Wesele upłynęło w miłej atmosferze. Turniej zakończył się zdobyciem pucharu. Jak nasze dziecko ów puchar dźwigało, my byliśmy już w drodze do weselnego kościoła. Uciekają jednak i te drobne chwilki. Emocje na zdjęciu na buziaku zobaczyliśmy dopiero. Prysznic obiecany był. Decydujący mecz drania spędziłam pod chłodną wodą tegoż. Niestety. Bywa. Wesele było miłe. Muzyka w naszym stylu. Przetańczyliśmy je w całości. Zapomniałam, że mąż mój własny i osobisty tak dobrze tańczy. W ubiegłym roku nie potrafiłam kroku dopasować. Teraz dałam się prowadzić w całości. Widać to, co w pracy, kontroluję aż nadto. Było też i ulubione prosto z winnicy z Francji. Delektowałam się winem i łososiem i melonem. I mężem. Potem szybki powrót do rzeczywistości i trzydniowa chwila w Poznaniu, która jest kropeczką zaledwie wśród emocji i nawału pracy. I chwilą zastanowienia się nad tym, że nasze zwierzaki są nam bliższe, niż przypuszczamy pomimo i tak nieskrywanych emocji pozytywnych w stosunku do nich. Po powrocie okazało się bowiem, że mamy już tylko jednego kota. Najszczęśliwsza była u nas dwa razy dziennie. W niedzielę drugi raz po 18 przyszła. Kazała jej czekać. Czekała. W pokoju drania. Dranisko wylało cały żal i ból krzycząc zaraz po wejściu do domu po północy, że rezygnuje ze sportu, bo gdyby nie pojechał, gdyby nie trenował, że już nie chce wyjeżdżać z domu, że on już nigdy, że... Boli patrzenie na dziecko targane tak silnymi emocjami, zwielokrotnionymi bólem wynikającym i z tego, że kilka godzin wcześniej tryskał szczęściem i zwycięstwem praktycznie nad samym sobą i swoim organizmem.
Ubiegły weekend spędziliśmy w stadninie na zawodach jeździeckich. Ten upłynie pod znakiem festynu, który znam dobrze od kilku lat i nawet sekrety zakulisowe mnie już nie zadziwiają. Następny weekend postanowiliśmy spędzić w Wilanowie. Poziomki... Dawno nie jadłam aż tylu poziomek. Dawno nie czułam tak intensywnie ich zapachu. klik
Puchar...
Poznań...