czwartek, 28 października 2010

pani, zebranie wspólnoty i chochlik osobisty

    Prawdopodobnie mam osobistego chochlika. Do dzisiaj o jego istnieniu nie wiedziałam co prawda, chociaż czasem podejrzewałam, że coś musi być na rzeczy. Ale od dzisiaj to już jestem pewna. Jest i to nie na rzeczy, a na ramieniu, blisko ucha. Złośliwy jest i lubi prowokować. No bo innego wytłumaczenia nie ma... Nie ma i już. Bo niby dlaczego czasem jęzorem chlapnę i nie mogę przestać? I chociaż staram się zawsze ogromnie kontrolować, to czasem się nie da. Normalnie nie da się i tak jak dzisiaj na przykład, nie dość, że poszłam na zebranie wspólnoty mieszkaniowej, to jeszcze siadłam i słuchałam i nagle patrzę, a ja stoję i gadam. I gadam. I gadam. I nagle czuję, że idę i wertuję jakieś dokumenty. I gadam. I tłumaczę. A reszta mnie słucha. Widzę wręcz na ich uszach wysiłek, bo wszak średnia wieku to prawie siedemdziesiąt lat, a i tak, nie chwaląc się oczywiście, ową drastycznie zaniżałam. A jak już się opamiętałam, to okazało się, że w zarządzie jestem, pokłóciłam się właśnie z notariuszem, a panu od zagospodarowania przestrzennego nawtykałam...
    ... a zaczęło się od tego, że w ogóle postanowiłam pójść na zebranie. Nigdy nie chodziłam, bo nie miałam kiedy. Dzisiaj natomiast coś mi podpowiedziało, że przecież akurat mam czas. No to umalowałam usta starannie, włożyłam płaszcz i poszłam. Grzecznie siadłam z tyłu, wpisałam się na listę obecności i wyciągnęłam pismo, żeby sprawdzić porządek zebrania. I zaczęłam słuchać. A potem jakoś tak coś mi zaczęło podpowiadać, że c.o. jest przecież ewidentnie źle naliczane, opłaty za straty wody brakiem logiki dorównują jedynie rozliczeniom remontu bloku, a zaplanowany nowy śmietnik będzie źle usytuowany... I że nikt tego nie widzi. I to jest właściwie początek opowieści. Pod jej koniec okazało się, że faktycznie pracownik administracyjny pomylił się w wyliczeniach, a pan od zagospodarowania lubi dyskutować.
    A miałam odpoczywać przez cały tydzień. Pewnie nawet dlatego zgromadziłam stosik filmów, które co prawda już widziałam, a które odznaczają się czarnym humorem i czarno-białą wersją. We wtorek na przykład ten i tamten byłam na znakomitym wykładzie poświęconym postaci Chopina w życiu i twórczości George Sand, a wczoraj znalazłam się wcale nie przypadkiem w klubie dyskusyjnym na filmowej adaptacji tej powieści Tomasza Manna, która Nobla mu przyniosła. W piątek idziemy na wieczorną imprezę kulturalno - jubileuszową, a w sobotę jedziemy na koncert do muzeum. Więc po co dzisiaj polazłam na to zebranie? Zamiast obejrzeć sobie coś?
                                      ***
- Mamusiuuu - zaczął drań po wieczornej porcji prozy - a czy to prawda, że każdy ma anioła stróża?
- Prawda.
- I jak ktoś się rodzi, to on się przy nim pojawia?
- Uhm...
- I ja mam anioła stróża?
- Oczywiście, że masz.
- I ty też?
Zupełnie nie wiem, czemu ślubny parsknął śmiechem w drugim pokoju. A poza tym to przecież nieładnie jest podsłuchiwać czyjeś rozmowy. klik (dla lubiących humor czarny)

piątek, 22 października 2010

o sztuce kochania wprost...

Napisałam. Skasowałam. I tak raz i czwarty. Nie drażnię się ze sobą. Szukam słów odpowiednich. Żadne nie pasują do mojej złości. A może do mojego rozczarowania? Nie wiem... Może nawet i do obojętności. Jakiś płaszczyk emocji negatywnych okrył bowiem nasze relacje z osobami poniekąd najbliższymi. I znowu złe słowo... okrywał przecież od kilku lat. Jak widać skutecznie. Teraz jednak ktoś sprawnie zapiął jeszcze guziki i postawił kołnierz. I to chyba właśnie nas obudziło. Od lat tkana nadinterpretacja naszych słów i zachowań, mówienie, co powinniśmy, przekazywanie naszej codzienności dalej dokonały cudu. Po prostu. Tak zwyczajnie. Tyle pisania o dzieciach gorszego boga, o relacjach, o negacjach i nagle brak słów. Ale jak powiedzieć i co? Zwyczajnie? Że dobrze? Że to było do przewidzenia? Pewnego dnia sierpniowego obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że coś trzeba zmienić. Zamknąć drzwi. Wyciszyć telefon. Wytyczyć inne ścieżki. Prawdopodobnie trzeba było zrobić to na wstępie. Wieki temu. Ale wtedy mieliśmy nadzieję, że chwilowe niesprawiedliwości tylko chwilowymi pozostaną. Źle się dzieje w okolicy. Ale jak się ma dziać, skoro jej mieszkańcy doradców mają stronniczych.

czwartek, 21 października 2010

pudło i Tycjan, czyli o schodach

    Pani właśnie weszła na zaplecze swojej pracowni i niczym w podrzędnym dramacie wpakowała do pudła koloru świadczącego o absolutnym jego braku całą stertę swoich rzeczy. Zdając sobie doskonale sprawę z komizmu sytuacji, a zwłaszcza z dramaturgii owego pudła. No ale ono jest jednak najwygodniejsze, żeby wrzucić doń Słownik z całą masą fiszek z etymologicznego, Markowską, Kubiaka, Wyspiańskiego, Gombrowicza, Hłaskę, Grabińskiego, Poego i całą resztę wspaniałych i wspaniałych. Na wierzchu pani położyła album Impresjonistów, Van Gogha i kilka reprodukcji Pissaro. Z boku pudła było wystarczająco dużo miejsca, aby wsunąć kubek z Adelą Klimta i herbatę jaśminową. Kawę zostawiłam dziewczynom. Obok pudełka śliwek w czekoladzie. A niech mnie wspominają mile. Zawiasy drzwi zaskrzypiały ochryple, kiedy pani wyszła na korytarz i stukając obcasami zbiegła po schodach, dwa ostatnie załatwiając kompletnie nieprzyzwoitym zeskokiem. Lubię schody. Szkołę średnią wybrałam ze względu na zapach i schody właśnie, na wydziale w stolicy miałam wspaniałe wijące się z rzeźbioną poręczą, a w Krakowie do pracowni poetyki wspinałam się po wąskich i trzeszczących. Że niby pani schody w życiu towarzyszą? Możliwe. Niewykluczone wręcz. Jeszcze tylko kilka całusów u pani pedagog, kilka uszczypliwości u trenerów i miła rozmowa z dyrekcją. A reszta niech się naburmusza i narzeka. Wszak co się stać ma, to się stanie w myśl Bułhakowskiego oleju rozlanego przez Annuszkę. Skoro szkolenia dotyczące pozyskiwania i pisania zaliczyłam dwa po godzin zbyt wiele każde, to szkoda byłoby wiedzy w życie nie wcielić. Wcześniej nie chciał nikt, teraz chce wielu, a ja piekę na ogniu trzy pieczenie. I znikam, zmykam, zamykam drzwi za sobą bo ślubny przyjechał. Przede mną tydzień odpoczynku. Tak w rekompensacie braku ferii i wakacji, ale mówi się trudno i w duszy żałuje. Za tydzień zaczynam coś nowego w ramach poszerzania kwalifikacji. Za miesiąc zacznę dokańczać coś zaczętego w ramach ich pogłębiania. A w sobotę spotykam się z uczniami w muzeum w ramach ich posiadania. I kontynuowania. Postawiłam świat na głowie. Ale całkiem niezły z tej perspektywy jest i można go planować.

- Bo wie pani - wytłumaczyłam swojej fryzjerce zdziwionej faktem, że farbujemy, ale nie obcinamy, bo zapuszczamy - ja teraz zaplanowałam mieć rudy Tycjana i kręcone włosy. klik

wtorek, 12 października 2010

rozmowy damsko - męskie, czyli draniowo - rodzicielskie

- A krasnale mają szyje? - jednym tchem zapytał drań, więc niekoniecznie wyodrębniłam wszystkie słowa.
- Kto ma co?
- Krasnale mają szyje?
- Mają.
- Wiedziałem! - wrzasnął drań - Ale nie widać jej, bo mają brodę?
- Tak.
- To dobrze narysowałem. A Igor narysował dzisiaj krasnala bez szyi. I wyglądał jak bałwan.

                                       ***

- Zrobimy naleśniki?
- Nie lubię naleśników.
- W przedszkolu jesz.
- A to mam być głodny?

czas, czyli co

    Moje obcasy stukają miarowo po parkiecie sal szkolnych i dudnią energicznie na schodach. Jeszcze. Ale na moim macierzystym wydziale stukają równie donośnie, a sale pachną tak samo, jak za moich czasów. O czym przekonałam się w tym miesiącu. Przekonałam się jednak również, że trudno jest istnieć w jednym tylko wymiarze i względność czasu jest opozycyjna do naszych chceń i zachceń. Zauważyłam też, że znowu mam skronie jasne, a to niepodważalny dowód na to, że upłynęły dwa miesiące. W sumie tylko dwa, a sierpień jest już dla mnie tak odległy, jak średniowiecze, które fascynuje mnie nieodmiennie od lat osiemnastu. Może to i dobrze? Zaczęłam ponadto boleśnie i werbalnie zauważać, że odległe ode mnie jest również mieszkanie w bloku. Ciepłe, miłe i przytulne. I kompletnie inne niż w kamienicy. Ale ja chyba jednak do tego drugiego jestem stworzona. Nie żałuję naszych decyzji, ale nie potrafię się odnaleźć. Ja to nie ja, sufit to nie sufit, a rzeczy w komodach podświadomie poukładane w sposób tymczasowy. Nasze mieszkanie musi być wysokie, z piecami kaflowymi, podwójnymi drzwiami i fasadą i takie, żebym mogła się poczuć w nim jak u siebie od już. Magiczna nazywa to karmą. Moja karma na pewno jest mocno niewspółczesna w kwestii mieszkania i wymagająca we wszystkich pozostałych, a w całości pokręcona. Za kilka dni ma padać śnieg. Aż nie chce mi się w to wierzyć. Jeszcze nie ma przecież dostatecznie dużo suchych liści, a ja nie przygotowałam antonówek w słoikach na szarlotki zimą. Ale pewnie zawsze zostaje coś niezrobione, coś niedokończone, niedopowiedziane. A jednak rodzic mój płci męskiej stara się zamykać wszystkie sprawy metodycznie i definitywnie. Jego czas wyznaczony przez lekarzy powoli kurczy się, a ja mam wielką nadzieję, że oni wszyscy się mylą i jego odrzucenie medycyny jako szarlatanerii ma sens. Jestem zmęczona. Chwilami czuję się jak Schliemann, który czuł, że żyje jedynie wtedy, gdy odkrywał nowe stare światy. Albo jak udomowiony biegun Tokarczukowej, który biegnąc marzy o domu, w domu natomiast planuje nowy bieg po świecie. Wygrałam konkurs. Musiałam przygotować stertę papierów i papierzysk, odpisów dyplomów i całej sterty rożnych różności. I odpowiedzieć na pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Dzisiaj musiałam wytłumaczyć draniowi, dlaczego już za kilkanaście dni to nie ja go będę odbierać z przedszkola. Przed komisją było mi zdecydowanie łatwiej. Szkoda mi tych kolejnych godzin poza domem, ale czuję niepohamowaną satysfakcję. Wiem, że moje wykształcenie i wszystko, co robię w tym względzie dla siebie, ma sens. A jednak szkoda mi. Szkoda mi również, że drugi maluszek majaczy w perspektywie dopiero kolejnych kilku lat. O ile w ogóle. Zdecydowanie potrzebuję jeszcze chociaż jednego metra wysokości w mieszkaniu. Albo mam gigantyczny i klasyczny pms. Sama nie wiem. Trudno ostatnio mi się jednoznacznie określić. klik