sobota, 31 stycznia 2009

czy można kochać czyjeś dziecko?

    Już mnie wcale nie zdziwił, ani nie wzruszył dzisiejszy buziak dziewczynki na dzień dobry i pełna torba ze spakowanymi przez nią w ukryciu różnymi różnościami, która wylądowała na moich butach z automatycznym pytaniem "prawda, że mogę iść do was?" Prawda, prawda...
I tak sobie teraz patrzę na te dwa łepki małe i zastanawiam się nad wszystkim. Nie jest prawdą, że dziewczynka wypełnia jakieś moje instynkty macierzyńskie, bo te realizują się przy draniu bardzo intensywnie. Nie jest prawdą również, że podświadomie chcę córeczkę, bo mogę ją przecież mieć. A nawet jeśli będę miała kolejnych pięciu synów, nie zmieni to mojego podejścia do sprawy dziecka konkretnej płci, ponieważ dziecko kocha się za to, że w ogóle jest, a nie za to, że jest chłopcem czy dziewczynką. I może jestem masochistką, ale chętnie przeżyję kolejną ciążę, poród, karmienie, pieluchy, niedospane noce, więc... dziewczynka jest...? No właśnie. Czy można kochać czyjeś dziecko? Można. Czy każde wobec tego nieswoje kocha się tak samo? Chyba nie. Co zatem wypełnia we mnie dziewczynka, a co ja wypełniam w jej życiu, bo chyba i to pytanie powinnam sobie już zadawać? A przecież dopiero rok temu poznałam Luizę i dziewczynkę, kiedy to po powrocie do powiatowego wracały powoli dawne znajomości. Po pięciu miesiącach odgrzanej znajomości On sobie pozwolił na zawał pierwszy i ostatni, rozległy jak jasna cholera, zostawiając swoje dziewczyny same. Matoł i dureń. Sam tego pewnie żałuje bardzo. Może to wtedy coś we mnie pękło? Bliski kolega ślubnego, z takim samym poczuciem humoru i podejściem do życia co ślubny, w tym samym wieku, tak po prostu z dnia na dzień przestał być, zostawiając dziewczyny z obowiązkami i kłopotami ponad ich siły. Może to wtedy, kiedy ślubny w kościele przestał być w moich oczach chłopakiem, a stał się mężczyzną z charakterystycznymi tylko dla facetów bólem i powagą wypisanymi na twarzy i kiedy to doszłam do dziewczyn, biorąc je za ręce i w myślach prowadziłam swój dialog - monolog z...? No właśnie, z kim? Z nim? Może i z nim. Zapewniałam wtedy przecież i jego i siebie, że zawsze będę blisko nich. Jestem blisko.
"Musimy kupić drugi fotelik do samochodu" - zasugerowałam ślubnemu, kiedy sprzątaliśmy po kolacji. "Mhm" - odpowiedział ślubny całując mnie w czoło. A jaki on ma do tego wszystkiego stosunek? Jest naturalny i wszystko przyjmuje jako rzecz oczywistą - nie dziwi się i chyba nie zastanawia. Czy chciałby mieć córkę? Mówi, że zdrowie dziecka jest ważniejsze, niż płeć. Cały ślubny... Racjonalne podejście do życia. Póki co wiem, że najodpowiedniejszy moment na dziecko przegapiliśmy jakieś dwa lata temu. Teraz będzie, kiedy będzie. Każda chwila jest równie dobra, co równie duży zamęt wprowadzająca. No tak... więc jednak myślę o tym. Myślę. Jasne, że myślę, ale nie jest to myśl nachalna - mam wszystko, czego chciałam od życia. Brzmi może patetycznie, ale jednak - jesteśmy zdrowi, mamy siebie i jesteśmy szczęśliwi. Jeśli dane nam drugie dziecko, to we właściwym dla siebie momencie się pojawi. Reszta to rzecz nabyta.
Ale co z dziewczynką? Jaką pustkę wypełnia? Jaką my wypełniamy w jej świecie? Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej też nie mogą się nadziwić, że dziewczynka aż tak do nas lgnie. Brakuje jej wyraźnie dziadków, bo i ich została pozbawiona przez życie. Najszczęśliwsza przygarnia ją delikatnie, a ona chętnie się temu poddaje - cieszy się, że ma wspólną z draniem babcię Anię. Rodzic płci męskiej jest natomiast w jej oczkach obrazem dziadka, który dużo opowiada, siedząc w fotelu mięciuchu z wysokim oparciem.
"Wiedziałam, że z dziewczynką dzisiaj wrócicie" - powiedziała przed chwilą przez telefon najszcześliwsza. "Okryj maluchy pierzynkami, bo noc będzie mroźna " - dodała.
Idę zatem po pierzynki...

czwartek, 29 stycznia 2009

damsko-męskie, czyli małżeńskie o polityce i wszystkim

1. O polityce

... oglądamy program publicystyczny polityczny... Najpierw jedna pani rozmawia z panią ważną jakąś, potem druga z panem, co to nie wiem, czy ważny. Ślubny słucha śmiertelnie poważny.
ja: o zobacz!! ta druga ma takie same kolczyki jak ta pierwsza!!
ślubny (milczy, dłuuugo milczy i patrzy na mnie dziwnie tak): ... kochane znaczy ekonomią się zainteresowało i kryzysem...?

                            ***
ja: Pozajmywuj się mną, a nie będziesz jakiegoś faceta słuchał. On i tak już swoją propozycję przedstawiał.
ślubny: Przedstawiał??? Kiedy????
ja: no ona mówiła, że już kilka razy gościł gdzieś, czy był zapraszany...
ślubny: ... (cisza - zaczął się patrzeć jak w poprzedniej rozmowie)

                            ***

2. O wszystkim

ja: daj Dudusiowi jedzonko
ślubny: już mu dałem wszystko, a nawet więcej
ja: to czemu patrzył się na mnie z nienawiścią i nadzieją?

                            ***

ślubny: czy ja ci czymś podpadłem?
ja: ???
ślubny: stoję przy warzywnym po sałatę, a przede mną guzdra się jakaś baba i prosi o to i o tamo i wreszcie słyszę, jak ona mówi, że poprosi trzy inteligentne marchewki!!
ja: i o co jeszcze poprosiła?
ślubny: nie wiem, poszedłem do kasy i stanąłbym przy tej kasie nawet wtedy, gdyby przede mną stało czterech bezdomnych i każdy kupowałby po butelczynie wina i każdy prosiłby mnie o 20 groszy... I nawet dałbym im po te 20 groszy...

klik

środa, 28 stycznia 2009

o!

     Kiedy dzisiaj rano ślubny zasugerował, że może bym się tak z domu ewakuowała i zrujnowała go finansowo w sklepach, uznałam jego myśl za całkiem niegłupią. Podstępną, ale całkiem mi do gustu przypadającą, chociaż miałam duże wątpliwości, czy ewakuację zarządził aby nie ze względu na siebie, czy też tak ze względów humanitarnych na mnie i mój dziki humor oraz pogłębiającą się moją irytację. No bo ileż tych kubków można znieść? No cztery to dla mnie już kuriozum, zwłaszcza jeśli stoją jeden obok drugiego z tym samym, czyli kawą smolistą wypitą do połowy. No niech mu będzie, okazałam się łaskawą i poszłam sobie. O! Coś tam jeszcze mówił, abym miała na względzie ilość naszyjników i książek zalegających w domu, ale niech sobie gada. Co mu gadać zabraniać będę? Niech gada. Czasem.   
    No i proszę Was... naszyjnik jest. Jeden. Ale jest. Nie zdzierżyłabym przecież brak nowego. Ma co prawda coś, co dopiero ślubny zauważył, robiąc wielkie oczy i pytając, po co w zestawieniu wszystkiego jest i pomponik. No dziwny on jakiś... Toż jeśli to zestawienie wszystkiego, to i pomponik być musi. Przecież to logiczne jest. Obcasy nowe też mam i jak widzę pogoda sprawia, że mogę je niedługo wdziać na nogi. A takie wysokie są, jakich dawno nie kupowałam, bo mi coś tam organoleptyczna o obcasach wytłumaczyć próbowała i postanowiłam swoje o pięć centymetrów zmniejszyć. No... mogę jej teraz z pięć par tych zmniejszonych oddać, bo mi źle w nich. Mam w nich normalną świadomość braku. Mam też wszystko takie, czego bym do tej pory nie tknęła. Uhm... Mam spodnie w kratę i mam pomarańczową bluzeczkę. Seledynową, po oczach bijącą, też mam. No i mam spódnicę krótką i szeroką i w kratę taką, na widok której kiedyś bym z krzykiem uciekła. Co jeszcze mam? No dużo mam, ale nic czarnego. Tzn. naszyjnik ma czarnych elementów kilka. Pompon na ten przykład i na tamten przykład to owe obcasy. Czarne wzięłam, bo bordowych nie wyprodukowali takich... Nie wiem, jak mogli. No i mam świadomość, że jednak jak cię widzą, tak cię piszą. Nigdy takich eksperymentalnych ubrań panie mi nie proponowały. No bo myślały pewnie, że ja taka klasyczna jestem. No... klasyczna to ja jestem, ale chyba nie teraz. Bo teraz to mam nawet spodnie z kiczowatym diamencikiem w guziku. I co jeszcze mam? Mam właśnie herbatę czerwoną i maseczkę z glinki jakiejśtam na twarzy i zapisaną na jutro kawę z koleżanką gdzieśtam - sama nie wiem jeszcze gdzie, bo to dopiero jutro, więc po co dzisiaj do kalendarza zaglądać mam? No właśnie. I jeszcze mam "Szpetnych czterdziestoletnich" Osieckiej. Mam też zamiar zaraz umościć się pod pierzynką i czytać. O! I ma ślubny, czego chciał i niech sobie gada teraz, a ja do kompletu to mam jeszcze klik.

wtorek, 27 stycznia 2009

nouvelle

    Mam przy sobie ulubione... I klik. I jest mi dobrze. I luźno tak.
I przekornie mi. Może przez koszulkę? Tę niepokorną, letnią, która jakoś tak mi się wzięła po kąpieli w olejku z jaśminu? Na przekór temu, co za oknem. Luźno mi tak i jakoś jeszcze tak... Trudno to właściwymi słowami nazwać. Dobrze tak. Na granicy. Nie na zakręcie. Jak bungee, ale bez tej całej adrenaliny. Nie potrzebna ona mi. Zbędna. Ją akurat usypiam. Może się uda? Spokój. Zmiany, zmiany, zmiany... Cierpkie to ulubione. Ślubny australijskie kupił dla mnie. Lubię je. Jest inne takie. Takie jak ja dziś. A może nie tylko dziś? I winogrono pachnie przepięknie. Jest słodkie. Soczyste. Sok zbyt nachalnie ścieka między palcami. Nie smakuje mi. Ulubione wystarczy...
Chyba emocje puszczają. Rozchodzą się delikatnie po mięśniach wszystkich. Po sercu też. I po przeponie. Czy mówiłam już kiedyś, że lubię jaśmin? Lubię. I wcale nie brakuje mi moich włosów podczas kąpieli... Woda jest tylko i ja i plecy. Taaak... Zmiany, zmiany, zmiany... A ulubione smakuje, jak powinno.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

plany męża mojego...

    ... własnego i osobistego wprowadziły lekki zamęt w moje myśli. Patrzę na niego i zastanawiam się, gdzie się podział ten blondyn z długimi włosami, kolczykiem w uchu, w postrzępionych dżinsach z pacyfistycznym nastawieniem do świata. Nie ma go. Normalnie był i znikł. Jest za to jakiś facet obok. Obok, wreszcie przy mnie, na wyciągnięcie ręki - mogę się przytulić, powiedzieć coś nie przez telefon, usłyszeć jego oddech. I kiedy już się do tego przyzwyczaiłam, kiedy wszystko wypośrodkowałam i kiedy na nowo znalazłam oś własnego świata, okazało się że ostatnie perturbacje nie działy się bez powodu i ślubny punkt po punkcie realizował swój cel założony z góry i oznaczony jako priorytet. Że niby to dla nas i dla jego rozwoju. Niby tak... Tylko jak to wszystko mu się uda, znowu będziemy daleko. Dalej, niż byliśmy. Nie chcę podcinać mu skrzydeł, ale coraz konkretniej swoje własne widzę i na swoje własne liczyć zaczynam.
Drogiej dzisiaj w tajemnicy powiedziałam. Zamilkła. Patrzyła na mnie i chciała usłyszeć, że mu zabronię. Nie zabronię. Czekamy na decyzję. Wbrew temu wszystkiemu czekamy razem i życzę mu, aby była pozytywna. Niech ma i niech się realizuje. Widocznie musimy być od siebie daleko, aby móc być ze sobą.

miotly, specyfiki i tajemnice, czyli droga u mnie była

    - A fryzjerce to się tak po prostu ciachnęło, czy sama chciałaś aż tak krótko? - zapytała droga, wchodząc dzisiaj do naszego mieszkania.
No niby chciałam, niby poprzez to się jej tak właśnie ciachnęło, niby dobrze, że w ogóle zauważyła teściowa moja droga, że coś sobie zmieniłam. Ale coś zmieniła i droga... Przede wszystkim ton głosu i podejście. To dobrze, bo już myślałam, że zmienia się zupełnie w ten rodzaj, co to na miotle lata i to nie tylko w wolnej chwili. Bo tak w ogóle polatać sobie dla lepszego samopoczucia to droga lubi. Oj lubi!... Niestety i ja od czasu do czasu polatać na swojej lubię... Dla spokojności tak.
    No więc... zacznę od początku: przyszła droga dzisiaj z wizytą. Do mnie. Nie do ślubnego. Może troszeczkę do drania. Miotły zostawiłyśmy w przedpokoju, bo dzisiaj przyszła moja droga taka, jaką była przed ostatnimi niedopowiedzeniem, nadinterpretacją, emocjami. A taką drogą sprzed owych to ja lubię ogromnie, ponieważ spotykamy się na tym samym poziomie abstrakcji uczuć i emocji. Potrafimy cały dzień i noc przegadać o własnych myślach, snach, uczuciach, odczuciach, apatiach, empatiach, sympatiach. Droga doskonale rozumie mnie jako kobietę. Szkoda tylko, że nie zawsze rozumie mnie jako synową. Ale w ramach rewanżu i ja jako kobietę wyczuć ją potrafię, jako matkę niestety nie. Dzisiaj jednak był ten dzień, kiedy byłyśmy kobietami. Tylko. Aż. Było miło. I kawa była w tych białych cieniutkich porcelanowych filiżankach i sernik był z wiórkami kokosowymi na wierzchu i konfitury z róży. Miło tak i ze zwierzeniami było. Było i z planami. Naszymi. Ślubnego. Będzie problem, bo wypaplałam... Miotły zostawiłyśmy przy drzwiach... Zapomniałam, że może mi dosypać tego specyfiku na gadulstwo... klik

czwartek, 22 stycznia 2009

wieczór na chirurgii dziecięcej...

    ... dzisiaj spędziliśmy...
Miało wcale nie być strasznie. Miała to w zasadzie być taka rutynowa kontrola z mojej fanaberii wynikająca. Pani bowiem czasem coś się podskórnie wydawać zaczyna i dotąd pani otoczenie męczy, aż to coś zostanie sprawdzone, zrobione, wyjaśnione. A ostatnio jakoś tak nagle stan zapalny pani u drania sobie ubzdurała i niekoniecznie rozchodzącą się samoistnie przypadłość chłopięcą. Pani pediatra lekko zdziwiona wypisała skierowanie na prośbę moją, ale kiedy poprosiłam ją o kontakt do najlepszego chirurga dziecięcego w powiatowym - najlepiej starszego, doświadczonego, z tytułem prof. przed nazwiskiem, popatrzyła na mnie już mocno ubawiona moim przewrażliwieniem, ale nazwisko na karteczce zapisała.
No i dzisiaj właśnie na umówioną wizytę pojechaliśmy. Zaczęło się od potwierdzenia protekcji i... od razu po tym, niby nieznaczącym, fakcie pan z prof. przed nazwiskiem łagodniejszym tonem zaczął przemawiać do drania, a i moją rzekomą fanaberię poważnie traktować. Potem natomiast okazało się, że to nie tylko fanaberia była... A ponieważ byliśmy na miejscu i zapłaciliśmy z góry, a drań był dostatecznie zdezorientowany, żeby nie szukać ucieczki poprzez najszczęśliwszą, która była obecna na korytarzu jako wsparcie, dostałam receptę do wykupienia i pan z prof. przed nazwiskiem nakazał pielęgniarce gabinet zabiegowy naszykować. Reszta odbyła się już wcale nie szybko i, mimo znieczulenia miejscowego, z żałosnym płaczem drania, który potem jeszcze długo, długo przerodzony w łkanie nie chciał minąć. Mnie natomiast do tej pory nie może minąć zapamiętany obraz ciałka drania i rąk pana z tytułem prof. całych we krwi draniowej.
    Drań już smacznie śpi, ponieważ znieczulenie jeszcze działa, ślubny, który był nieobecny przy zabiegu, cieszy się z mojej tej konkretnej fanaberii, a ja siedzę i w zasadzie patrzę przed siebie. Przed siebie patrzy również rodzic mój płci męskiej, który dzięki empatii jest obolały bólem drania i który okazał się tą jedyną osobą, która drania uspokoić telefonicznie potrafiła w klinice, a potem, telefonicznie również, do snu ukołysała w domu.
No i jeszcze wszyscy, każdy po swojemu, zaklinamy rzeczywistość, aby gorączka nie wystąpiła, bo pan z tytułem prof. nakazał w razie tejże na oddział do szpitala jechać szybciej niż natychmiast.

Ot! taką miałam fanaberię... która dziecku bólu większego i stanu ropnego zaoszczędziła.

damsko-męskie, czyli małżeńskie nie o jedzeniu

ja: ale lubię oglądać jazdę figurową na łyżwach
ślubny: a ja wolę jak tańczą same kobiety, to znaczy jak jeżdżą same, bo tutaj to jedynie możną ją rzucać
ja: ale pary są widowiskowe
ślubny: a tam widowiskowe - albo jedno się wywali, albo drugie się wywali

środa, 21 stycznia 2009

damsko-męskie, czyli malżeńskie o jedzeniu znów

ślubny: nie jesz już kochanie?
ja: nie
ślubny: ... a co ci zostało?

wtorek, 20 stycznia 2009

normalna mama i ja

    - Wolisz mnie w tym roztrzepanym, krótkim blondzie, czy jako szatynkę z długimi włosami? - zapytałam wczoraj ślubnego i już po jego spojrzeniu szybko się zorientowałam, że w moim pytaniu doskonale wietrzy podstęp, tudzież boi się wielogodzinnej dywagacji mojej na tematy w zasadzie mu obojętne, bo przecież wie z autopsji, że i tak - po pierwsze - zrobię,co zamierzyłam i jak już - po drugie - zmianę drastyczną zaplanuję, to zrobię tak, żeby była dla mnie dobra. Ale wczoraj to ja się banałami i westchnieniem zbyć nie dałam. Co więcej! Zbiłam ślubnego z tropu stwierdzeniem, że jeśli blond i obecne mu się podobają, to ma pecha, bo mnie zaczął się podobać trzycentymetrowy bakłażan i zdania nie zmienię. Nie zmieniłam. A jak jeszcze podłota zasugerował, żeby ignorować westchnienia koleżanek, które próbują mnie zaszufladkować wiekowo, zawodowo, albo kontrowersję upatrują, zmieniłam rano termin wizyty u fryzjera, którą ustaliłam długo przed rozmową z mężem moim własnym i osobistym.
Fryzura wyszła taka, jaką chciałam, chociaż w lustrze widzę zupełnie inną osobę.
Ślubny na mój widok zaniemówił, a potem złapał za aparat i mam tysiąc nowych cudnych fotek, czyli i on zmiany u mnie potrzebował, ale drań popatrzył na mnie, przytulił się i zapytał: "Mamusiuuuu... a ty nie możesz być taką normalną mamą?" Nie wiem, jak mam to rozumieć. Może jednak dziewczyny kontrowersję upatrujące nie mylą się aż tak bardzo?

    ... ale za to teraz ulubione sączy się cudnie! klik Oj cudnie. Normalnie ulubione ulubionym jest i smak ma taki, jaki mieć powinno i do tego ogólnie jakoś tak jest tak, jak chciałam.

niedziela, 18 stycznia 2009

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

ja: ale mocna ta musztarda!
ślubny: czyli taka, jaką z draniem lubicie
ja: że niby ty nie lubisz
ślubny: a nie zastanowiło cię, że musztardy i ketchup zawsze kupuję łagodne?
ja: myślałam, że po prostu nie patrzysz, co kupujesz
ślubny: taaa... i mam taką stałą przypadłość, na którą mi 14 lat pozwalasz...

                               ***

ja: pomożesz mi przy zmianie pościeli?
ja: ale nie ruszaj poduszek i zostaw te prześcieradła, bo zanim wytłumaczę ci co najpierw, to już szybciej sama zrobię
ślubny: to jak mam ci pomagać?
ja: nie przeszkadzaj i zabawiaj rozmową...

konstatacja przedpuzzlowa

    No i dobrnęłam do ferii. Jeszcze tylko musiałam przeżyć dwie zabawy choinkowe drania i wczorajszy obiad u najszczęśliwszej oraz rodzica mojego płci męskiej - wczorajszy, ponieważ od dzisiaj się barykadujemy i odpoczywamy, a najszczęśliwsza stwierdziła, że musi nas dożywić, na co skwapliwie przystał ślubny. Że niby taki zięć z teściową zgodny.
    Za to dzisiaj kawa zupełnie inaczej smakuje, a i rytm dnia jakiś taki inny i jakby spowolniony. Lubię tak czasem. Z półki uśmiecha się do mnie sterta książek, z których żadna nie jest szkolną lekturą. I nic mówić nie chcę, ale w lodówce chłodzi się ulubione. Ha! znaczy naprawdę mam ferie. W dodatku może stolica nas gościć będzie w dniach najbliższych, ponieważ z organoleptyczną musimy się sobą nacieszyć, a telefonicznie tego zrobić nie potrafimy, wiec jak już w domku odpocznę do woli, spakuję się i drania (ślubny niech pakuje się sam) i pojedziemy. Jak znam życie, to będzie to ino mig po niedzieli. No tak... niedziela dzisiaj...
A teraz moi mili jeszcze tylko klik, którym Tanyuśka mnie zaraziła i zabieram się do układania z draniem puzzli.

PS. Dziękuję za sms oddane na mój blog albo mnie, ale z przykrością konstatuję, że zwyczajnie straciliście kasiorę, bo jak widzę, nic z tego nie wyniknie...

czwartek, 15 stycznia 2009

miałam sen...

    No sny to ja mam zawsze, ilekroć usnę. Nawet kolorowe są. Często we śnie smaki i zapachy czuję, czasem śni mi się to, co się stanie w niedługim czasie, a czasem są to sny takie, że budzę się lekko przerażona z pytaniem, czy ja spałam, czy nie spałam i uczuciem dziwnego zimna. Dzisiaj za to śnili mi się chyba wszyscy znajomi, mnóstwo płaszczy na wieszakach i... brud. Brudny tunel, brudne ulice, brudne światła samochodowe, brudne podłogi, płaczące dziecko, które czegoś się bało, brudna kuchnia, przyćmione światło, dziura w ścianie. Okropność. Sama nie wiem, co w tym wszystkim było najmniej miłe. W dodatku pani nie mogła się obudzić. A jak już się obudziłam, to z dziwnym dialogiem w mojej głowie. W zasadzie z pięcioma wyrazami, które stanowiły ten dialog. "Czego dusza pragnie" zapytałam. "Wolności i spokoju..." - odpowiedział...am.
    No tak... Wstałam godzinę temu. Zaraz idę ułożyć włosy, tylko wypiję kawę z mlekiem, na którą sobie dzisiaj pozwoliłam bardzo samowolnie już. I zaczynam z impetem oraz pytajnikami w łepetynie ten dzień, który będzie trwał aż do samej nocy, kiedy to zakończę radę i szczęśliwa wrócę do domu.

środa, 14 stycznia 2009

jak nie urok...

    ... to przemarsz wojska...
Kiedy już bowiem pokonałam uroki wykonywania wszelkich tabel, zestawień, podliczeń, podsumowań, protokołów, wniosków, uzasadnień i wszystkich pozostałych, to... Nie, nie chcę wcale powiedzieć, że przemaszerowało po moim mieszkaniu, tudzież rozłożyło obóz obok mojej kamienicy wojsko, ale mieszkanie tak właśnie wygląda, a ja czuję się tak, jakbym przez tydzień dla tego pułku wojska gotowała, prała i przygotowywała apele. Być może  znaczący wpływ na moje świata widzenie ma fakt, że drań przekazał grypę żołądkową ślubnemu, który to natomiast, jako przykładny mąż, nie omieszkał nią się ze mną podzielić. No i jakoś tak sobie tej gorączki zbić nie potrafię, co wywołuje u mnie balansowanie na granicy rzeczywistości i majaków. Wczoraj np. wchodzę do sali na lekcję z całą pokaźnych rozmiarów klasą, a tam sztuk uczniów zaledwie sześć. Przetarłam oczy i jak nic widzę, że nikt dzięki temu nie przybył. Godzinę później wchodzę na lekcję z klasą inną, a tam co prawda komplet prawie, ale za to nikt nie ma właściwego tekstu ani przed sobą, ani we własnej pamięci. No ja to wszystko rozumiem i wiem i niejako jestem w tej kwestii tolerancyjna, bo i ja już ferii chcę, ale czy to tak trudno wytrzymać te trzy dni jeszcze? No trudno... to też rozumiem, ale czemu ja się tak źle czuję i ten brzuch mnie tak boli? Czy taki dobry i współczujący człowiek jak ja musi na prawdę takie katusze znosić i w dodatku kawę odstawić, bo ona ból tylko potęguje? Booosszzeeeee toż ja wszystko wiem... ja nawet pogodziłam się z faktem, że nie mam kiedy rozmawiać z podłotą i nie mam kiedy zobaczyć się z magiczną, przyjęłam za oczywistość że papierologię wypełniać muszę w trybie natychmiastowym, bo ona się klonuje z dnia na dzień, nawet te kubki w ilości nieprzyzwoitej i te przewody i ten bałagan, który to ślubny powoduje, pracując w domu, jakoś przełknęłam. Ale ta kawa!!!... Toż ja muszę... Ja bez kawy rady nie dam. No i - jak babcię kocham - nie wiem, ile dni ja jeszcze na suchym chlebie pożyję... A ślubny mi jeszcze o tych myszach gada i gada...

sobota, 10 stycznia 2009

o emocjach, skutkach, tortach i braku ulubionego

    - A wiesz mamusiu!! Adasia dzisiaj nie było w przedszkolu, bo bolał go brzuszek i wymiotował!! - zawołał do mnie drań w środę na powitanie - A Weronika to wymiotowała w przedszkolu i też ją bolał brzuszek i Weronika płakała i było śmiesznie - kontynuował zafascynowany.
Super... - pomyślałam zdejmując buty - nie ma to jak wrażenia ekstremalne. Szkoda jednak, że i my mieliśmy okazję tychże doświadczyć jeszcze w nocy ze środy na czwartek, kiedy to drań... no w każdym razie rozemocjonowany nie był. A i mnie również daleko do ekscytacji było, albo nawet jeszcze dalej, zwłaszcza kiedy to, dzwoniąc do przedszkola z rana w czwartek, usłyszałam, jak pani absolutnie beznamiętnym i równie refleksyjnym głosem informuje mnie, że i owszem nie jest to od wczoraj pierwszy sygnał albo zatrucia, albo grypy jelitowej i żebym się nie przejmowała, bo dzieci tak mają. Ano tak mają... ja za to mam problem, bo objawów zatrucia nie ma, objawów grypy jelitowej również, ale jest i katar i kaszel i prawdopodobieństwo anginy i totalny galimatias u mnie w szkole i pracujący już w domu ślubny, co pociąga za sobą różnorakie wizje i obowiązki i bodźce i informacje.
Ale dzisiaj najważniejsze jest to, że cztery lata temu już ponad drugą godzinę brzdączek - draniem nazwany w późniejszych miesiącach - leżał u mnie na brzuchu, a ja patrzyłam na niego wielce zdziwiona faktem, że to tak po prostu i po niemałym wysiłku zostałam mamą. No patrzyłam też i na ślubnego, który mało nie oszalał ze szczęścia i jakiś taki nagle przesadnie odpowiedzialny się stał. Co stało się jego cechą przewodnią na stałe już.
    Właśnie wyszła chrzestna. Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej wyszli tuż przed drogą i teściem moim drogim. Dziewczynka też wyszła dzisiaj z mamą swoją jakoś tak zaraz po nich. W zasadzie prawdę mówiąc to wszyscy się zmyli, pozostawiając nas dyskretnie z całym sprzątaniem i śpiącym ogromnie jubilatem. A wszyscy zostawili talerzyki po trzech tortach, michy pełne owoców i galaretek i różnych różności i stertę prezentów. Nie sądziłam, że jedno dziecko może tyle dostać w czasie niespełna pół godziny. Wcale się nie dziwię, że padł śpiący potwornie. Raz, że cztery godziny później, niż zwykle, dwa - emocje zrobiły swoje.
Niestety i u mnie emocje zrobiły swoje wczoraj, więc dzisiaj migreną mi się organizm odpłaca. W dodatku od poniedziałku zaczynam rady i egzaminy kwalifikacyjne oraz próbne i inne super zabawy. Już się cieszę na samą myśl... Ale jak się bawić, to się bawić. O! i z tym optymistycznym akcentem kończę ów wywód na tematy ogólne, wodolejstwem zwane i zmykam na prywatne i poza dziadkowe świętowanie ze ślubnym, który właśnie siedzi i zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze ulubionego nie naszykował...
PS. Dlaczego trzy torty? Tak wyszło... Zamówiłam dwa, ale rodzic mój płci męskiej postanowił zamówić jeszcze jeden mniemając, że ja nie zamówię odpowiednio dużego / słodkiego / nasączonego / czekoladowo-wiśniowego twierdząc również (i to bezdyskusyjnie), iż mam krótszy staż w zamawianiu tortów urodzinowych, więc nie można mi zadań strategicznych powierzać... Nie wiem, czy powinnam się obrazić, bo w sumie co racja, to racja. Poza tym... kto powiedział, że my taką zupełnie hm... zwyczajną rodziną jesteśmy? klik

piątek, 9 stycznia 2009

kicie...

   ... od Madzi:

"Idą dwa koty przez pustynię…
…mija trzecia godzina ich marszu, czwarta….
W końcu jeden mówi do drugiego:
- Stary, nie ogarniam tej kuwety…"

wtorek, 6 stycznia 2009

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

    ... o tym, jak się dogadaliśmy przy kolacji...

ślubny: już się najadłaś?
ja: nie mogę jakoś już i jestem zmęczona
ślubny: słyszałem, że o tej porze roku nie można się odchudzać
ja: się nie odchudzam
ślubny: bo słuchałem dzisiaj o myszach...
ja: jakich myszach?
ślubny: no takich wychudzonych zimą - jak się je zimą odchudzi, to są podatne na różne infekcje i naukowcy twierdzą, że ludzie mają tak samo

niedziela, 4 stycznia 2009

Kończą się ferie świąteczne, zaczyna więc...

    ... padać śnieg... W powiatowym jest go już nawet nieco.
Zabawne, że ilekroć zbliża się czas powrotu do szkoły, to pogoda musi spłatać dzieciom figla. Drań czekał w grudniu na śnieg bardzo, bardzo, ale tuż przed świętami jego pragnienie śniegu sięgnęło zenitu, więc kiedy w Wigilię leciutko sypnęło, był niesamowicie szczęśliwy, że Mikołaj będzie mógł przyjechać. I tyle... Sypnęło lekko jeszcze tuż po Nowym Roku, a od wczoraj... dosypuje! Wczoraj zatem ślubny wziął sanki, natarł je czym tam natrzeć je należy i wyruszył z draniem do parku na górkę. Niestety takich ślubnych było wielu i co za tym idzie, wielu było również takich drani na sankach, więc górka z białej stała się czarna.
    Od jutra wracamy do dawnego rytmu: drań do przedszkola, ja do szkoły, ślubny daleko od nas od rana do późnej nocy. Rytm zatem raczej mało sprzyjający zabawom na śniegu. Mam tylko nadzieję, że za dwa tygodnie śnieg pojawi się jeszcze, żeby chociaż podczas ferii zimowych dzieci mogły się śniegiem nacieszyć, bo obawiam się, że niedługo śnieg w naszym regionie stanie się opowieścią równą tym o czarno-białych telewizorach, braku komputerów i telefonów komórkowych oraz cytrusom dostępnym jedynie przed świętami.

sobota, 3 stycznia 2009

telewizja nocą i pani

    Noworoczny wieczór pani postanowiła spędzić pod pierzynką przed telewizorem i ze ślubnym obok. A tak. Na godzinę 20 była zatem pani naszykowana i wygodnie usadowiona z wielką poduchą i dwoma mniejszymi pod plecami, opartymi o ścianę, z kremem do rąk i ulubionym, które to już ślubny naszykował. Powiedzmy, że było co oglądać, ale dodajmy również, że nie było aż tak najgorzej. No na tyle dobrze nawet, że wczoraj pani powtórkę z rozrywki chciała. Niestety... się nie udało. Jakoś pani się nie wyrobiła, potem ślubny film włączył, ale nie w telewizji, który panią zainteresował, a potem jak już pani się w łóżeczku ułożyła i włączyła sypialniany telewizor, to okazało się, że nie ma nic kompletnie poza Nostradamusem i gołymi paniami. Nostradamusa pani widziała już dwa razy, a gołych pań oglądać pani nie musi, bo jakby to powiedzieć... nihil novi, więc się nudnawo zrobiło, aż wreszcie zdesperowany ślubny, który równie żądny czegoś zakrawającego na sensację, tudzież thiller był, oddał mi pilota twierdząc, że może ja mam więcej szczęścia i coś godnego uwagi znajdę. No jak już mi pilota oddał, a zdarza się to rzadko prawdziwie, to czemu sobie nie popykać? Niech zobaczy jak to jest patrzeć w ekran, na którym co dwie sekundy jest inna stacja telewizyjna. No ale znowu ile to pykać pilotem bez sensu można? Postanowiła więc pani policzyć te programy z paniami. No i liczyła pani i liczyła, coraz to większą sumę uzyskując aż wreszcie trafiła pani na stację niemiecką z wiadomościami i się na niej skupiła. Ślubny natomiast wzrokiem skupił się na mnie, bo języka niemieckiego nie zna co prawda, ale mnie zna na tyle, żeby wiedzieć, że skoro wiadomości krajowe obchodzą mnie niepoprawnie mało, to nie ma możliwości, aby wiadomości dotyczące kraju za naszą granicą zachodnią aż tak mnie zainteresowały. Patrzył więc i patrzył zaniepokojony coraz bardziej i wreszcie odważył się zapytać. No ja nie wiem... ponoć on mnie zna. A skoro zna, to po co pyta? Toż ślubny nie mógł się domyśleć, że pani obciąć włosy planuje, a dziennikarka ładną fryzurkę miała? No i już zupełnie nie rozumiem, dlaczego po owym wyjaśnieniu zabrał mi pilota twierdząc, że z pilotem w ręku jestem niebezpieczna. Toż ja jak najbardziej bezpieczna jestem i opanowana, tylko właśnie odkryłam w sobie zdolność oglądania telewizji...

piątek, 2 stycznia 2009

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

    ... o jedzeniu.

ślubny: co jesz?
ja: widzisz
ślubny: ale chcę się upewnić
ja: śledzia w occie i chleb z powidłami śliwkowymi
ślubny: więcej pytań nie mam

                                  ***

ja: dzisiaj pozwalam na kolację w łóżeczku
ślubny: jasne, a potem będę musiał przez pół nocy okruszków szukać

                                  ***

ślubny: zjem twoją kanapkę
ja: zjedz, bo ja już dziękuję
ślubny: wiem, przecież jest już 20.30

                                  ***

ślubny: nie mogę znieść tego zapachu
ja: jakiego?
ślubny: no tej twojej herbaty
ja: ale przecież tyle lat ją parzysz, że powinieneś przywyknąć
ślubny: no właśnie już rozumiem, dlaczego tylko ja ją parzę