcale niełatwej, ponieważ każdego widać jak na dłoni, nic się nie ukryje. A jednak to właśnie motywuje do życia w zgodzie z resztą świata, bądź niezgodzie, ale szczerej.
Dzisiaj natomiast byliśmy na koncercie Soyki. Uwielbiam jego głos i poczucie humoru. Od zawsze zwracałam uwagę na głos. Zazwyczaj męski. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że ujmują mnie te lekko mruczące i wibrujące, takie z samej przepony. Zabawne, że ślubny nie mruczy, a jednak to jego głos mam na co dzień.
Draniowi wypadł trzeci ząb. Padło na górną jedynkę. Rośnie robaczek. Hm... a ja nadal mam niewiele lat mentalnie. Ten tydzień w pracy znowu był kalejdoskopem zdarzeń - wystawy, jubileusz, przedstawienie, koncert, pogrzeb, inspektor budowlany, dom dziecka, zamarznięta woda święcona w kościele, szpilki grzeznące w śniegu, wniosek do projektu unijnego, reportaż robiony z łyżwami na nogach. Od jutra kolejny. Dopiero rano zajrzę do kalendarza. Drań sapie i słodko śpi wtulony w psa, który udaje, że jest maskotką. Koty mruczą. Ślubny nie mruczy. A ja nie jestem śpiąca. Niedziela do leniwych nie należała. Ale na pewno była zbyt krótka. Aż szkoda się kłaść, kiedy wszystko takie spowolnione.

sobota, 19 lutego 2011

o pogodzie, jaskini i filcu w kontekście genetyki

    Pani postanowiła kompletnie zaskoczyć powracającą zimę i zignorować ją zupełnie. Być może ona tego nie zauważyła, ale ja dzisiaj wybiegłam z domu w płaszczyku jasnym i cienkich kozakach. Bez kapelusza czy czapki. I z broszką w klapie płaszczyka. Filcową. Fioletową. Kwiatową. Zmarzłam. Nie dałam po sobie poznać ani najszczęśliwszej, ani draniowi, który mnie jeszcze śnieżkami w drodze z przedszkola obrzucił kilka razy (bo to frajda), ani ślubnemu. Kwiatek szczególnie podoba się dziewczynce, która już dzisiaj u nas została, bo "ciociu mogę?". Ciociu zawsze się zgadza. Właściwie to ona wie, że nie musi pytać. Za to mówi coraz więcej i śmielej i już jakby tak po prostu. Lubię czesać jej włosy i słuchać, jak wspólnie z draniem opowiadają sobie swoje światy. To dopiero trzy lata. A może aż trzy lata? Dla niej to połowa życia. Dla nas i krok milowy i chwila. Perspektywa trudna do określenia. Ale tata zaciera się jej już powoli w wspomnieniach, chociaż Ewa mówi jej o nim bardzo często. Drogi ponoć są śliskie. Nie wiem, czy jutro pojedziemy. Ślubny twierdzi, że moje zaklinanie pogody nic nie dało. Kiepsko... Zabawne, że ilekroć jedziemy sami, jedziemy po prostu tam, gdzie postanowiliśmy. Kiedy jednak dzieci zapinamy w fotelikach na tylnym siedzeniu, nagle intensywniej zauważamy pogodę.
    Polubiłam kolor fioletowy. Zauważam to od kilku miesięcy i ciągle się nie mogę nadziwić. A najbardziej faktem, że zestawiam go z brudnym żółtym i szaro-zielonym. Najszczęśliwszą zauroczył dzisiaj naszyjnik z filcu i stanowczo oświadczyła rodzicowi mojemu płci męskiej, że w ramach dobroci tnie koszty na prezenty dla siebie od niego i nie chce niczego szlachetnego, bo filc jej tym razem wystarczy. Nie jestem pewna, czy spojrzała na cenę. Ale to znak, że ze mną nie jest źle. A poza tym jakby nie było genetyka to genetyka, dlatego zakupiłam dwie kolejne broszki. Ślubny chyba się cieszy, że mój urlop dobiega końca. Hm...  klik