piątek, 13 listopada 2015

jeszcze bedzie przepięknie!

    Konkurs Pianistyczny zakończył się i przyjęłam z pokorą decyzję jury. Z pokorą przyjęłam również fakt, że i we mnie dzieje się coś wbrew mojej woli i wbrew wstępnym moim planom. Jednego dnia widziałam rozwijający się kształt oraz łopoczące serduszko jednego zarodka i zarys drugiego, a następnego dnia zobaczyłam cały wszechświat z nagłego bólu. Lekarz potwierdziła obawy. Nie, nie płakałam, nie zamknęłam się w sobie na kilka dni, nie miałam pretensji do świata i Boga. Najpierw poszłam na zakupy, później posprzątałam mieszkanie, wstawiłam pranie, zapaliłam szałwię, a potem kilka świec, świeczek, podgrzewaczy i kominek, i wtedy, wieczorem już, dopiero popłynęły mi łzy. Widocznie to jeszcze nie ich czas... Szpital zajął się mną dobrze. Moja lekarz okazała się dobrą opiekunką i całkiem niezłym rozmówcą. Na ironię losu właśnie podczas mojego pobytu w szpitalu przyszły wyniki badania genetycznego z Instytutu Hematologii.
Mąż mój własny i osobisty zawsze powtarzał, że do trzech razy sztuka, ale co, gdy za czwartym wypłynie ta nauka cytując swojego ulubionego w dawnych czasach Kazika. Ano właśnie, co? I ano właśnie co owe spóźnione wyniki pokazały? Przynajmniej przyczyna trzeciego z rzędu w ciągu trzynastu miesięcy poronienia jest znana. A ja chora. Okazuje się, że mam wrodzoną trombofilię i zanik kwasu foliowego w organizmie. Brzmi zabawnie, gdy patrzę na te wyrazy. Plus sytuacji jest taki, że można to wszystko stabilizować farmakologicznie i że już przyjmuję leki. Przede mną jeszcze badania genetyczne na określenia naszych kariotypów, dokładne badanie tarczycy i badanie w Instytucie Immunologii na oznaczenie profilu limfocytów (chyba). Plus jest również taki, że panoszącą się we mnie zakrzepicę zaczęłam już leczyć i tym samym chronię siebie samą.
    Do pracy wrócę w grudniu, ale jeszcze o tym nie myślę. To zupełnie odległa dla mnie obecnie czasoprzestrzeń. Dużo śpię. Dużo czytam. Zaczęłam wychodzić na spacery. Zajmuję się klubem. Gotuję i bawię się smakami. Słucham muzyki. Dzisiaj wzięło mnie na Tilt. Tak nagle. Przypomniał mi się ich koncert w Proximie w Warszawie. I pamiętam, że pojechaliśmy na ten koncert tak nagle, z marszu, będąc jednymi z niewielu, którzy zauważyli w akademiku plakat. Zabawa, muzyka, słowa piosenek... Dochodzę do wniosku, że kiedyś byłam całkiem mądrym człowiekiem. I do takiego jeszcze, że mam niewyczerpane pokłady siły, aby to wszystko znosić. Chociaż teraz mam ogromne wsparcie bliskich, wśród których jest mąż mój własny osobisty, dwie mamy i dwie czarownice. Tak, lubię Tilt za te słowa i tę muzykę... klik

czwartek, 1 października 2015

wiosenny walc

    Oglądam relację z koncertu inauguracyjnego XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Wcześniej odpoczęłam przy filmie "Chopin. Pragnienie miłości". Ciarki chodzą mi po całym ciele od rana. Uwielbiam. Uwielbiam... Marta Argerich? Tak, czekam. Teraz generalnie czekam. Tak cichutko i z dreszczykiem podniecenia na to, co mi przyniesie życie. Wsłuchuję się w siebie i reaguję może nazbyt impulsywnie, a może normalnie. Czekam. Słucham. Chopin będzie nutą przewodnią tego czekania. Już to wiem. Wczoraj wróciłam ze szpitala. Szczęśliwa. Czekam. Cierpliwie. Ciii... klik

Everything will work out fine!

... klik
Czyli dzisiaj nie będzie ani w biegu, ani pogderliwie. Nie będzie o biegu nawet, ani o niczym nieistotnym. Stało się... obrzydliwie szczerze i w trakcie, a właściwie przedczasem postanowiłam wylać na klawiaturę jednym ruchem. Nie żeby histerycznym. Nawet nie poprzez jakieś emocje, które trzeba rozważyć. Jestem spokojna i stanowcza w swoim stanie.

niedziela, 6 września 2015

pogderanki leniwe

    Narodowe czytanie zaczęliśmy już o 10 rano na skwerku w powiatowym (tym powiatowym służbowym) motywem przewodnim z filmu "Lalka". Towarzyszył nam sporawy krąg mieszkańców powiatu na rozstawionych przypadkowo krzesłach, mnóstwo zdjęć porcelanowych lalek oraz kadrów z filmu. Pogoda też była łaskawa, ponieważ pomimo zimna i ciężkich chmur nie spadła żadna kropla deszczu. Było miło. Happening w swojej prostocie spodobał się wszystkim zainteresowanym i tym, których zainteresowałam nim właśnie wczoraj. Byłam z siebie dumna. Tak, to były dwa trudne dla mnie tygodnie stawiające przede mną dwie duże imprezy i dwa duże wyzwania. Jest dobrze. Zaliczone, odhaczone, biegnę dalej. Na obcasach. Smukleją te ostatnie. Jakoś tak bardziej w szpileczki przechodzą. Ne przypuszczałam nigdy, że szpilki pokocham. Myliłam się bardzo.
A teraz piję aromatyczną kawę leżąc w łóżku i słuchając muzyki. Taki poranek leniwy, który przechodzi w jużnieporanek i jeszczenieprzedpołudnie. Chłopaki na turnieju. Trzymam kciuki? Jeszcze nie. Jeszcze to aromat kawy przykuwa moją uwagę i to lenistwo, na które zasłużyłam w pełni. Wczoraj po NC wylądowaliśmy u mojej rodziny na obiedzie, szarlotce, pogaduchach i dotuleniu. Takie chwile dają mi energię na wiele następnych, a drania utwierdzają, że ma ciocio - babcię i brata dziadka, czyli dziadka tylko nieco inaczej. Zaczynam odczuwać głód rodziny. Zostało mi jej tak mało, że każda możliwość obcowania z kimś, kto krwią jest ze mną powiązany, jest na wagę złota. Najszczęśliwsza jest na miejscu pierwszym, ale jakby to oczywiste. Podpowiatowa rodzina i chrzestna drania to dwa skrajne bieguny i ostatnie ogniwa pokrewieństwo potwierdzające. Brakuje mi ich na co dzień. Zabawne, jak człowiek podchodzi bezrefleksyjnie do życia - coś jest, bo jest i być musi. Dopiero brak pozwala zauważyć, że wcale nie jest to takie pewne.
    Zamknęłam "Damy złotego wieku" oraz "Tłumaczkę snów" odstawiając je na półkę z książkami, ale mając nadal w myślach, bo to te lektury, które każą mi stanąć w miejscu tu i teraz i zastanowić się nad światem w całości. Przede mną stale kusząca "Europa", którą czytam uważnie i niespotykanie wolno, trawię, doczytuję inne pozycje, aby mieć większe pojęcie na temat, o którym akurat dywaguję wspólnie z Davisem. "Toskańskie zapiski" pożarłam jednym tchem i mam świadomość, że te zapiski niby takie po prostu wryły się w moje myśli, a "Kwietniową czarownicę" mam jako wyzwanie. Szwedzka literatura jest dla mnie czymś, z czym się stale mierzę i czego nie potrafię przyjąć wprost. Zbyt surowa. A może tak właśnie wygląda rzeczywistość?
Telefon od męża własnego i osobistego wyrwał mnie przed chwilą z zamyślenia. Są już na miejscu. W telewizji zdjęcia z okolic Zakopanego, Giewont i Dolina Pięciu Stawów. To taki moment, w którym mam poczucie podziału jaźni.
Luluś się przytulił i usypia, kota mruczy i próbuje udowodnić, że to ona jest moja bardziej. Czyste niebo za oknem coraz bardziej zasnute chmurami. Cały dzień przede mną! klik



środa, 19 sierpnia 2015

w biegu i w skrócie, czyli siedzę i kawę piję

    Taaaak... od czasu ostatniej notatki, które miały być systematyczne znowu, minął miesiąc i nawet nie potrafię zrozumieć, jak on to zrobił. Spędziliśmy go co prawda intensywnie, ale żeby aż tak?! Fantastycznie bawiliśmy się w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, zahaczając nieznacznie o Festiwal Dwa Brzegi. To trzeba przeżyć. Tego opowiedzieć się nie da. Podobnie jak nie sposób opisać klimat Kazimierza. Tak, tego Kazimierza, w którym nie byliśmy od trzech lat. A może od czterech. Jakoś tak wyszło, że... A przecież każdą kolejną rocznicę ślubu we dwoje tam właśnie celebrowaliśmy i od tych lat ostatnich każdego roku poza tymże miejscem mówiliśmy, że za rok itd., bo przecież, ale niestety i na pewno... A potem mijał rok i znowu i znowu i pojechaliśmy i to najważniejsze. Odpoczęłam. Wąwozy co prawda tym razem nie zostały udeptane moimi stopami, ponieważ wolałam chłonąć atmosferę rynku i smakować i wsłuchiwać się w rozmowy i dźwięki. Te były nieziemskie. Zwłaszcza koncert jazzowy, do którego próby rozpoczęły się zaraz po syrenach upamiętniających godzinę W. Zgrało się wszystko fantastycznie w czasie i dźwięku i podniosłości. Bajka. Poza tym podczas urlopu jeszcze czytałam i czytałam i czytałam. I czytałam. I siedziałam długo w nocy prawie ocierając się o świt. Pojechaliśmy jeszcze i znowu nad kałuże jeziorami zwane. I tak, tego też mi było trzeba. Odpoczęłam. I nabrałam dystansu. Do świata i siebie i pracy, do której już wróciłam. I może jakoś tak dobrze się stało, że wróciłam już i że ten dystans pojawił się, ponieważ otoczyłam się nim tworząc bufor bezpieczeństwa.
Dwie imprezy już za mną, w tym jedna ogromniasta wspólnie z wojskiem przygotowywana. Kolejna, największa ponoć w kalendarzu naszych imprez i najuroczystsza, przede mną. Chyba nawet zaczynam już czuć lekki dreszczyk emocji, który wprawia mnie (o dziwo) w stan zadowolenia, bo to znaczy, że będzie dobrze. Tam, gdzie stres jest z boku absolutnie, wkracza rutyna. Rutyna gubi. Gubię za to ja godziny i chwile, których żałuję okropnie. W tym tygodniu znowu obowiązki nakazują mi wracać późno do powiatowego prywatnego. Dzisiaj będę ścigać się z czasem, krajówką i puszczą, żeby chociaż na końcówkę meczu drania zdążyć. Ważnego meczu. U najszczęśliwszej byłam ostatnio dwa tygodnie temu. W sobotę za to czasoprzestrzeni utrę nosa czubek i wytargam za uszy bezwstydnie, bo udało się przechytrzyć nawet siebie samych. Pracuję. Duża impreza sportowa, więc ją dostałam. Ale pojawiła się luka i możliwość zapisania drania, bo listy dziecięce nie były zamknięte ostatecznie, chociaż termin 10 według regulaminu upływał i... i drań weźmie udział w aquathlonie, czyli pierwszym kroku do triathlonu, którym oto ja będę się tego dnia zajmować. No to tak w skrócie telegraficznym. A poza tym zielona herbata i kawa na zmianę, wypierające hektolitry wody mineralnej, pomidory z bazylią i arbuz z miętą i miłe ciepło z osłonecznionego okna. Tylko ten dystans, który każe tęsknić za domem w ciągu tych godzin obok tego okna i tego słońca i tego budynku klasztornego, który tak lubię i tego wszystkiego, co... lubię. klik

PS. uuuuuwielbiam to zdjęcie:

poniedziałek, 27 lipca 2015

bubamara

    Pani od rana walczy z bólem głowy oraz alergią. Ta druga opanowała moje nogi i przedramiona. Albo zjadłam coś, czego nie mogę - choć nie pamiętam, albo zaszkodził mi ostatni pobyt na słońcu. Ha! nie daję się. Piję wapno. Smaruję się fenistilem. I na wszelki wypadek nic nie robię. Leżę. Czytam. Leżąc i czytając wypijam hektolitry kawy. Nieśmiało planuję przy okazji przyszłoroczne wakacje. I słucham opery. I jest mi dobrze. Drań po całym dniu biegania po podwórku wraz z mężem moim własnym i osobistym, który przez cały dzień nie dał się oderwać od pracy nawet na chwilę, obecnie są na treningu. A ja leżę, czytam, słucham, planuję, piję. Wczoraj wybraliśmy się na wieczorny spacer po powiatowym i zabłądziliśmy w okolice deptaku. I dostałam niemalże bólu zmysłowego od kakofonii dźwięków oraz chaosu zachowań ludzkich. Sytuacji opanować nie mógł również psiak, którego zabraliśmy ze sobą. O ile tłumy nie są dla mnie trudne do zaakceptowane, o tyle chaos i przerysowane zachowania męczą. A jak do tego dojdą bezsensownie rzucane petardy i przekleństwa w ustach i młodych i starszych jako przecinki, mam ochotę zwinąć się w kłębek i rozpłynąć. No cóż... nie odpoczęłam wieczorem. Za to odetchnęłam przy nocnym seciku filmowym zaproponowanym przez męża. klik

sobota, 25 lipca 2015

głównie to o wiśniach

    Za oknem w powiatowym burza. Aż miło. Balkon otwarty na oścież. Wdycham ozon. Tysiące metrów sześciennych ozonu. Nawet nie ma wyraźnego chłodu. Czuć tylko rześkie powietrze. Towarzyszy mi Santana. I wiśnie. Uwielbiam wiśnie. Trzeci dzień z rzędu smakuję je i odkrywam jak za każdym razem od lat na nowo ich smak. Bo jakie one są tak właściwie? Słodkie? Gorzkie? Kwaśne? Cierpkie? Pyszne. I soczyste. Sokiem potrafią wszystko pobrudzić. Ale ten sok jest sam w sobie krystaliczną słodyczą. W tym soku mam już całe dłonie. I nawet mi się to podoba. W ogóle mi się podoba. Niedawno wróciliśmy znad jeziora. Wygrzałam się w słońcu. Wyleżałam się na piasku. Mąż mój własny i osobisty razem z draniem wymoczyli się w wodzie, nawet przepłynęli niemały kawałek, potem grali w piłkę ręczną. Patrzyłam na nich i leniwie mi było tak i dobrze tak. I to nawet nie o opalanie się chodzi, bo wysokimi filtrami się odgradzam, ale o to wygrzanie i ciepło na skórze właśnie. W dodatku był miły wiatr od wody i to stworzyło mieszankę idealną. Powietrze przez dłuższy czas naszego pobytu tam było przejrzyste i pozwoliło dostrzegać pofałdowania terenu świętokrzyskiego. Bajka. A teraz ulubione. I totalny brak planów na wieczór, ponieważ burza lekko zweryfikowała te, które były wcześniej. A może to dobrze? Taki brak planów to chyba całkiem dobry początek. klik

środa, 22 lipca 2015

chyba o kałuży

    Do sałatowego zielska z octem balsamicznym dorzuciłam dzisiaj przed dodaniem oliwy borówki amerykańskie. Strzał w moją smakową dziesiątkę. Czuję się jak młoda bogini. Do tego zielona herbata z opuncją i nagietkiem i odleciałabym, gdybym tylko mogła. Nie żeby ktoś mi latać zabraniał, po prostu skrzydła opadły jakiś czas temu i do tej pory nie odrosły. Dzień kolejny urlopowania w pełni znaczy. A dzisiaj dodatkowo słońcem się dopieściłam zabierając drania wraz z podwórkowym kolegą nad jedno z powiatowych bajor zwanych pięknie zalewem. Hm... jakie położenie geograficzne, taka kałuża. Cóż poradzić. Niech będzie, że jeziora polodowcowe nam niegroźne, a w Morskim Oku i tak pływać bym nie mogła i ja jedno oraz drugie rozumiem. Ba! nawet to położenie geograficzne rozumiem również. I nawet nie żebym pływać w tej kałuży powiatowej chciała, nie, co to to nie, pani jest wybredna. Woda niczym kryształ być musi, żebym do niej weszła. I bardzo głęboka. Mogę się wtedy pławić bezkarnie i jest mi dobrze. Zatem... zatem zabrałam chłopaków nad kałużę. Synoptycy pomylili się bowiem lekko z prognozą pogody na dziś i okazało się, że ochłodzenie nie jest głównym naszym problemem, a mnie tak jakoś nie chciało się siedzieć w domu. I to było to, co było mi do szczęścia wisienką na torcie. Wygrzałam się w słońcu, poczytałam do woli i nawet wszędobylski piasek nie był uciążliwy. A chłopcy? Nie, oni już od dawna nie są uciążliwi. W sumie to nawet z rozbawieniem patrzyłam na mamy uganiające się za maluchami i... i wygrzewając się czytałam dalej. Bosssko! Tym bardziej bosko, że zasypiam nad ranem i budzę się rano. Wyspana. Obudzona zapachem parzonej kawy i totalnie już nieśpiąca. klik

wtorek, 21 lipca 2015

Tylko tak mówiłam żartem...

    Zajadam się sałatą. I pomidorami. Pochłaniam ogromne ilości tego zielska z oliwą z oliwek i octem balsamicznym. Bez niczego więcej. Pomidory łączę z wychodzącą poza granice rozsądku ilością bazylii oraz mięty. Zioła własne. Wyhodowane na balkonie. Podlewane skrupulatnie wieczorami. Rozrosły się tak, że o jakiejkolwiek granicy zdrowego rozsądku nie może być mowy. A dzisiaj upiekłam po raz pierwszy w te wakacje ciasto ze śliwkami. Przed południem. Pachniało cudnie. Smakuje na równi z zapachem. Nie dałam cynamonu. Jak nie ja. Smakuje również kawa mielona. Lata świetlne jej nie piłam. Na studiach chyba ostatnio. Potem okazjonalnie próbowałam i zostawiałam niedokończoną. Zapachy zatem mieszam. Mieszam i kolory. Dzisiaj zagościł lakier do paznokci, którego barwa jest do określenia trudna niezmiernie i równie bardzo intensywna - od wściekłego różu po stonowany fiolet, a jedno i drugie z poblaskiem metalicznym. Barwa zależy natomiast od ułożenia dłoni i od tła. Czyli kwintesencja ludzkiej egzystencji nagle zagościła na koniuszkach moich rąk. "Końcuszkach" powiedziałby drań. Niech będzie zatem i końcuszkach. Końcuszki wszak istotne są. I wcale nie są końcami - i to w nich najpiękniejsze. Czytam. Dla przyjemności absolutnej. Skupiam się na tekście tylko po to, żeby przeżywać. Nie kontroluję. Nie maluję ust. Nie odbieram telefonu. Z pracy. Nie oglądam programu. Piszę, piszę piszę. Dla siebie. Wróciła łatwość pisania bez zawężenia tematycznego. Wróciły opowiastki o Mi. Wróciły rymowanki i śmiesznostki. Myśli zaczęły biec swoim torem. Bogudzięki za urlop! klik

poniedziałek, 20 lipca 2015

BAJKA O BŁOCIE I ROBOCIE, KRASNOLUDKU I OGRÓDKU ORAZ O TYM, CO SIĘ Z BŁOTEM DZIAŁO POTEM...

... czyli z samego rana mi się zrymowało. Fb trochę podgrzał atmosferę, bo pewnie sam rym bym zostawiła niedokończony i bez żalu. Chłopcy moi poszli na trening i jakoś tak sobie rzecz zakończyłam właśnie przy kubku kawy z mlekiem. Zatem:

BAJKA O BŁOCIE I ROBOCIE, KRASNOLUDKU I OGRÓDKU ORAZ O TYM, CO SIĘ Z BŁOTEM DZIAŁO POTEM...

Rankiem dziarsko przez ogródek
biegnie sobie krasnoludek.
Denerwując babcię Zosię
równie dziarsko dłubie w nosie.
"Stój łobuzie! - babcia woła -
Mnóstwo błota dookoła!
Umyj buzię, włóż kalosze
błoto wszędzie, bardzo proszę!"
"Błoto wszędzie babciu miła,
boś dokładnie opieliła!
Gdyby chwasty były same,
to bym czyste miał ubranie!"
Tak powiedział krasnoludek
biegnąc śmiało przez ogródek...
I "Ha!" babcia zawołała,
i wnet cała spoważniała.
I chwyciła się pod boki
przysadziste robiąc kroki.
Biegnie babcia, krasnal śmiga,
lecz leżała tam motyka.
Upadł młody wprost do błota,
za nim babcia, choć niemłoda,
też klapnęła bęc! na pupę
rozbryzgują błota kupę.
Siedzi babcia i się śmieje
a za płotem przyjaciele
i sąsiedzi spoglądają
na aferę tutaj całą.
"Wstawaj babciu to wstyd duży
siedzieć sobie tak w kałuży."
"A ja chcę też upaprana
siedzieć w błocie dziś od rana."
- mówi babcia na poważnie
i rozgląda się odważnie.
Wtedy krasnal w płacz uderzył:
"Przecież nikt mi nie uwierzy...
Babcie siedzą sobie w domu
pieką ciasto po kryjomu,
obiad tworzą i z sąsiadką
kawę piją - i to rzadko!"
Nagle w błoto plask! z ochotą
wskoczył brytan z sierścią złotą.
Liznął babcię wprost po uchu
i podrapał się po brzuchu.
Zaczął tarzać się po błocie
nie próbując nawet dociec,
czemu pani się tak śmieje.
No i wtedy przyjaciele
co sterczeli wciąż przy płocie
pomyśleli: „chyba w błocie
jest przyjemnie i dość miło!?”
i się wszystkim udzieliło...
Już do furtki lecieć chcieli,
kiedy nagle oniemieli.
Z domku bowiem wściekły dziadek
wybiegł szybko – jak to Tadek.
I załamał dziadek ręce.
„Ja cię kręcę, ja cie kręcę!”
- zaklął dziadek aż siarczyście
i zamachnął zamaszyście
pięścią prawą, pięścią lewą
uderzając prawie w drzewo.
„O mój Boże! Boże drogi
jak domyję JA podłogi?”
Morał z tego jakiś płynie?
… babci szybko złość przeminie,
razem z dziadkiem wnuka kocha
nawet z błota jest radocha!

niedziela, 19 lipca 2015

gdybanie z postanowieniem zmian

    W domu. Po Wrocławiu, po Karpaczu, po wielu innych miejscach, które drobne może i, ale ważne także. Upał. Ulewa po raz drugi dzisiaj przeszła towarzysząc burzy nad powiatowym. Moim prywatnym powiatowym. Podczas drugiej stałam na balkonie z ulubionym. Stałam i mokłam. I było wspaniale. Ochłodziłam się. W ogóle ochłodziłam się w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Jednak tak długie urlopy mają tę zaletę, że człowiek nabiera dystansu. Co prawda pierwszego dnia ścięłam się z mężem moim własnym i osobistym. Poszłam po całości, czyli o podejmowanie decyzji. Ja się żołądkowałam, on nie. Wolałabym się pokłócić obustronnie. Potem jednak jakoś sama doszłam do wniosku, że nie muszę wydawać poleceń i kontrolować wszystkiego bezwzględnie, bo to dom i życie takie po prostu. I jest mi dobrze. I odpoczywam. I mąż mój własny i osobisty prowadza mnie za rękę dosłownie, co u nas normalne i w przenośni, co jak widzę nieświadomie staram się zmienić. Dzięki temu mam dużo refleksji. A wszystkie zaczynają się od po co, albo od dlaczego. No właśnie... Zaczynają nieśmiało pojawiać się również te zaczynające się od jak. Odpoczywam. Czytam. Nie piszę. Nie piszę bo jakoś formuła tego bloga stała się smętna i męczy. Siadam do niego pełna optymizmu, kończę pełna filozofizmu i negacji. Coś muszę zmienić. W piątek mieliśmy swoją prywatną pętelkę. Spędziliśmy ją na Zamku Książ. Zwyczajnie, bez zadęcia, bez telefonów i słów od bliższych i dalszych.
    Dzisiaj obejrzeliśmy Smak curry. Lubię filmy pozornie o niczym, a pełne tego czegoś nieuchwytnego, które w dodatku kończą się niedomknięciem. Czytam. Zaczytuję się. Jest mi dobrze. Odpuściłam. Dlaczego tak jest, że przez większość roku podświadomie spinam mięśnie i staję się zołzą? Jaka naprawdę jestem? Kiedy jestem tą prawdziwą? Ślubny na dziś kupił mi Ulubione chilijskie. Kota stęskniona mnie nie opuszcza, co przy upale powoduje, że jestem oblepiona jej kudełkami, Luluś krok w krok chodzi za mną i za nią. I zieje. Zwariuję. Chociaż to miłe. Jak można nie wrócić choćby do swoich zwierzaków?

czwartek, 2 lipca 2015

nah x 3

       Pani dopiła trzecią filiżankę kawy bez mleka, przełknęła czwartą czekoladką imieninową góry z adwokatem i ogarnęła wzrokiem biurko z idealnie rozpanoszonym nieładem. Nie potrafię pracować przy dokładnie ułożonych papierach, stertach papierów i papierach potencjalnie będących papierami. Co innego poza biurkiem... Tak, poza musi być ład. Idealny. Zatem... Zatem właśnie zauważyłam, że spod papierzysk wystają słuchawki, Jaśnie Pan, Damy Złotego Wieku i Wołynianki. Trzy kalendarze, dwa telefony, mnóstwo przyborników biurowych, których i tak nie używam, dwa słowniki, krem do rąk, scenariusz najbliższej imprezy, precedencja, plakat, drugi krem do rąk, tomik lokalnego poety, apap, kilkanaście ulotek, dwa kasztany i jedna muszelka, nie licząc tony karteczek, na których coś notuję i zapominam, że zanotowałam. I butelka wody mineralnej. Właśnie. "Woda powinna być pita małymi porcjami w ciągu całego dnia. Dbaj o swoje nawodnienie." Dbam. Druga butelka stoi obok biurka. Jak już się nafaszeruję kofeiną, zaczynam się nawadniać. Upał. Lubię. Uwielbiam. Absolutnie moja pogoda panoszy się za oknem i po raz pierwszy od dawna czuję, że są wakacje! Pani może rano wyskakiwać spod prysznica, wskakiwać coś lekkiego i w pełni widnego poranka gnać przez puszczę. Nie trzeba się opatulać, owijać, ochraniać, smarować, regenerować i odżywiać. "Co jadłaś dzisiaj?" zapytał przed chwilą jeden z operatorów. Usłyszał, że kawę i czekoladki i nie wiedział, co powiedzieć. W sumie nie świadczy o nim to najlepiej - wszak jako osoba słowo klejąca powinien być bardziej lotny myślowo, ale złośliwa nie będę i na karb troski o mnie ten brak polotu zapiszę. A zapisuję dużo. Na zapas. Uwielbiam ten przedurlopowy rozgardiasz, kiedy muszę przewidzieć wiele, a nawet więcej. Kiedy pani musi w razie gdyby i na wszelki wypadek. Za tydzień będę już zadomowiona we Wrocławiu. Nie byłam tam jeszcze nigdy. Potem Karpacz. Aż do 3 sierpnia odpoczywam. Należy mi się. Należy nam się. Koniugacja. Po raz pierwszy rocznicę ślubu spędzimy podczas wyjazdu. Dużo jest tych owych po raz pierwszy ostatnio. Jeszcze tylko to i to i to i tamto i owo i tu i tam i tam także i poza tym i... luzik. Prawdopodobnie jak zawsze zapomnę czegoś spakować, czegoś spakuje za dużó, a coś zgubię. Trudno. wakacje. Tak, czuję wakacje jak nic. klik

czwartek, 28 maja 2015

It's time to begin!

    Komunia przebiegła pewnie i z niemałą porcją emocji. Biorąc pod uwagę, że w naszym kościele tylko dwoje dzieci podchodziło do tego sakramentu, było kameralnie, uroczyście i w pełni świadomie. Kapelani przygotowali tę dwójkę duchowo tak wspaniale i z takim podejściem, że nie znajduję słów, aby opisać, jak wdzięczna jestem za ich pracę. I dumna z własnego dziecka, które niosło kielich, czytało, mówiło, dziękowało i ogólnie przeżywało. Kolejny etap za nami.
    A tak poza tym to cichutko i znowu przytupały do mnie w parze tai chi oraz joga. Ta druga wróciła, rozpanoszyła się i wyeliminowała połowę produktów z menu, wcisnęła pokrzywę, zieloną herbatę i hektolitry wody. Do życia potrzebuję najwyraźniej rozluźnionych mięśni własnych i zielone bądź przezroczyste płyny. Rano wstaję rześka, wieczorem padam na pyszczydło. Tyle o pani. Chociaż nie... mam jeszcze rzecz jedną. Otóż dowiedziałam się ostatnio, że pani jako księżycowa mama jest matką z Księżycem w znaku Koziorożca. Taaa... mnie też niewiele to powiedziało, ale jak poczytałam dalej, okazało się, żem pragmatyczna jest i doskonale dostosowana do surowych realiów tego świata. Praca, obowiązki i podejmowanie wysiłku są mi bliższe niż sfera uczuć. Dlatego dobrze sprawdzam się jako menadżer dziecka, który dba o jego rozwój naukowy i przygotowuje do wspinania się po szczeblach kariery. Uczę je, co to dojrzałość i dorosłość. Przede wszystkim na własnym przykładzie. Zadbać jednak muszę też o przestrzeń, w której dziecko mogłoby poczuć beztroskę i zwyczajnie się pobawić. No i muszę pilnuj, żeby nasze życie domowe nie cierpiało kosztem mojej pracy. I jak tu nie wierzyć? Zgodziło się wszystko. A jak już jestem przy tym pragmatyzmie i menadżerstwie, jesteśmy właśnie jedną nogą na północy Polski, drugą na południu. Drań zmaga się i walczy i ma radochę nieprzeciętną, bo idzie mu lepiej niż sam zakładał. Natomiast jeśli chodzi o to ciepło, to trzeci weekend czerwca spędzimy we dwoje w Krakowie. Drań będzie z drużyną zmagał się ze starszymi rocznikami na stadionie Cracovii pod opieką trenera. Nawet pójdziemy kibicować, ale dwa dni w pełni dla nas. Potrzebuję tego Krakowa. Za tydzień zamykam stare drzwi, otwieram nowe. Cieszy mnie to. klik





środa, 29 kwietnia 2015

Rolling In...?

    Po pierwszym tygodniu pracy, kiedy to pani nie wiedziała, w co najpierw włożyć dłonie uzbrojone w pióro, podczas gdy wszyscy wokół nie wiedzieli, w jaki sposób odzywać się do mnie, co powiedzieć, a czego nie mówić, tym bardziej, że ja nawet jednym słówkiem zaistniałej sytuacji nie wytłumaczyłam / nie spacyfikowałam / nie poruszyłam w stopniu choćby minimalnym, nastał tydzień drugi. Pierwszy był pracowity do granic możliwości. Tak chciałam. Spotkałam się chyba z setką ludzi, setkę telefonów odebrałam każdego dnia. Tak, to był dobry pomysł. "O! jest już pani, jak dobrze." słyszałam za każdym razem. Mogłam odpowiadać "Tak, jestem już". Albo nie odpowiadać nic. Niemniej pracowity był również weekend, chociaż tu to akurat drań musiał wysilić mięśnie, podczas gdy my tylko musieliśmy hamować emocje. Mecz towarzyski z Koroną Kielce w sobotę został wygrany z klasą. Już jako nowy klub. Niesamowite uczucie stworzyć coś od podstaw i patrzeć, jak się rozkręca, nakręca, nabiera tempa, żyje swoim rytmem, którego nikt nie wyznacza rygorystycznie, nikt nie ogranicza. W piątek chłopcy dostali stroje z nowym emblematem.I tu poczułam wręcz organoleptycznie, że powinniśmy jednak obserwować dzieci i uczyć się od nich odczuwać radość niezachwianą nawet jedną myślą mącącą pozytyw absolutny. Emblemat znany im był już wcześniej, a jednak w piątek stał się wreszcie ich. Każdy z chłopców karnie i niecierpliwie zarazem czekał po treningu, żeby dostać swój strój i każdy zaraz po rozłożeniu koszulki patrzył, patrzył, patrzył. Wzruszył mnie jeden z nich, gdy bez zastanowienia, ale z pełną uciechą, ów pozornie nieznaczący znaczek tak po prostu i z totalną bezinteresownością pocałował. Tak, to zdecydowanie była chwila piątkowego wieczoru, która wynagrodziła mi ostatnie tygodnie, które poświęciłam na ustalanie, pertraktowanie, załatwianie, pisanie, proszenie, chodzenie, donoszenie dokumentów, tworzenie kolejnych, dyskutowanie, ustalanie, zamykanie ust, żeby nie powiedzieć za dużo, tolerowanie faktu, że piłka to męski sport i według panów w zarządach mężczyźni być powinni, bo przecież... Jest. Stało się. Wczoraj odbył się pierwszy trening maluchów z roczników 2009 / 2008. Maluchy. Rodzice, którzy pełni rezerwy przyprowadzili dzieci, rezerwy pozbyli się po dwóch kwadransach. Chłopcy, wyglądający jak skrzaty, jeszcze bez ubrań termo i clima, dry fit itd. itp, przede wszystkim chcieli się przewracać i tarzać, ale pełną uwagę skupili na trenerze. A na koniec treningu grupie rodziców musiałam obiecać, że tak, trener będzie mówił chłopcom, że muszą ładnie jeść i dużo warzyw trzeba jeść i muszą chodzić spać wcześniej. Kolejny raz moje życie zatoczyło koło. Pamiętam, jak ja o to samo prosiłam trenera jeszcze nie tak dawno, a jednak lata świetlne temu. Rocznik 2006 pracuje już drugi tydzień na murawie nabywając umiejętności piłkarskich, właśnie tworzymy trzecią grupę rocznika 2005. Jestem cholernie dumna. Tak. Egoistycznie, egocentrycznie chwalę się. Przede mną jeszcze tylko jedno spotkanie dzisiaj. "Czy 21 to dla pani nie za późno, bo my tak treningi kończymy?" Nie, to dla mnie nie za późno. Muszę zamknąć transfer chłopaków do końca kwietnia. Zamknę przy okazji kwiecień z myślą dodatnią. A skoro jestem przy myśli dodatniej, drań i weekend zafundowali nam również i kilka godzin na korcie. Odpoczywałam tam. Emocje miałam w sobie, ale byłam spokojna, byłam widzem. U niego już w większości jestem widzem. Tego też musiałam się nauczyć w ostatnich tygodniach. Mogę mu doradzać, ale to on swoją ciężką pracą decyduje. I szczerze to trochę dławi ta świadomość połączona z dumą.
    A ten tydzień? A ten tydzień biegnie. Ja raczej mniej. Już nie muszę się ścigać. Na horyzoncie widzę już komunię drania. Ostatnia przymiarka garnituru była wczoraj. Teraz wisi on u najszczęśliwszej wraz z albą. Zbliżający się wielkimi krokami weekend zapowiada odpoczynek i oddech. Może Kazimierz Dolny nad Wisłą stanie się miejscem wypadowym? A może inny pomysł wpadnie w ostatniej chwili. Chyba wróciłam do świata żywych. Praca, biurko, dokumenty w szufladzie, ziarna słonecznika i dyni, lekkie herbatki i zapiski w kalendarzu stanowiły tę część świata, do której podświadomie bałam się jednak wrócić, bo kojarzyła mi się jednoznacznie. Produkty spożywcze bezwzględnie wylądowały w koszu. Z kalendarzem musiałam się zmierzyć. Biurko jest tylko biurkiem. klik

A oto i Drań:

1. Na meczu.



2. Na treningu.


3. Na turnieju tenisa.


środa, 8 kwietnia 2015

Kwiecień plecień, bo przeplata...

    ... czyli wstęp nie zapowiada niczego niepokojącego, bo tak po prostu pani wybiegła z domu przed południem w długich kozakach i krótkim płaszczyku dzierżąc wielgachną parasolkę w jednej dłoni, a okulary przeciwsłoneczne z magicznymi filtrami UV w drugiej. Ani jedno, ani drugie się nie przydało. Za to ruchy miałam mocno ograniczone parasolem, a wspierać się na nim jakoś nie wypada jeszcze... Poza tym już w okolicach godziny tuż po samym południu płaszczyk okazał się za ciepły, chociaż jego rękawy trzy - czwarte i krótkość nie powinny ciepła nadmiernie dodawać. Kozaki za to były w porządku. Ja też nic z tego miszmaszu nie rozumiem. Ale jakoś ja ostatnio niczego nie rozumiem. Nie żebym niekumata była, aż tak to chyba nie. Po prostu nie rozumiem, bo wszystko wokół jakieś nieracjonalne jest. Nielogiczne było już dawno i nawet do tego przywykłam, ale żeby od razu nieracjonalne na dodatek?
I tu dochodzimy do sedna. Znaczy szybko tym razem. Cóż bowiem pani przez ostatnie pół roku robiła? Dużo. Zwłaszcza na polu zawodowym. Jednak patrząc na minione miesiące z perspektywy prywatnej, działo się jeszcze więcej. A nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie postanowiłam tego tu napisać. Pani bowiem ustaliła wszelkie kwestie związane z komunią, zmieniła fryzurę, zaszła znowu w ciążę, poroniła ją na samym finiszu trzeciego miesiąca i założyła stowarzyszenie sportowe. Tak. Atrakcji nie brakowało. Emocji również nie. Chociaż nie tak wiele, jak ostatnio. Teraz z większym spokojem podeszłam ja, z niewyobrażalnym bólem mąż mój własny i osobisty. Ja tylko jestem zła. Po prostu zła. Wściekła i totalnie wkurzona na świat. Czemu mi tak robi? Robię zatem badania na tarczycę, prolaktozę, przeciwciała antyfosfolipidowe, białka c i s i co mi kazali jeszcze, a powtórzyć tudzież odczytać nie potrafię. Coraz kolejne podpowiedzi tu i ówdzie (życzliwe co prawda) słyszę, ale ich nie słucham. Mam umowę z lekarzem - zrobię, odbiorę wyniki, pojadę do niego, on potwierdzi najprostszą diagnozę, którą wstępnie postawił i będzie dobrze. Bo będzie dobrze. Ba! jest dobrze, bo wystarczy potwierdzić te przeciwciała, brać kwas acetylosalicylowy i już. Proste.
Tak więc wracając do tego punktu, że jestem zła... Złość odreagowuję na pracy związanej ze stowarzyszeniem. Najzabawniejsze, że jestem w zarządzie. Nie. Jeszcze bardziej zabawne jest to, że stowarzyszenie to szkółka piłkarska z ogromnym potencjałem. Na piłce nożnej oczywiście nie znam się kompletnie. Ale wyszłam z założenia, że od tego są trenerzy. A ich mam obecnie trzech. Ponoć grunt to dobra zabawa. Bawię się dobrze. Mąż mój własny najpierw nie dowierzał, potem też zaczął mieć ubaw, teraz pomaga. Kolor włosów również wiele mi ułatwia. Przede mną konfrontacja z prezesami dwóch dużych klubów w powiatowym. Przy moich emocjach własnych wewnętrznych nic mnie nie wzruszy, więc podchodzę bardzo przychylnie i z dużą dozą tolerancji do ich zakłopotania, bo przecież w komfortowej sytuacji nie są - ani mi nie na wrzucają, ani się z nimi nie napiję. A i medialnie wyszkolona jestem dzięki pracy codziennej. Kwestia kształcenia zaś to moje wykształcenie. Klops. Też im współczuję. Trzeba zacząć rozmawiać. To lubię. O właśnie! To właśnie ten moment, kiedy przypomina mi się, o czym równie szybko zapominam, aluzja do wizjonerstwa Mickiewicza. Adama. I wcale nie o sławetne czterdzieści i cztery mi idzie, ale o balladę To lubię! Toż to fb ściągnął jak nic od Adasia... No właśnie a propos ściągania: ściągnęłam wreszcie dzisiaj do domu kompletnie zmęczona i zadowolona z obrotu dokumentacji i nadania właściwego kierunku sprawom, a przecież wiem z autopsji, że urzędy swoją magią się kierują. Zwłaszcza tą czarną lubią praktykować. No tak... bo jeszcze nie wspomniałam, że mogę dokumentacją i kwestiami innymi niż zawodowe zajmować się w nadmiarze, bo jestem na zwolnieniu. Taaak... Wielki Tydzień faktycznie był dla mnie wielkim tygodniem. Nie po raz pierwszy. Zaczynam nawet podejrzewać, że kwiecień mnie zwyczajnie nie lubi. Nie wiem co prawda, jak można mnie nie lubić i nie wiem, czemu kwiecień nabywa cech osobowych, ale już wcześniej napisałam, że racjonalizm poszedł precz. A na komunię nabyłam drogą kupna sukienunię koloru malinowego. Dodatki będą beżowe. Mam gdzieś, czy wypada. Generalnie wszystko mam gdzieś. Jestem zła. Tak mi łatwiej. I łatwiej mi mówić o statucie, niż o uczuciach. Nawet życzeń w tym roku nie umiałam złożyć. Zabrakło mi pozytywnego podejścia do świata. Ale pracuję nad tym. Powoli co prawda, ale jednak... Znaczy chyba lubię pracować.