środa, 28 lutego 2007

25.05.1998 r.

To jest we mnie
gdzieś głęboko
i czasem zagraża
temu całemu otoczeniu,
które jest moim.
To narasta
tak bardzo jest
pęcznieje i już wiem
że zaraz wybuchnę mocno.
Będę straszna
zacznę krzyczeć
aż się zapomnę
w całej swojej złości.

babcie na wiele sposobów

    Padam dzisiaj a pyszczydło i podpieram się kubkami z kawą. A to wszystko dzięki sprawom urzędowym, które musiałam skoro świt załatwić. Z tego też względu najszczęśliwsza przyszła do nas zaraz po szóstej - potrzebuję duuużo czasu na dobudzenie się, wypicie kawy, umalowanie i pomarudzenie, że w nocy muszę wstawać. Za to najszczęśliwsza szczebiotała niczym skowronek wyspany że hohoho.
Teraz najszczęśliwsza do własnego mężusia a mojego rodzica pognała, dwulatek śpi smacznie, a ja piję kolejną dawekę substancji kofeinowosmolistych i staram się nie usnąć. Wieczorkiem idziemy do drogiej, więc muszę być wypoczęta (a to jest równoznaczne z byciem miłą). W ogóle jakiś babciny tydzień... W poniedzialek droga i najszczęśliwsza u nas, wczoraj najszczęśliwsza tu, a potem my u babci-prabaci, dzisiaj również najszczęśliwsza tu, wieczorkiem my u drogiej, gdzie będzie druga prababcia... A to wszak dopiero środa... Ha! jutro mężuś ma urodziny, więc od tych babć się do niedzieli pewnie nie opędzimy.

poniedziałek, 26 lutego 2007

24.10.1996 r.

 Czym jest tęsknota?
Byciem w próżni.
Brakiem tylu slow.
Odchodzeniem od wczoraj.
Pomijaniem czasu.
Byciem poprzez czas.
Brakiem tego wczoraj.
Odchodzeniem od słów.
Pomijaniem próżni.

leniwie i nieudacznie z poniedziałku

    Zimno, mokro, śnieg pada mokry i brzydki. Smutno jakieś takie. Najszczęśliwsza przyszła do nas dzisiaj i trochę poplotkowalyśmy. Potem droga wpadnie na chwilkę.
Chciałam umówić się z fryzjerką, ale nie jest mi dane dodzwonić się do niej... Jakiś mało udany klimat dzisiaj.

niedziela, 25 lutego 2007

niedzielne gdybania o chwilach ulotnych

    Wiele rzeczy dzieje się w moim życiu na przekór. Toteż nawet nie zdziwilo mnie, że w momencie podjęcia decyzji o założeniu bloga, w którym będę zamieszczać interpretacje książek obecnie przez mnie czytanych, jakoś spadła moja wydajność czytelnicza. I to nawet znacznie, ponieważ ze stu stron dziennie do stu stron tygodniowo (i to przy wersji najbardziej optymistycznej oraz bardzo, bardzo sprzyjających warunkach). No tak.. W zasadzie można się do pewnych mechanizmów życiowych przyzwyczaić. Zawsze, gdy muszę dobrze wyglądać, wyskoczy mi pryszcz, albo włosów nie mogę ułożyć. Zawsze, gdy muszę pokazać pełen profesjonalizm, potknę się na równej nawierzchni, albo złamię dziesięciocentymetrowy obcas, którego w normalnych warunkach zlamać się nie da. Jeśli ubiorę się na jasno, zaraz ktoś mnie czymś opryska itd, itp. Jak to mężuś mówi - na mnie nawet w drewnianej zabudowie cegła uderzy. Coś w tym jest i im dłużej oglądam serial "Gotowe na wszystko" tym bardziej jestem przerażona... W zasadzie, jakby te cztery kobiety ktoś zmieszał, to wyjdę ja - a przede wszystkim łamaga, która zawsze im bardziej się stara,  zawsze coś przewali. A po drugie przede wszystkim, jak to oglądam, mam namacalne wręcz wrażenie, że meżuś niedługo zacznie wyć, bo wszystko muszę mieć na swoim miejscu i w stanie idealnym (i chyba zaczyna się mnie już powolutku bać). Dwóch pozostalych komentować nie będę... Niech to pozostanie tajemnicą i jedynie czymś nurtującym Waszą ciekawość i ewentualne domysły.
Ale wracając do mojego nieodłącznego pecha i wdzięku osoby stale przewracającej coś... Jest to dodatkowo wzmożone zawsze wtedy, gdy złożę publiczne oświadczenie. Jak oświadczyłam, że idę na studia doktoranckie i wszyscy przyjęli to do wiadomości, postanowiłam po czwartym roku popracować w wakacje w zawodzie dotąd mi absolutnie obcym, wciągnęłam się i zrezygnowałam z doktoranckich. Jak mężusia i całą rodzinę gnębiłam kursem języka hiszpańskiego i wymogłam na ogóle pomoc w zorganizowaniu czasu, kurs nie ruszył, bo dwie osoby zrezygnowały i grupa okazała się nieoplacalna. Przykłady mogę mnożyć i mnożyć i ciągle będzie to poparcie mojej tezy. Tak więc, jak stworzyłam bloga, nie mam czasu na czytanie, aby coś w nim zapisac. No tak... ale ciągle krążę wokół tematu i nie mogę go rozwinąć...
    Obecnie czytam książkę Andrzeja Głowackiego pt. Z głowy. Jest mi ona już znana z trzeciego programu PR, gdzie była czytana w odcinkach. Jednak po kilku latach postanowiłam przeczytać ją osobiście. I dobrze zrobiłam, bo słuchając nie mogłam się aż tak bardzo zagłębić w treść i własne wspomnienia. (Poza tym byłam w zupelnie innym momencie życiowym wtedy.) A wspomnień jast mnóstwo na każdym kroku, a raczej przy każdym rozdziale. Rzecz toczy się mianowicie w Warszawie w latach siedemdziesiątych w środowisku bohemy artystycznej. Niby nic wielkiego, ale bohater przewala się po miejscach bardzo bliskich mnie właśnie. Jest studentem Uniwersytetu Warszawskiego i mojego wydziału. Mówi o profesorach, u których ja się uczyłam. Opowiada o Szkole Teatralnej, do której lubiłam chodzić na wolne wyklady. Krąży po miejscach, po których i ja krażyłam, pije w miejscach, w których i ja... przebywałam. Oj... ile to wspomnień! Mam wrażenie, że nadal czuję zapachy tych wszystkich miejsc. I nawet nie ma znaczenia fakt, że moja historia toczyła się w czasach oddalonych o jakieś ćwierć wieku od historii Głowackiego. Nie ma znaczenia, ponieważ są to miejsca niezmienne, ponadczasowe i cały czas czuje się w nich ten sam klimat. No i wlaśnie te wszystkie wrażenia zmysłowe i wspomnienia kierują mnie teraz w stronę refleksji, co by było gdyby... Jest dobrze, ale mogło być inaczej - i jak by to było? Nigdy nie lubiłam Warszawy, a jednak się do niej przywiązałam i mam z nią zawiązaną całą przeszłość i poniekąd przyszlość. Chciałabym móc cofnąć czas, ale wcale nie po to, aby coś zmieniać. Chciałabym móc po prostu przeżyć to wszystko po raz drugi.
Nawet sobie nie zdajemy sprawy, że kiedyś, po latach nie będziemy wspominać tych wzniosłych chwil swojego życia, tylko te pozornie przyziemne. Nie zapomnę egzaminów, obrony i wielu innych momentów, wyznaczających jakieś punkty zwrotne w moim życiu, ale milej wspominam piwo z dziewczynami w Harendzie, czy urwanie się z wykladów, żeby pojść na ławki za rektorat w pierwszych dniach wyczuwalnej w powietrzu wiosny. Nigdy nie zapomnę kolorów i zapachu akademików czy imprez w Proximie albo Hadesie, a tak naprawdę nie pamiętam, jakie egzaminy zdawałam np. na trzecim roku. Pamiętam światło i słońce na Nowym Świecie i że ktoś wtedy grał na saksofonie melodię z Va banku, jak pędziłam na zajęcia ważne jakieś i spieszyłam się wtedy okrutnie, bo to było coś bardzo ważnego, a gnałam, bo był straszliwy korek i musiałam cały Nowy Świat przebiec piechotką, a nie pamiętam co to byly za zajęcia. Co zabawne pamiętam tyle ulotnych rzeczy i zapachów, barw, dźwięków, a nie pamiętam tylu konkretów.
Życie nie jest wcale monumentalne i patetyczne, a wspomnienia wcale nie są faktami niczym hasla encyklopedyczne. Niestety, a może na szczęście... Cieszę się, że udalo nam się w porę rozumieć, że życie to bardzo ulotne chwile i drobne szczegóły, to przyziemne i rutynowe zdarzenia, to codzienność, która potem wcale taka szara się już nie wydaje. Cieszę się, że zaczęliśmy robić zdjęcia w tych wszystkich miłych chwilach i teraz potrafimy wspominać spacer po Łazienkach, czy ściganie się po schodach na Agrykoli. Cieszę się też, że dwulatek ma tak wiele zdjęć i że potrafimy żyć chwilą. Nasze życie teraz to karmienie wiewiórek i spacer przy fontannach, to picie kawy ulubionej i czytanie książek. Wolę przytulić się do moich chłopaków niż  pędzić żywot wiecznienieobecnejbusinesswooman (jak jeszcze niedawno bylo...) Cieszę się, że obydwoje to zauważyliśmy i potrafimy doceniać wszystkie drobne chwilki. A i tak boję się, że wiele, wiele ich przegapiam.
Oj... Idę do lektury powspominać dawne czasy studenckie i pomyśleć, że stoję wlaśnie na Placu Trzech Krzyży w letni cieply dzień i idę po prostu przed siebie i czuję zapach asfaltu i drzew i nie zwracam uwagi na spaliny. Idę i zaraz dojdę na ul. sulkiewicza i wejdę do swojego pokoju, zapadnę się w rozklekotany fotel i nie będę mogla się uczyć, bo pawie z Łazienek będą wszystkie moje myśli zagłuszać. Jak to dawno temu było...

sobota, 24 lutego 2007

dobra energia i mój duch osobisty zaadoptowany, czyli czwartkowa wizyta Agaty magicznej

    Koniec tygodnia przedweekendowego obfitował w spotkania towarzyskie. A raczej w odwiedziny moich przyjaciółek. W czwartek odwiedziła mnie Agata magiczna, natomiast wczoraj przyjechała Aśka. Ale po kolei...
W czwartek przybyła Agata. Nie widzialyśmy się ponad dwa tygodnie. Wszystkie bowiem znaki na niebie i ziemi sprzeciwiały się naszemu spotkaniu i istne kłody pod nogi nam rzucały... Ale udalo się wreszcie i jak to zazwyczaj z nami bywa nie bez powodu dopiero teraz Wreszcie zakończylam urządzanie sypialni i (no prawie) salonu. Agata weszła i odetchnęła z ulgą, bo już myśłała, że moje spontaniczne manewry meblowe pozbawią mnie intuicji i feng shiu ;) A poza tym myślała, że coś mnie pozbawiło wyczucia estetyki. Z naszych rozmow telefonicznych może i tak wynikało... Ale okazalo się, że nasza prywatna czarownica stwierdziła, że jest ok. Feng shui prawidlowe, przepływ energii nie zakłócony, a w dodatku styl i nowoczesność idelanie połączone. A! zdziwila się nawet, że udało mi się jej "gołą babę" połączyć z Klimtem i nie ma dysonansu. No i jak tu się nie cieszyć? Za to po wejściu do salonu Agata rzuciła się z wypiekami twarzy na mój fotel cudo-malinowe, klapnęła z całych sił i krzyknęła, że to najcudowniejszy przedmiot jaki kiedykolwiek widziała i najmocniejsze źrodlo dobrej energii, jakie można sobie wymarzyć do domu! (Dla nie wtajemniczonych w mojego bloga polecam poprzednie posty, które mówią o Agacie i o meblach w naszym domu.) W zasadzie sprawdziło się to, co przeczuwaliśmy... Ano fotel według Agaty ma jeszcze swojego właściciela, który jest nam bardzo wdzięczny za uratowanie jego ulubionego siedziska i jeszcze przez jakiś czas ów właściciel z nami pomieszka. Wysłuchałam całą historię mebla, a najśmieszniejsze, że prawie wszystko przeczuwaliśmy... No to teraz mamy w domu swojego prywatnego dobrego duszka... Ok. Jak już Agata dała się ściągnąć z fotela i posadzić przy stole i ciachach mogłyśmy podyskutować o różnych zajmujących rzeczach. Tzn. o badaniu tomograficznym, jakiemu Agata została poddana ze względu na rożne dolegliwości. O  tym, że neurolog Agaty postawiła ostatnio nową diagnozę i powiedziała, że ma juz dosyć jej jasnowidzenia i aury i że Agata jest opętana i pani doktor zamówi za nią mszę. Agata twierdzi, że msza pomogła, ale raczej na opak, bo dopiero teraz chodzi podminowana i zła:) No i wlaściwie postanowiła teraz byc wstrętną, podlą i niedobrą, bo dobro do tej pory jej nie popłacało. Ale dla nas ma się nie zmieniać. No fajna ta neurolog, nie ma co... Na mój gust Agata nie ma objawow opętania. No może ciut magiczna jest, ale to lata nauki i praktyki, warsztatów i oczywiście predyspozycje. Jak kto chce niech wierzy, jak kto chce niech się śmieje, ale magiczna to ona jest! Ale żeby odrazu opętana albo nienormalna!? Co to to nie. A! zapomnialabym! Agata jeszcze jedną rzecz zrobiła. Wzięła długopis i pomazała mnie na ramieniu. Tzn. nie tyle pomazała, ile runy mi napisala. Runy mają wzmacniać związki, miłośc przyciągać i w ogóle wszystko ma być w tej dziedzinie cudne. Ponoć działa. Zaznaczyła tylko, że w razie drugiego dziecka u nas, reklamacji nie przyjmuje. (No i w razie rozwodu, gdybym się w kimś innym zakochała, również nie.) Kazalam zatem runy uściślić, ale może i skutkują... Mężuś za to poprosil o runy na pieniądze. Stwierdził nawet, że gotow cały się wymazać. Ba! wytatuuje się nimi. Runy runami, ale i bez nich mężuś musi jednak mnie bardzo kochać, zważając na całe moje otoczenie i zapatrywania... Natomiast dwulatek podpatrzył, jak ciotka mamę dlugopisem mazała i bardzo mu się to musialo spodobać, bo teraz łapie dlugopis (ten sam) i zapamiętale pisze mi po dloni, sobie po rączce a i tatusia swojego wczoraj nawet nie oszczędził. A ja nawet nie mam mu jak tego zabronić, no bo co powiem? Że ciotka kopnieta i ja, a tak się normalnie nie robi? Oj... dylemat...
Za to wczoraj druga ciocia dwulatka do nas zjechała. Aśka nas odwiedzila. Miała na dwa dni przyjechać, ale mężuś się na dyżury zamienil i wolną sobotę sobie skołował (bez konsultacji z żonką) i plany trzeba było radykalnie zmieniać. No i ciocia może i więcej niż ciut rozżalona wyjechała wczoraj wieczorem, a nie dzisiaj. No trudno... Trochę pogadałyśmy i narazie starczy. Jak lody splyną a wilki stadami grasować przestaną, a naszą ziemię slońce opromieni, cicocia na pewno do nas przyjedzie i już wtedy na pewno na dwa dni zostanie ;) Poki co i tak pogadałyśmy. Więcej i tak byśmy nie zdołaly wykrzesać ze swoich mózgownic... Pisać o tym nie będę, bo cenzura tego by nie zniesła... No tak czy siak - wszystko gra, plany ma nowe, cel wytyczony, a ludzie sukcesu zgromadzeni w roli znajomych, co by ją motywowali. Miło było i cieszę się, że udalo nam się zobaczyć.
Ale i tak najszczęśliwszy jest dwulatek. Dwie ciocie i to dzień po dniu! Fiu, fiu... A najbardziej zadowolony, że ciocie niczego sobie i cy mają, a to u niego obecnie priorytet wysoki. Oj łobuz z niego rośnie przeokropny...
Biegusiem teraz pędzę na fotel, coby energie pozytywną wchłaniać. Ducha sia na bok postawię, bo za ciasno być nam jednak może. Książkę może jakąś poczytam, bo dwulatek do spania utłamszony. A no i runy sprawdzę, czy się aby nie starly... Najszczęśliwsza juz nawet sie z tego nie śmieje, chociaż jeszcze mnie słucha. No dobrze... Ja i tak wiem swoje... A niektóre rzeczy po prostu istnieją.

czwartek, 22 lutego 2007

słodkie życie dziennikarza

    Mężuś w drodze powrotnej do domku, zawsze czyta jeden z wiodących w naszym kraju dzienników. Wczoraj uśmialiśmy się nieco z rzetelności tegoż. Jest w nim bowiem wzmianka o wtorkowym zdażeniu. Według gazety recz wyglądala nastęująco: o 19.30 ktoś przechodził przez tory w miejscu niedozwolonym i został potrącony przez pociąg. No niby racja... Tylko - nie mogło się to stać o 19.30, ponieważ czlowiek został zabity (a nie potrącony!!) przez pociąg, który z dworca wyjechał o godzinie 17.40, nie miał opoźnienia, a miejsce wypadku jest oddalone o dziesięć minut drogi od dworca... A czy ktoś przechodził tamtędy chcący czy niechcący, to już gdybanie zbyt wielkie jak na moje siły. Super, że mamy taką prawdziwą prasę i jakże dokładną i niezakłamaną... Można czytać i wierzyć we wszystko. Tak się tylko zastanawiam, że ten kto pisał i ten, kto zatwierdził do druku absolutnie się ludzi nie boją. (Boga pewnie też nie...) Tyle osób jechało wtedy, w obie strony ruch był zatrzymany i każdy wie, w jakich godzinach to się stało. W sumie... może postarać się o pracę w gazecie? Zero odpwiedzialności, zero rzetelności, byle pisać, co atrament na papier przyniesie... 

środa, 21 lutego 2007

sytuacja straszliwa sama w sobie

    Wczoraj mężuś drogą na mnie nasłał, ale pewnie nawet nie zdawał sobiesprawy, jak bardzo historia może się zagmatwać. Pod wpływem zbieguróżnych okoliczności oczywiście.
Siedziałyśmy sobie z drogą i plotkowalyśmy (o weselu, żeby wszystko było jasne...) a ja czułam, jak wracają mi sily witalne. Mężuś, który miał wrócić później, bo miał akurat wczoraj dyżur w pracy ni z tego, ni z owego zadzwonił, że coś się dzieje i niby jest już w pociągu, ale stoi gdzieś i nie rusza z miejsca. Ponieważ owy monopolista nasz jest i mnie nie obcy, nie przejęłam się tym faktem. Opóźnienia w pkp to reguła.Trudno - zje obiad jeszcze później i tyle. Ale mężuś po upływie kilkunastu minut znowu zadzwonił (przeszkadzając okrutnie w ploteczkach) i głosem mocno zirytowanym poinformował mnie o swoim nieszczęściu. Ktoś się bowiem rzucił pod pociąg i kolej stanęła. Nie dość, że się rzucił, to samobójstwo okazało się skuteczne i sznur pociągów (mężuś był w piątym właśnie) stał i czekał na policję, pogotowie, prokuratora i nie wiem sama kogo jeszcze. Po kilku kolejnych minutach doniósl, iż słuchy chodzą, że pociągi będą jednak puszczać drugim torem, więc jest nadzieja, że niedługo ruszy z jakiegoś zapomnianego przez Boga miejsca.
Nie ruszył przez kolejne dwie godziny... Droga zirytowana niezaradnością swojego dziecka, a ja zirytowana niezaradnością kolei (co będę przy drogiej na mężusia narzekać...) zaczęlyśmy się zastanawiać jak wyciągnąć ofiarę losu z tej opresji. Wydawało się to nawet łatwe - wysiądzie, dostanie się na dworzec pks i wróci autobusem. Jednak mój mężuś nie byłby sobą, gdyby sytuacja i tak już trudna, nie mogłaby się dla jego skromnej osoby zawikłać jeszcze bardziej. Otóż...., ażeby wsiąść do pks trzeba kupić tzw. bilet przejazdu, na to natomiast są potrzene pieniądze, które zazwyczaj nosi się w portfelu. A ten właśnie został w domu... No i czekaliśmy więc... Pociągi ruszyły! Ale zaraz stanęły. I wtedy zmusiłam mojego mężusia, tonem głosu złagodzonym obecnością drogiej, do podjęcia jakiejś decyzji, bo czekanie na cud wydawało mi sie głupotą. Mężuś ma w mieście owego zdarzenia swego brata i postanowił przenocować u niego. Jak tylko droga usłyszala o swoim pierworodnym, westchnęła i załamała się do reszty. Wolałabym, żeby mężuś wrócił, ale ponieważ przetupał w pociągu bezczynnie trzy godziny, co było robić. Na początku mógłby wsiąć w autobus, a ja tutaj bym zaplaciła. Mógł też wcześniej do braciszka pognać, a nie sterczeć, jak ten głupi! No ale obecność drogiej skutecznie hamowała moje emocje i mężusiowi się nie oberwało.
Potem mój teść kochany przyjechał i zaczęła się debata, co zrobić teraz ze mną. Jak bowiem wszyscy wiedzą, bardzo się duchów boję i spać sama nie mogę. Droga zatem męża swego do domu odprawiła, a sama postanowila spać ze mną. Miło było. Pogadalyśmy sobie. Skutecznie przewertowałyśmy wszelkie aktualności regionalne, a droga dodatkowo przepytala swego pierworodnego... No jak to mówi Agata nie-magiczna: ufaj i kontroluj...Dziwne tylko, że obie na to wpadłyśmy :) (No a Agata magiczna jutro przychodzi, więc i ona coś mi szepnie...) Oj podła jestem i wiem o tym... Mężuś się wczoraj namęczył, a ja się z tego śmieję. Ale nie mogę sobie tego odmowić, jak przypomnę sobie nasze wczorajsze niby to dyskretne, a w efekcie bardzo zgrane reakcje. Potem pościeliłam drogiej sofkę i dałam wygodną koszulkę nocną. Niech się droga wyśpi, skoro tak dba o  mnie. Pewnie niebiosom dziękowala, że syneczka przez najbliższe dni nie zobaczy, bo by mu nagadała zdrowo za niemyślenie podstawowe.
    Dzisiaj już mężuś do domku wraca. Głodny i niekoniecznie wyspany w takich wygodach jak jego matka :)
   A tak w ogóle, cała sytuacja wczorajsza nasunęła mi kilka refleksji. Sytuacja straszliwa sama w sobie. Ile trzeba mieć siły, albo co musi się stać, żeby człowiek zdecydował się na taki krok? Biorąc pod uwagęrównież fakt, że pociąg może mocno okaleczyć, ale nie pozbawić życia. I dlaczego wlaściwie ktoś wybral taką formę śmierci? Ja bym pewnie nałykała się jakiś środków usypiających, ale nie potrafiłabym tak do ostatka trwać w zamyśle i świadomie zrobić krok ku czemuś, co mnie zabije. W dodatku była to śmierć na oczach kilku tysięcy osób. Długo nie mogłam zapomnieć słów mojego teścia, który stwierdził, że szkoda mu bardzo maszynisty i jedynie jego, bo musi być w strasznym szoku, zwlaszcza jeśli ten czlowiek patrzył mu się w oczy... Coś przerażającego. Jednak samobójca nie jest tak do końca tchórzem... Możei boi się życia, ale na pewno nie boi się śmierci. Biedny ten maszynista. Okropne. Oj... żeby móc tak po prostu wyprzeć z pamięci pewne myśłi i obrazy, które się człowiekowi nasuwają...

wtorek, 20 lutego 2007

24.10.1996 r.

noc
kilka zbędnych słów
kilka pustych miejsc
niknąca w zimnie tożsamość
i radość zatopiona
w szklance gorącej herbaty
noc
księżyc prawie w pełni
oczy prawie śpiące
zamknięta w słowach obawa
i tęsknota dziwna
w czymś dalekim utkwiona

grypa, kankan, czy Grek Zorba?...

    W zeszlym tygodniu czułam się źle, potem zaczęło mi przechodzić. Potem poszliśmy na wesele. A od wczoraj czuję się... No wlaśnie... Nawet trudno mi opisać, jak ja się właściwie czuję... Mężusiowi powiedziałam, że czuję się, jakby mnie coś pożarło, przetrawiło i wypluło. To chyba najlepszy opis mojego stanu. Wczoraj nabyłam specyfik pomagający przy przeziębieniach i grypie i zatrzymalam tym samym coś, co się próbowało ze mnie wydostać i teraz jest fatalnie. Mam katar, ale nie mam, bo udrożniłam nos, mam kaszel, ale nie kaszlę, bo mi nic w plucach nie zalega, nie mam gorączki, bo termometr wskazuje 35,7 - i ani drgnie. Chce mi się kaszleć i kichać i siedzi mi coś w płucach i sama nie wiem, co to takiego. W dodatku w glowie mam karuzelę i jestem super osłabiona. Dopóki nie zaprotestowałam, że się źle czuję i nie nakrzyczalam na meżusia, a potem na najszczęśliwszą, traktowali mnie jak zdrową rybkę. A ja ledwo żyję! Chcę do łóżeczka i lulu. I chcę się wygrzać i chcę herbatkę z cytrynką. I lulu... Najszczęśliwsza dzisiaj pognala do domku, bo się z koleżanką umówiła i nie miała jak odwołać, ale jutro z rana samego ma z odsieczą przybyć, a dzisiaj w celach opieki nad synową przybędzie droga. No to się wyleczę... Nie ma co... Mężuś obiecał mi pomoc załatwić. Myślałam, że urlop weźmie, a on na mnie drogą nasyła! Pomoc, pomoc... No tak! Zakupy zrobiłam już dzisiaj takie, że do końca tygodnia starczy, w domu posprzątane i wszystko pozalatwiane, więc wyłazić nie mam już gdzie i po co.
Oj... jak mnie wszystko boli. I nawet nie wiem, czy to grypa, czy kankan i Grek Zorba dają mi w kości?...
A! zapomniałabym! Reklamy kłamią!!! Jedna saszetka leku na grypę i przeziębienie wcale nie stawia od razu na nogi...

poniedziałek, 19 lutego 2007

23.10.1995 r.

mam swoje "ja"
i błyszczące oczy
- ciemne,
mam marzenia
i tysiące pragnień
- pięknych,
mam imię
i serce zdziczałe
- gorące,
mam swoje sny
i głupie przewidzenia
- uparte,
mam swoją dumę
i tylko mój świat
- własny
mam to wszystko
lecz brak mi litości
- dla siebie...

dziewcyno, dziewcyno ma...

    Sobota jednak w przygody obfitowała. Po śniadanku wyszliśmy zrobić zakupy i nabyć prezent. Prezentem miała być biblia, wydanie Jerozolimskie w skórzanej, wytłaczanej oprawie, a papier to cieniutki, bardzo delikatny pergamin. Miała być... Zawsze była... Akurat w piątek ktoś kupił trzy ostatnie egzemplarze. No tak, dlaczego mnie to nawet nie zdziwiło? Droga jak!... a i tak wykupili... Mężusiowi mina zrzedła, bo inne wydania aż tak atrakcyjne nie są. No i co było robić? Do ślubu zaledwie kilka godzin zostało, a my z niczym... Mężuś sobie ubzdurał, że może w innej księgarni będzie i nie trafiało do niego, że taki rarytasek tylko tu można dostać, wszak to księgarnia specyficzna - przykatedralna i jedyna taka w mieście naszym cudnym... Po drodze jednak przyszedł nam do glowy pomysł. Pomysł okazał się nawet nie taki głupi. Kupiliśmy dużą, ładną kasetkę, rzeźbioną i wytłaczaną, z drzewa czereśniowego (kolor zatem przypominający mahoń) i wypełniliśmy ją pieniążkami rozmienionym na grosiki. Oj ciężki był to prezent, ciężki...
A samo wesele? Trochę się pomyliłam w proroctwach, ale nie do końca ;) Ciocie wyglądały dużo bardziej elegancko. Reszta raczej standardowa. Za to osłabila mnie orkiestra. Mężuś się uśmiał straszecznie, a ja najpierw myślalam, że kielich wódy (:-) ) słuch mi otępił, potem myślałam, że to żart, a potem niestety musiałam to przyjąć za fakt i tyle. Chłopaki starali się bardzo, a i instrumenty do rzeczy były - saksofon, gitara, organy i tamburyn, ale potrafili wydobywać z nich niestety jedynie dźwięki mocno przyśpiewkowe. Ale muszę ich pochwalić! Spaprali nawet te piosenki, które stanowią taki szlagier, że zdawałoby się, że nie da się niczego w dźwiękach zepsuć. Im się to jednak udało. A dodatkowo piosenki miały posmak, że tak to określę -  egzotyczny, ponieważ wokalista miał bardzo wyraźną wadę wymowy. Na trzeźwo nie dało rady sprawy ugryźć, więc i bezalkoholowe napoje dobrze schodziły. W gruncie rzeczy wytańczyłam się i wybawiłam, a i uśmiałam przy tekstach typu: dziewcyno, dziewcyno ma..., mój psyjacielu, czy jesteś salona... No super. Na takim weselu jeszcze nie byliśmy. Ogólnie wsyscy jak wściekli się śmiali... Zupełnie jak saleni...
Wczoraj wróciliśmy do domku przed szóstą rano. Nie odespaliśmy, bo dwulatek już po dziewiątej zmusił nas do robienia śniadania. Za to dzisiaj musiałam odwiedzić aptekę, bo gardło boli mnie znowu okrutnie i przypałętał się do mnie katar.
Ale wesele wyszło nam na dobre, bo mężuś zobaczył się z rodziną po bardzo wielu latach i okazało się, że jego kuzyni są bardzo miłymi ludźmi. Miło było się z nimi pobawić i rozmowy też nie były jałowe. No i zapowiedziane są spotkania... Może znajomości okażą sie cenne? No salona to była noc, salona...

piątek, 16 lutego 2007

lakshmi

    Poszłam dzisiaj do mojej kosmetyczki, co by się upięknić na jutro. A tak naprawdę, żeby sobie brewki wyregulować.Nie mogłam się do niej dostać przez jakiś czas, ponieważ miała problemy z lokalem, a wlaściwie jego właścicielem i działalność została zawieszona na kilka miesięcy. Dzisiaj byłam zaskoczona, bardzo zaskoczona. Lokal nowy przepiękny! Wszystko jak należy! No i zakres usług rozszeszony. (Wprawdzie 30 m2 a 200 m2 to zupelnie inna sprawa i możliwości inne...) Jednym słowem: ho, ho, ho!
Zostałam wprowadzona do bardzo eleganckiego pokoiku, zapewniającego absolutną dyskrecję, uwaliłam się na fotelu zabiegowym i wdychając olejki aromaterapeutyczne zaczęłam gadać i gadać i się zachwycać i wysluchiwać ploteczki i żale z ostatnich miesięcy. Nawet przez to bólu nie poczułam... Za to regulacja brwi trwała godzinę ;) No co?... Obie lubimy sobie pogadać, a klientką stałą jestem i przewalam tam pieniąchy... Ale najmilej zostalam zaskoczona na koniec. Otoż pani Marta poinformowala mnie, że wspolnie z Emilką postanowily rozszerzyć działalność o zabiegi i kosmetyki lakshmi i mogę już z tego skorzystać! Czyli ayurwedę mam bliżej, niż niedawno jeszcze myślałam... Jak się szczęśliwie składa? A do domu dostałam całą pakę próbek kremów, serum, peelingów, maseczek, toników  i jeszcze raz kremów. Uf.. Super. Tylko będę musiała zacząć zrdadzać moją panią od kosmetyków Tołpy... Wyszłam zrelaksowana i wypoczęta. Nie musiałam się stresować, że brwi będę miała czarne a nie brązowe, czy że linia brwi będzie się gięła w miejscu dla niej niedozwolonym. Poszłam, położyłam się i nic nie musiałam tłumaczyć. Na koniec jedynie spojrzałam w lusterko, żeby zachwycić się sobą ;) Jednak to prawda, że swojej kosmetyczki, fryzjerki, stomatologa i ginekologa nie powinno się zmieniać. Oczywiście pod warunkiem, że jest się zadowolonym z efektów.
Ha! mężuś został dzisiaj już zawiadomiony o moim zadowoleniu i wysłuchał (pewnie jednym uchem) o wystroju gabinetu, usługach i kosmetykach. Nawet się nie zdziwiłam, że nie komentował tego wszystkiego. Ale pewnie już się boi, że zaraz wszystko będę chciała wypróbować... No prawdę mówiąc, chciałabym...
Najszczęśliwsza widząc mój entuzjazm czmychnęła szybciutko do domku. Bała się zapewne, że mój entuzjazm przerodzi się w czyny i jeszcze dziś męża zrujnuję a w dodatku pociągnę ją ze sobą na jakieś zabiegi. Zapowiedziała się, że przyjdzie jutro na godzinę 17. Dwulatek rozanielony, bo pobył sam z babą Anią i nie może się już doczkać jutra. Zaplanował pewnie niezłe zabawy, typu rozrzucanie wszystkiego.
Na jutro wszystko już gotowe, a wszyscy psychicznie nastawieni. Nam brakuje jedynie prezentu ;) Niby detal... Mężuś twierdzi, że nabędziemy go bez problemu jutro. Oby się nie mylił... W przeciwnym razie niezły kłopot by się nam zrobił.
Oj... Chyba zaczynam już odczuwać tę przedweselną gorączkę. Humor mi się poprawil, myśl o ciociach-klociach mnie nie złości, na tandetę już się nastawiłam. Nawet ból gardła przechodzi... Dwulatek pierwszy raz puszcza nas gdziekolwiek samych, a gardlo mnie nie boli, więc jak się wyluzuję, to pewnik, że jęzorem coś chlapnę niewyparzonym... A może wszystko pójdzie dobrze?
Ojejjejku!... Jak miło się zrelaksować...

czwartek, 15 lutego 2007

17.10.1995 r.

moje życie
to ósmy dzień tygodnia
trwa
przez wczoraj i jutro
ma tylko
spełnione godziny
zaczyna się
w pierwszy piątek tygodnia
trwa
przez noc i zło
ma tylko
dwa księżyce
kończy się...
gdy noc blednie

skutki zażywania żelaza w ilościach nadmiernych

    Jak w niedzielę po południu wpadła do nas z ciastem na kawkę najszczęśliwsza, przyniosła broszurkę z apteki. Cel był właściwie jeden - namówić mnie na zażywanie żelaza. W zasadzie racja. Żelaza może mi i braknie, ale wiem z wiarygodnych źródeł, że żelazo w takiej postaci jest wchłaniane do organizmu w ilościach śladowych. Jem za to więc dużo, jak to mężuś raczy określać: zielska, czyli szpinaku. No można się do niego przekonać, a z czasem nawet hm... polubić. Należy go jedynie dobrze przyrządzić... No tak, ale najszczęśliwsza jak już coś za cel sobie obierze, to nie ma zmiłuj i najwytrwalszy się wkońcu  podda. Nie ma się zatem czemu dziwić, że i ja wreszcie skapitulowalam. Najszczęśliwsza powinna prowadzić kampanie promocyjno-reklamowe!  I tym sposobem, kierując się głosem rozsądku (nie zależnie, czy był to głos rozsądku mój, czy też najszczęśliwszej) skierowałam swoje kroki we wtorek do apteki i nabyłam ascofer. Co sobie będę żelaza żałować! Kupiłam trzy opakowania... Zaraz po przyjściu do domu, i po przeczytaniu ulotki, zażyłam dwie tabletki i prawie natychmiast poczułam, jak mi się poprawia hemoglobina i co tam jeszcze. Ale najszybciej odczułam posiadanie zwiększonej ilości krwinek czerwonych w gardle, ktore mnie zaczęlo dziwnie drapać i czułam nieprzyjemny metaliczny smak. Pomyślałam nawet, że specyfik super, skoro takie natychmiastowe dzialanie ma. Niestety metaliczny smak i niemiłe odczucia gardłowe czułam również wczoraj. A do nich dołączyły straszliwe mdłości i ból brzucha. Jak zajrzałam do ulotki ponownie, zauważyłam, że mam wszelakie działania niepożądane i powinnam przerwać stosowanie medykamentu. I co ja teraz zrobię z trzema opakowaniami leku, który dla mnie jednak nie jest wskazany!?... Zapewne zielsko działa prawidłowo i dodatkowych dopingów z żelaza mój organizm nie pragnie... No tak. Dzisiaj nie mam już mdłości, nie mam bólu brzucha i w zasadzie wszystko jest ok. Tylko ten metaliczny smak i drapanie w gardle, przerodził się wczoraj wieczorem w ostry ból mogdałków i całą noc nie mogłam spać, bo mam cały przełyk odrętwiały i jakby usztywniony z bólu. Sama już teraz nie wiem, czy to moja jawna głupota, czy przeciwność losu, czy też może kara za lżenie ile wlezie wszystkich wesel... Tak, czy owak jest mi źle i gardlo mnie boli. A najzabawniejsze, że najszczęśliwsza mnie pewnie dzisiaj jeszcze ochrzani i winę zrzuci na mnie. No bo o ile znam własną matkę rodzoną, nie łyknie, że to żelazo mnie rozłożylo rujnując mi gardło...
A ja i tak swoje wiem i wiem, jak to się z gardłem zaczęło. Żelaza w drażetkach zatem nie polecam. No a zwłaszcza nie polecam kupowania na wstępie trzech opakowań po sto sztuk... 

środa, 14 lutego 2007

ostatni stopień do jawnej głupoty

    Humor mam dzisiaj już nieco mniej złośliwy. Poprawa nastąpiła zapewne po wczorajszym wyjściu z domu na morowe powietrze i zakupieniu kilku niezbędnych do życia rzeczy. Już mam w czym iść na wesele i jestem zadowolona z zakupu, a nastrój poprawiłam sobie dodatkowo kupieniem dwóch książek w ulubionej księgarni.
    Najszczęśliwsza przyszła wczoraj zgodnie z umową i po szybciutkich ploteczkach czmychnęłam z domu. Zakupy zaczęłam od sklepu pani Marylki z bielizną i odzieżą damską, żeby popierać małe sklepiki, ale poza rajstopami nie nabyłam nic, bo nic nie odpowiadało mojej wizji. Potem weszłam do eleganckiego salonu z ubraniami damskimi wszelkiej maści i natychmiast zakręcily się obok mnie dwie kobietki, które wypytały o moje potrzeby. Jakież one miłe były i jak bardzo starały mi się pomóc! Już nawet bym uległa i zrujnowała się finansowo, ale niestety sukienka, która jako jedna jedyna mi bezwarunkowo pasowała, była końcówką kolekcji i egzemplarzem w jednym rozmiarze. W zasadzie wszystko było w niej ok, tylko wykrój pod pachami zbyt mały i mnie ocierała. No cóż... rozmiar to rozmiar. Tym sposobem nie nabyłam tam nic i poszłam dalej. Naprzymierzałam się jak nienormalna i w efekcie wyłuskalam to cudo cudeńko. Ładne...
A przechodząc obok księgarni zobaczyłan rekalmę, że kupując dwie książki, druga jest tańsza o trzydzieści procent... No i jak z tego nie skorzystać? Przecież trzydzieści procent mniej to prawie jak za darmo i dopiero po wyjściu zorientowałam się, że za książki zapłaciłam tyle, co żakiet, który mi się podobał, ale postanowiłam być mądra i go nie nabywać... No widać mój realizm jest bardzo względny, a księgarnie na mojej drodze to ostatni stopień do jawnej głupoty.
    Wczoraj najszczęśłiwsza poprosiła o sprawdzenie w internecie informacji dotyczących - nomen omen - schizofrenii. Oj... czyżby miała jakieś podejrzenia? Na wszelki wypadek objawy przeczytałam dokładnie... Nic z tego! Schizofrenia mi nie grozi. To jedynie ewidentna głupota i nuda przeogromna czynią ze mnie potwora... ;)
    Dzisiaj znowu wiosna. Na termometrze widzę osiem stopni na plusie... Oj, oj, oj... Jak dwulatek zje śniadanko i nabierzemy większej ochoty, wybierzemy się na spacer i pojdziemy do najszczęśliwszej, której trafił się tydzień wolnego. Chyba najszczęśliwsza nie odpocznie sobie na tym urlopie...

wtorek, 13 lutego 2007

do Małgosi ;)

Witaj Małgosiu!
Bardzo miło mi, że czytasz moje wiersze i cieszę się, że odbierasz je pozytywnie.
Dziękuję Ci za to bardzo. Nawet nie wiesz, jak bardzo...
Są one bardzo osobiste i stanowią duchową cząstkę mnie. Jest mi więc tym milej, gdy ktoś odczuwa to samo czytając je, co ja czułam przy ich pisaniu.
Chyba zatem stanowimy dusze pokrewne!...
Trzymaj się cieplutko i jeszcze raz dziękuję.

kiedyś

Ciągle w pólśnie,
nieprzytomna,
nierzeczywista,
zawsze
na jawie
marzę o Tobie...

złośliwości kilka przy okazji wspomnień wesel czaru...

    Do wesela zostały cztery dni, a ja nadal nie mam się w co ubrać ;) Najszczęśliwsza przybędzie za jakieś trzy godziny, to może uda mi sie czmychnąć do sklepów. Oj! im bliżej do wesela, tym mniej mi sie chce iść.W sumie wszystkie one wyglądają tak samo kiczowato... Może dla młodych nie jest to aż takie idiotyczne przyjątko i dla rodziców też nie, ale zawsze nawet przy najlepszych chęciach organizatorów wda się jakiś kicz Mniejszy lub większy (czasem nawet ogromny). Potem wspomina się wlaśnie te cuda weselne. Przynajmniej ja i mężuś ze ślubów znajomych pamiętamy głównie takie atrakcje niestety... Na przykład różową bibułę i białe baloniki na tle brudnych zółto-zielonych olejnych ścian remizy strażackiej, czy rozrzucone platki róż przy wyjściu z kościoła, po których młodzi mieli iść, a w efekcie wdepnęli w kałużę... Wymęczone gołębie, które zostaly wypuszczone z klatki przed domem weselnym - niby to na szczęście, a młodzi obawiali się, aby szczęścia namacalnego na ich strojach nie było... Itd. itp. Kiczu nie było chyba jedynie u Pawlaków... Ale oni akurat nawet nie starali się kiczu wykluczyć i nie przerysowali scenerii tym sposobem. Nie było czerwonych serduszek na odrapanych ścianach, czy baloników pod okopconym sufitem... Tak! U nich było ok. A u nas nie było nic, bo przerażeni landrynkowością i jarmarcznymi cudeńkami postanowiliśmy, że u nas wesela nie będzie... Było tylko przyjęcie u nas w domu dla najbliższej rodziny. No i tym sposobem zaistnial konflikt z teściami a potem rodzinką. No bo jak to... Ale z perspektywy czasu rodzice są szczęśliwi, że nie muszą do dzisiaj kredytow spłacać, a my zadowoleni, że nie musieliśmy męczyć się do rana z tłumem gości i mogliśmy spędzić ten dzień bardzo miło.
Ach! W sobotę musimy się nastroić na malinową przesadę... Ciocie, jak wszystkie coicie w takich sytuacjach będą w fioletowych lub seledynowych kreacjach z fryzurą obowiązkowo utrwaloną trwałą ondulacją na przyktótko obciętych włosach, panny (które obowiązkowo będą uciekać przed złapaniem wianka) będą w kolorach czerwieni, coby kobiecość podkreślić, a fryzury w kok wyglądać będą jakby u tego samego fryzjera wszystkie były... Młoda będzie szukać męża macając uszy, a młody żonkę znajdzie obmacując nogi panien (znajdzie oczywiście za drugim albo trzecim razem) - ku uciesze gawiedzi... Stawiam na baloniki róż i srebro. Co jeszcze? No oczywiście orkiestra będzie odpoczywać wtedy, gdy wszyscy będą się bawić w najlepsze. Może nawet jakiś wujek w białych skarpetach do ciemnego garnituru się trafi? A! no i młodzi oczywiście będą się krepowali całować przy gorzkiej wódce... A fe! paslkudztwo i przecież nigdy jeszcze tego nie robili! No cudna to wszak impreza, cudna... A może tym razem będzie miło? Może po stronie udanych wesel będzie i to, oprócz Pawlakowego oczywiście? Chciałabym, bo przecież chodzi o dobrą zabawę, a ja niestety w kiczu się gubię okrutnie...

niedziela, 11 lutego 2007

właściwa perspektywa

    Wczoraj po śniadaniu przyjechała do nas droga ze swoim kochanym małżonkiem, ojcem mojego mężusia, a moim drogim teściem. Przyjechali głównie w celu oględzin stołu, który wydawał mi się porządnym i klasycznym meblem, ale niestety był doprowadzony do takiego stanu, że można było jedynie zobaczyć nacięcia i rzeźbienia, ale już dokladne wzory trzeba było niemalże wymacywać. No i co z tym zrobić? Wyrzucić szkoda, a wstwić takie coś do pokoju albo kuchni to szaleństwo estetyczne, zbyt śmiałe dla mojej wyczulonej psychiki. A ponieważ mój drogi teść i ja rozumiemy się w kwestii hm... staroci(?), przyjechał ocenić i pomóc podjąć nam wlaściwą decyzję. Na pierwszy rzut oka stwierdził to samo, co ja. Natomiast na drugi rzut oka odkrył dodatkowe walory stołu... Stół został zatem rozbity, tzn. rozlożony, ale elementami łączącymi nie byly gwoździe ani śruby tylko jakieś spoiwa drewniane - nie znam się na tym. Grunt, że został rozłożony, co by go wygodnie przetransportować do babci mojego mężusia i tam przy sprzyjającej aurze wiosennej, będzie na świeżym powietrzu oszlifowany, oczyszczony, polakierowany itd. itp. No to dobrze.
Ale nie o tym chciałam pisać... W piątek wieczorem dwulatek zacząl kichac z taką siłą, jakby szykowała się duża impreza w domu, więc złapałam za kuper i na noc nasmarowałam maścią wszystko, co można było. I lepiej jest, ale musialam mojej drogiej opowiedzieć całokształt owego kichania. Otóż mężuś po powrocie z pracy zawsze pytał o ogrzewanie kuchni. No bo według niego to chyba zbędny luksus... A jak robiliśmy remont przed wprowadzeniem się do tego mieszkania, rodzice nadzorowali całość i uznali piec kaflowy w kuchni za rzecz absolutnie zbędną, brzydką, staromodnowygodną i go zburzyli. Teraz my za to bolejemy, bo tym sposobem zabrali nam ogrzewanie kuchni i klimat, który piec w niej tworzył. Niby węgiel trzebaby było tam ładować, ale mnie i ta perspektywa się podobala, a ciepełko szłoby i na kuchnię i na łazienkę i na przewdpokój, a teraz musimy te części mieszkania ogrzewać piecykiem olejowym i jest zimno i nijako. No a mężuś stresuje się kosztem ogrzania (zupełnie przecież zbędny luksus to wszak) kuchni. W czwartek złapałam nerwa i postanowiłam, że w piątek nie włączę, niech zobaczy jaka lodówa się robi. Mężuś zobaczył istotnie, ale to dwulatek odczuł rzecz na swoim nosku... No i gdy tak referowalam drogiej sprawę ową, mężuś poczuł się urażony i z miną wielce obrażonodumną przestał się do mnie odzywać. Takie to przecież męskie i dojrzałe... A potem wróciliśmy do tematu i w kuchni wywiązała się dyskusja, w której oboje swoje racje wykładaliśmy. Niby grzecznie i bez krzyku, ale rozmowa zwabiła dwulatka zajętego dotąd jakąś super zabawą. No i stanął sobie malutki człowieczek z boku, oparł się o drzwi i ze smutną minką nam się przyglądał. Zrobiło mi się straszliwie głupio i przykro i było mi jednocześnie wstyd. Ale najbardziej zrobiło mi się żal małego szkraba, który stał i ze smutną minką nas obserwował. Zaczęłam się zastanawiać, że dzieci napięcie w stosunkach między rodzicami muszą wyczuwać z ogromną precyzją i że owe napięcia najbardziej odciskają się na ich emocjach.Do końca popołudnia robił wszystko, żebyśmy cały czas byli razem. Razem musieliśmy robić wszystko, a on nadzorował i pilnował, zajmowal nas swoją osóbką bardzo, bardzo.
Rzecz niesłychanie dla mnie ciekawa. Nie jesteśmy małżeństwem kłótliwym i będącym w stanie wojny, a jednak dziecko cierpiało...
Cała sprawa wróciła dzisiaj do mnie, jak brałam prysznic. Przypomniał mi się mój horoskop astralny, zrobiony może cztery lata temu przez osobę, która mnie nie znała i niczego o mnie nie wiedziała. W zeszłym roku Agata postawiła mi tarota i powiedziała słowo w słowo... Po horoskopie żartoiwaliśmy z mężusiem z przepowiedni, a raczej z tego co ponoć nieuniknione. Według horoskopu czeka mnie drugie malżeństwo, a przed nim rozwód. Agata potwierdziła najpierw wszystko, a potem oświadczyła, że to tylko karty, a człowiek ma potężną świadomość i nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak mocno potrafimy wpłynąć na wszystko. I uznała, że wszystko zależy od nas, nie od kart czy układu ciał niebieskich... O horoskopie mężuś wiedział, ale o kartach niczego mu już nie powiedziałam i całość postanowiłam wyprzeć z pamięci. Dzisiaj jednak, jak stałam pod przysznicem wróciło wszystko... Uwierzyłam jednak w siłę swojej świadomości i postanowilam, że gwiazdom i kartom zrobię niespodziankę i plany pokrzyżuję... Drugiego mężusia nie będzie, bo pierwszy jest cudowny i do rozwodu nie dojdzie. A wszystko przez to, że nie wyobrażam sobie, żebym mogła spokojnie patrzeć na taką smutną twarzyczkę dwulatka... Nigdy więcej nie dopuszczę, aby on taką staszliwie smutną i przejętą minkę zrobił!
Mężuś dostał zakaz rozmów poważnych, zanim szkrabuś spać nie pójdzie. Oj przejęłam się bardzo, bardzo... Jak widać dzieci są bardzo czułe na najdrobniejsze napięcie rodzinne i cierpią przeogromnie. Może dlatego, że są takie bardzo wrażliwe, a może dlatego, że widzą świat z właściwej perspektywy?...

piątek, 9 lutego 2007

piątkowe myśli o wszystkim

    Wczoraj wieczorkiem zadzwoniła moja droga teściowa. Już nawet zdążyłam sobie pomyśleć, iż zapewne poinformuje mnie, że już do nas wychodzi i tym sposobem spędzę miły wieczór z dwoma mamusiami jednocześnie. Ale nic bardziej mylnego! Droga wypytała o nasze zdrowie przy okazji pytania o zdrowie dwulatka i zbolałym głosem oświadczyła, że załapała się i ona na tegoż wirusa. No i podejrzenie padło bladym cieniem na nas oczywiście. No bo nikt inny w jej otoczeniu do tej pory nie wirusował. Mężuś potem podsumował tę wiadomość, że jeśli do tej pory nikt, to teraz wszyscy w otoczeniu drogiej przez te cierpienia przejdą i wcale się nie przejął. Ja za to mam lekkie wyrzuty sumienia, bo przyjechała z misją ratunkową, a sama się rozłożyła. Dziwnym trafem (a właściwie szczęśliwym trafem!) najszczęśliwsza jest na to odporna. Może dlatego, że więcej z nami przebywa i nasza flora bakteryjna obca dla niej tak bardzo nie jest? Oto zagadka wielka! Dzisiaj z rana zadzwoniłam do drogiej, coby się o zdrowie wypytać. I tak teraz nic nie pomogę, ale chociaż slowem wesprę... Widać drobnoustroje szaleją i dobrze się mają i oby się zbytnio nie rozpanoszyły po rodzinie mężusia, bo za tydzień na wesele idziemy i wszyscy powinni się gotowi do zabawy stawić na godzinę 18 w kościele.
Oj... no właśnie... wesele... Już sen z powiek spędzać zaczyna. Mężusiowi, bo prezent trzeba sprawić, albo kasiorę dać, a mężuś nie wie co wybrać. Ja swoje zdanie (jak na wszystko ;)) mam, ale niech sam postanowi. Mnie, bo ubrać się w co nie wiem. I jak przy takich to okazjach mogę powiedzieć, że tak naprawdę, to nie mam co na siebie wlożyć, bo poprzednie kreacje się przecież nie nadają... Dwulatkowi, bo w domku zostanie z najszczęśliwszą i doczekać się już na taką swobobę nie może i zapewne planuje jak to babę Anię zmusi do rozniesienia misiolandii... Tak więc tydzień napięć przed nami. A kreacja w głowie mi świta, tylko, czy znajdę takowąż bez problemu? No i czy buty pasować będą, a szal nie okaże się nagle potrzebny? Tego żaden mężuś pewien być nie może, a mój mężuś w szczególności... A ja siedzę w domku z dwulatkiem jeszcze obolalaym i nie mogę pochasać w sklepach w poszkiwaniu czegoś, co mnie rzuci na kolana...
A tak poważnie, trochę się martwię tym maluchem. Dzisiaj w nocy minie tydzień, jak się biedulek rozchorował. Gorączki nie miał. Po drugiej dobie sensacje ustały, ale nadal jeść nie chce i bardzo osowialy chodzi. A brzuszek ma obolały biedulek i czasem go zaboli mocno, bo przybiega i o masowanie brzunia prosi... Do lekarza się z nim nie wybieram, bo jakieś okropne wieści z przychodni odochodzą o przeróżnych chorobach, zmutowanych wirusach, wysokich gorączkach i tlumach chorych maluszków. Ale martwię się i bacznie drania obserwuję.
    Przejrzałam wlaśnie swoje dwa pozostałe blogi. Interpretacje traktuję sama po macoszemu. Jakoś już na pisanie trzeciego i w założeniu obszernego z przemyśleniami bloga czasu mi braknie. (Co mężuś przewidział...) W wierszach maluśko komentarzy, więc nadal poglądu nie mam, czy te moje wierszydła nadają się do czytania. A może to wlaśnie jest oznaka, że kiepskie jak nieszczęście? Chciałam najpierw stare powpisywać, zanim obecne opublikuję, ale chyba nie odważę się jednak... Ale do komentarzy chyba w ogóle szczęścia nie mam, bo i tutaj nie za wiele ich się pojawia... Coż takie moje pisanie bezentuzjastyczne widać jest.
Kawkę sobie zrobiłam mężusiową - mocną, sypaną, bardzo słodką i absolutnie dla mnie niewskazaną... Może humor mi się poprawi, jak mi ciśnienie ciut w górę się przesunie? A właśnie... A propos ciśnienia... Zdawałoby się, że wszelakie sprzęty potrzebne do życia i te zupełnie zbędne, znajdują się już w naszym domku, ale teraz mam nowy cel: zdobyć stary barometr i zegar wiszący z wahadłem. Nabędę bez zastanowienia, jeśli uznam je za cudo pasujące do nas i mieszkanka.
Przemyślenia  mi  myśleć właściwie i logicznie nie dają, bo tyle ich się ciśnie do rąk pykających na klawiaturze, że chyba zmykam więc nabrać dystansu i ocenzurować :) a może napiszę jeszcze cosik potem...

wirusowe współ-odczuwanie oczywiście

    Tytuł wczorajszego posta miał być wirusowe współ-odczuwanie... Wdała się jednak jakaś wirusowa literówka. Jak to na rozszalałe drobnoustroje przystało, zaatakowały wszystko... :)

czwartek, 8 lutego 2007

1998 r. - ćwiczenie z poetyki

W biały dzień upadł człowiek na ulicy.
Chudy był, blady był, mowić chcial.
Nikt go nie słuchal, bo każdy się bał.
Bo ludzie dziś, to strachu niewolnicy.

Wyciągnął rękę, chcial o pomoc prosić.
Ludzie patrzyli i dalej szli,
źli na świat i na siebie też źli,
że taki widok muszą często znosić.

A on, ten chudy, blady, co mówić chcial
z uporem patrzyl na ludzi tłum.
Miał w oczach łzy a w uszach swych szum,
żalował, że sam dla ludzi serce miał.

Ludzie nie patrząc odeszli przed siebie.
On też odszedł, ale gdzie indziej.
Tam już spokój miał i pewność miał,
że w piekle będzie bez ludzi jak w niebie.

wirusowe współ-odczuwanie

    Wczoraj odwiedziła mnie Agata. Nie-magiczna. Pokonala 103 km w śniegu komunikacją pks, ale zrobiła mi wielką niespodziankę i sprawiła wielgachną radość. Dwulatek też był ucieszony, ale jest jeszcze bardzo osłabiony i markotny, więc dzikich szaleństw nie było... Ha! udało się pogadać bez nadzoru i podsłuchu mężusiów naszych kochanych. Oplotkowałyśmy wszystkich, kogo się dało, opowiedziałyśmy sobie przebieg ostatnich sześciu tygodni, czyli od ostatniego spotkania, no i oczywiście poruszyłyśmy stałe tematy, które stanowią podwalinę każdej dyskusji.
Ale miło... Trochę rozrywki dla ducha w taką smutną aurę i kiepściutkie samopoczucie...     Dzisiaj dwulatek słania się ciut mniej niż wczoraj, ale nie je nadal nic. Chociaż wczoraj na pytanie co by zjadł, odpowiedział, że zjadłby dużo pizzy i do picia zażyczył sobie pa (czyli piwa). No cóż... chodzi nadal głodny, owych bowiem rarytasków nie dostał.
My natomiast stale nie wychodzimy z podziwu, skąd on ma takie zachcianki, jeśli my stanowimy parę bezalkoholową? Postanowiłam nawet prześledzić zachowania całej rodziny i niech no ja tylko dorwę te geny odpowiedzialne za niektóre zachowania dwulatka!... Nawet w sobotę, jak leżał ledwo żywy i przeokropnie zmarowany, podniósł łepek z podusi jedynie na dźwięk reklamy piwa. No i podniosł tę głowinę nieslychanie energicznie... Oj będziemy mieli ancymonka...
    Paskudna ta pogoda. A fuj!... Wszyscy wokół mają swojego prywatnego wirusa. Albo grypa, albo wirus jelitowy, alboco... Właśnie dowiedzialam się, że Karolina rozłożona przez zapalenie pluc leży w łóżeczku, a Agata wczoraj źle się poczuła i dzisiaj już ma sensacje żołądkowe. Jak miło!... Przynajmniej wszyscy czują to samo...
Wirusa złapała chyba również moja paprotka. Im bardziej się wszyscy nią zachwycali, tym bardziej schła. Natomiast dzisiaj wycięłam kolejne suche gałązki i tym sposobem zostało jej ich zaledwie kilka. Albo się podniesie, albo muszę jej zrobić sia do śmieci. Jednak paproć nie jest kwiatem stworzonym dla mnie...

poniedziałek, 5 lutego 2007

dawno

umrzeć
w jasny dzień
pośród tłumów
przy tobie
widzieć
światło, biel
i śmierć
wierząc
w czystość
własnej duszy

dopisek do zmysłów

    ... zapomniałam!!!... Zapomnialam dopisać, że salon odzyskał swoje trzydzieści metrów kwadratowych! Tak więc przestrzeń mieszkania już się nie kurczy. A wszystko dzięki drogiej, zmysłom, szafie i wirusowi przebrzydłemu...

wyostrzone zmysły

    Podczas gdy najszczęśliwsza udzielała nam doraźnie pomocy i dokarmiała nas, a przede wszystkim mężusia biednego, patrzącego na dwójkę strutych, teściowa moja droga rzecz całą śledziła z pozycji słuchacza telefonicznego. Dzisiaj jednak z rana, po uprzedzeniu telefonicznym, przybyła w celu oględzin nas i doniosła nam pieczywo, cobyśmy mieli czym chore brzuchy napaść. Dwulatkiem się przejęla, a i mój wygląd drogiej do gustu widać nie przypadł ;) No ale co robić... Posiedziała aż do tej pory, a ponieważ dwulatek padł zmęczony brzuszkiem i ciężką pracą, jaką tylko dwuletni chłopczyk może sobie znaleźć w swoim pokoiku (czyli misiolandii), czmychnęła do domku. Niby to się mam położyć i wydobrzeć... No niby tak, ale leżenia mam dosyć i wolę posiedzieć. Oj... w brzuchu mam całą orkiestrę...
    Droga na pierwsze spojrzenie dzisiaj oceniła mnie miernie, ale widać w rozmowie okazałam się nie taka bardzo rozlazła, więc i kawy się obie napiłyśmy, na co by mi pewnie w innym wypadku nie zezwoliła. No i jak tak sobie dyskutowałayśmy, a droga podziwiała szafę gdańską, spojrzałam na nią i na pokój z krytycyzmem i stwierdzilam, że lepiej będzie, jak półka z książkami stanie na swoim dawnym miejscu, a szafa w rogu obok stołu. Droga próbowała sobie to wyobrazić, ale przekonana nie była. Ja jednak, jak mi coś w łepetynie zaświta, muszę sprawdzić, żeby się przekonać. Dopiłyśmy pychotkę i droga zajęła się dwulatkiem, a raczej dała się mu męczyć, a ja niby to niechcący zaczęłam książki z półki zdejmować, twierdząc, że tylko przymierzę. Droga zna mnie od... ho, ho!... Wie zatem, że mam swoje fobie duże i małe i nie ma co z nimi walczyć, bo i tak dopnę swego, a w rezultacie mam z reguły dobry pomysł (ale się chwalę!!). I tym sposobem lepiej mi nie przeszkadzać... Zaczęłam zdejmować tony książek z regału liczącego półek siedem i ustawiać na podłodze w sposób metodyczny, czyli każda półka osobno. Potem wyjęłam półki i zaczęłam przesuwać. Na to dobiegła droga, twierdząc, że na to już spokojnie patrzeć nie jest w stanie. Regał wrócił więc na swoje dawne miejsce i ucieszył mój zmysł estetyczny. W duchu się modliłam, aby szafa wyglądała dobrze w wyznaczonym miejscu. Łatwo nie poszło, trzeba bylo wysuwać wielką szufladę wypchaną po brzegi również książkami. Potem poszło dużo lepiej. Szafa stanęła i... I wszystko zaczęło do siebie super pasować... I cytra i obrazy i szafa i fotel i sofa stworzyły bardzo harmonijną całość. Droga stwierdzila, że moje fobie są trafne, chociaż dzisiaj do końca przekonana nie była, ale stan obecny jest rewelacyjny.
Jedynie zdjęcia przewiesiłam i zaczęłam tony ksiąg wiedzy rozmaitej (głównie humanistycznej) ładować na regał. Po skończeniu ledwo dyszałam, a brzuch zaczął już mi pękać. Ale widok wspaniały! Wreszcie pokój mi się podoba bez żadnego ale. Droga zachwycona! Chodzila i podziwiała z przekrzywioną na bok głową i uśmiechem aprobaty absolutnej. Dwulatek również szczęśliwy, bo w użyciu był łotek i gwoździe, a to jego atrybuty ulubione. Duma objeła nas obie i niech tak zostanie. W końcu obie pchałyśmy meble...
    Mężuś jedzie już do domku, bo i jego zatrucie dopadło. Jak się okazało to nie zatrucie jednak, a wirus żołądkowy obrzydliwy. Ale co jemu ma być dobrze, jak my cierpimy?
Jak wejdzie, to osłabnie jeszcze bardziej, że dwie kobietki przepchały dwa takie mebliszcza. Oj ma się ten mój mężuś ze mną, ma... Cóż musi mnie kochać i znosić fobijki, bo na dobre wychodzą, a droga za plecami moimi murem stoi utwierdzona w nieomylności zmysłów synowej... :) A zmysły widać zaostrzają mi się na korzyść w obliczu drogiej i cierpienia...

niedziela, 4 lutego 2007

zatrucie dwulatka, szafa gdańska i kurczące się mieszkanie

    W nocy z piątku na sobotę ujawniło się w dwulatku jakieś wstrętne coś - wirus jelitowy, albo zatrucie chipsikami, od których nie można było drania odpędzić w piątek. Dziecko męczyło się przez całą noc, a my zmienialiśmy pościel i ręczniki. Mężuś zdrzemnął się odrobinkę, bo rano pracuś do pracy musiał podążyć, a ja całą noc piątkowo-sobotnią spędziłam na rozmyślanich egzystencjalnych i robieniu prania. Dranisko leciało przez ręce i strachu napędził mnóstwo. Całe szczęście, że bez gorączki się obyło. Te bowiem dwulatek ma powyżej czterdziestu stopni (przy ząbkowaniu dały się nam one we znaki). No i tym sposobem ma dwulatek za sobą pierwszą w życiu anginę (w listopadzie) i pierwsze w życiu zatrucie. Biedulek mój kochany...
Za to w sobotę rano przyjechał dziadek-pradziadek w celach zwiadowczo - rozpoznawczych, bowiem do babci-prababci dotarły już wieści, rozchodzące się w rodzinie owej w tempie niesamowicie szybkim i najszczęśliwsza babcia na świecie, co by mi pomóc. Myślałam, że się zdrzemnę godzinkę, ale bezpieczniej było tego nie robić - a nuż bym padla i nie dałabym się dobudzić do wieczora?... Dwulatek cały dzień przedrzemal sobie, bo padnięty był bardzo. A my sobie popijalyśmy miętę, kawkę, melisę, kawkę, herbatkę, wodę... i plotkowałyśmy.
Nagle jakiś łomot na klatce dał się usłyszeć, potem drugi, potem jakby ktoś siekierą o ściany rzucał, a potem dzwonek do drzwi. Rzecz jak najbardziej nietypowa, ale w mojej kamienicy nic mnie nie zaskoczy, więc poszłam zobaczyć kto zacz. Otóż jak się okazalo Ziutek wtaszczył na nasze piętro szafę gdańską - bez rozkręcania na części, cobym mogła ją sobie obejrzeć. A ponieważ doszły wieści również do niego, że Piotruś chory, postanowil wnieść szafę, bo weekend i gardła suche, a ja bym dziecka nie zostawila, żeby zejść na dół w celach oględzin szafy. Rezolutny i bardzo zaradny ten mój sąsiad... Dałam 10 zl w garść i zabroniłam szafę do domu wnosić. Na schodach miała stać i czekać na mężusia, którego uprzedziłam, żeby się nie denerwowal na mnie i nie był zły i zaznaczyłam, że Ziutek w razie czego ją sobie zabierze. Jednak szafę ciut przetarłam, żeby na mężusiu wrażenie lepsze zrobiła. Potem trzeba bylo tylko przeforsować, gdzie ma stać owa. Mężuś zbyt szczęśliwy nie był, bo ciężka i do odrestaurowania, ale dokładne oględziny sprawily, że zrozumial jej zalety - oryginalna, z rzeźbieniami, mosiężnymi rzeźbionymi zameczkami i zawiasikami. Cudo malinowe numer dwa. A w dodatku kolor mahoń z pięknie błyszczącą politurą. No idiotą trzeba być, żeby antyku najprawdziwszego nie poznać, a mężuś idiotą nie jest... No i tym sposobem sąsiad poproszony o pomoc został i cudo malinowe stanęło w salonie. Z jednej strony (w środku) ma półki, a z drugiej pałąk, ale i z tej drugiej stolarz nam półki dorobi i szafa będzie slużyć za komodę - barek, bo i wysoka nie jest i na taki cel się nadaje.
Dzisiaj teść mój drogi zawitał do nas z ranka samego. On mnie rozumie doskonale, bo i on ma ciągoty do staroci, pozachwycał się i pomoc w restauracji poprzysiągł... ladny ten mebelek bardzo, tylko jeszcze ze dwa pokoje by się nam przydały, bo nasze 80 metrów zaczyna sie już kurczyć powolutku...
    Dwulatek śpi w naszej sypialni, mężuś czuwa obok i skoki ogląda, a ja biegnę się do nich przyłączyć i książkę poczytać. Ja też się kiepściutko bardzo czuję i mam chyba to samo co dwulatek. Dobrze, że najszczęśliwsza wieczorem się po moim głosie zorientowała, że dobrze ze mną nie jest i dzisiaj z samego rana przyszla zorientować się w sytuacji, no i obiad zrobila przepyszny. Ja podzibalam, dwulatek podziubala, a mężuś swoją teściową kocha jeszcze bardziej... Chyba sie obawiał, że niedziela minie bez jedzonka...
Oj, jak mi jest niedobrze i wszystko mnie boli... Taki dwulatek to ma dobrze. A ja muszę cierpieć po cichutku i nawet nikt na rękach nie ponosi...

piątek, 2 lutego 2007

ajurweda, joga, czarna magia...

    Pogoda należy to takich, które wpływają bardzo niekorzystnie na moje samopoczucie. A to wpływa na otoczenie z konsekwencjami, które ja niestety ponoszę... No coż... Ciśnienia nikt nie zmieni, a i chmur nie przegoni kijem... Piję herbatki ulubione z jaśminem na przyklad i staram się myśleć pozytywnie. Ale bliskie kontakty na komunikatorze z koleżankami, wieści z gazet i telewizji optymizm ciut osłabiają.
Ze względu na powyższe, jak wyszłam dzisiaj z dwulatkiem po zakupy i na spacer, przyszedł mi do głowy plan niczym z piekła rodem. Wydawałoby się, że społeczeństwo oświecone i w ruchach new age zorientowane, propagujące zdrową żywność i medycynę naturalną, a tu cudem stosu uniknęłam... A dlaczego? A dlatego, że mężusia postanowiłam na masaż ajurwedyjski naciągnąć. No bo to masaż relaksacyjny z olejami różnej treści i ziołami tkimiż. Żonka zrelaksowana poprawi wibracje w otoczeniu, to wszystkim lepiej będzie. No i tu się zacząć powinna moja historia... Weszłam do pięknego salonu, który pełen zakres uslug oferuje. Panie najpierw zapytały o co pytam, potem jeszcze raz co takiego chcę, a potem buchnely śmiechem, nie czekając nawet aż wyjdę. Aż się poczułam jak idiotka. Nic - pomyślalam - sprawdzę dalej. Dalej było podobnie niestety. Z relaksu nici, ale humor mi się poprawił. Mam nadzieję, że kiedyś dotrze do tych kobietek owa tajemnicza nazwa i się poczują dziwnie nieco... Nie żebym podła byla, ale śmiać się nie wypadało.
No ale czemu mnie to wzrusza? Przcież już sprawę z jogą przerobiłam... Nie mogłam nigdzie dostać żadnej informacji, gdzie można się na ćwiczenia zapisać, bo każdy patrzył na mnie z podejrzeniem i węszył czarne kręgi sekty. Ale! Taki urok miasteczek małych!
Jogę znalazlam - zawiązal się ów krąg tajemny i spotykaliśmy się w osób osiem i czyniliśmy dziwne pozy, prostując mięśnie i wyciszając zmysly... Do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć... A kysz nieczyste myśli, a kysz!...
... do jogi wrócę, jak śniegi spłyną i najszcześliwsza będzie mogła dwa razy w tygodniu wieczorami na dłużej z dwulatkiem zostawać. No to może i wtedy o ajurwedzie się dowiem w kregu tajemnym? Aż mnie korci, żeby Agatę powiadomić... i krzyknąć na caly glos stojąc na środku głównej ulicy, że na medytację rownież uczęszczam!...
... a kysz! nieczyste pragnienia!... A kysz!...

czwartek, 1 lutego 2007

absolutne obrzydlistwo

    Akt kobiety oraz fotel robią furorę i przyciągają wielokrotnie wzrok każdego, kto do nas przyjdzie. Natomiast najbardziej cieszy się dwulatek, który nadal podziwia gołą panią, a na fotel wrdapuje zię zapamiętale, by się w nim calkowicie zatopić. No tak... czyli udane zakupy... Ciekawa jestem czy maki równie mocno będą skupiać na sobie uwagę?
Dwulatek zapadł w sen dwulatka i śpi samcznie pod pierzynką na swoim tapczaniku, koty ulokowaly się na monitorze jeden, a drugi zakopał się w koc i śpią. Mnie tez oczy trzeba będzie za chwilę podpierać zapałkami. Śpiąca dzisiaj jakaś ta pogoda. Paskudzto absolutne! Fe!...Ni to deszcz, ni to śnieg, ni to zima, ni to jesień paskudna. Dopiję swoją kawkę i wędruję z książką na fotel koło pieca zakopać się pod kocyk... Kociak i dwulatek jednak wiedzą, co dobre...

1997 r.

dziś,
zastanowiłam się
i przyszlo mi do glowy,
że
że ja przecież wciąż
tak bardzo,
cię...
dziś,
to okrutne,
ale właśnie zrozumialam,
że
że ja wciąż
mam ręce brudne,
brudne miłością twą...
a me oczy
jeszcze
bardzo łzawe są
i że ja,
tak naprawdę wciąż
tylko
o tobie marzę w nocy...
dziś
zobaczyłam znów
to wszystko,
że
te ogniki, chmurki,
nawet kwiaty,
ciebie
dziś
tak bardzo, bardzo
szczęśliwa
ciebie
dostrzeglam
zupelnie jak przed
już
dwoma laty...
i ja,
że dziś...
tak więc proszę
zostań tu,
tu we mnie
ty...
dziś
właśnie, to głupie
ale proszę
pozwól
niech cię zawsze w sercu
już
tak naprawdę
mocno tak
noszę...