niedziela, 27 listopada 2011

Frajda trwa… czyli kruki na bieli – granatowe zabawki…

     … człowiek w śniegu – krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu – urojenie roju, drzewa w śniegu – żył i tętnic obraz, domy w śniegu – Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni…. przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak… I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa… A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem… kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

Frajda trwa... czyli kruki na bieli - granatowe zabawki...

... człowiek w śniegu - krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu - urojenie roju, drzewa w śniegu - żył i tętnic obraz, domy w śniegu - Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni.... przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak... I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa... A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem... kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

czwartek, 10 listopada 2011

„Oddychaj. Świat poczeka.”

    … zatem odpoczywam i słucham „Madame Butterfly”. Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

"Oddychaj. Świat poczeka."

    ... zatem odpoczywam i słucham "Madame Butterfly". Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.