poniedziałek, 8 grudnia 2014

I'd do anything to get you into my world...

    Listopad minął szybciej, niż zorientowałam się w temacie, a grudzień już panoszy się szlagierem świątecznym, który o świętach nie mówi wcale. Znaczy współczesna pastorałka dla tych, którym się nie chce chcieć. Piszę. Piszę wywołana poniekąd do tablicy. Poza tym też piszę. I czytam. Obecnie "Ty jesteś moje imię" oraz "Oskarżona: Wiera Gran". I co za tymi tytułami idzie, włosy sterczą mi na głowie jeszcze bardziej niż normalnie. O ile one kiedykolwiek normalnie sterczały. Czytelnictwo i pisarstwo uprawiam jednak i na kilku innych poletkach w pracy, a w domu wsiąknęliśmy z mężem moim własnym osobistym w serial "House of cards". Jeden secik był w ten weekend. Secik, znaczy sezon. Drugi sezon zaczniemy dziś. Relaksuje mnie ten serial. Pozwala zobaczyć, że to, co mamy wokół, nie jest błędem w naszej percepcji, a oczywistym procederem jak świat światów.
Zajadam się szpinakiem. Mój organizm nastawił się na szpinak. I na suszone pomidory. Nie panuję nad swoim organizmem. Opuncja figowa wraz z zieloną herbatą barwi zapachem mój pokój w pracy i naszą kuchnię domową. Ładnie barwi. Drań w tym tygodniu stanie w szranki na korcie. Zobaczymy. Szału nie wróżę, bo szala wagi przesunęła się ostatnio bardziej na korzyść piłki. On sam twierdzi, że jest przygotowany. Trenerka również twierdzi, że on jest przygotowany. Ja nic nie twierdzę - ja będę stała (usiedzieć nie potrafię) w miejscu dla obserwatorów. Twierdzić niczego nie muszę. Chętnie jednak popatrzę w myśl zasady, że na korcie go uwielbiam. Na boisku też, ale inaczej.
Od tygodnia uzupełniam kalendarz na rok 2015. Styczeń już mam zaplanowany tak dalece, że do siódmego lutego skrupulatnie można mnie kontrolować. Poza tygodniem przed Bożym Narodzeniem. Taaak... obawiam się, że to będzie jednak czas niekontrolowany nawet przeze mnie.
A poza tym jest dobrze. Śnieg dzisiaj padał. Pięknie to wyglądało. I pięknie się zdematerializowało. Za godzinę zacznę podążać w kierunku powiatowego. Zaczynam czuć wewnętrzną obawę przed zwierzakami wyskakującymi z puszczy na drogę. Można wolniej jechać. Można. Ale można się też obawiać np. saren. Zaczęłam nabywać nowe lęki. Nerwy temperuję. Temperament jednak mam, zatem... Zatem nie wszystko da się tak od razu i bez emocji. Brak tych ostatnich jest wręcz absolutnie wykluczony. Za oknem mam ciemność. Wilki nie wyją. To chyba dobra oznaka? klik

wtorek, 21 października 2014

autyzm, czyli zimno mi

- Bo trzeba, proszę pani, mieć autyzm, żeby rozumieć Mickiewicza i Słowackiego - oświadczył mi ostatnio tata jednej z uczennic. I w ten oto sposób wyjaśniło mi się wiele, a przede wszystkim to, że oto ja od wielu lat i to zupełnie nieświadomie hoduję swój własny, totalnie prywatny autyzm. Co gorsza, ów pan, przywożąc do mnie na korepetycje swoje dziecko, doprowadza do stopniowej autyzmizacji własnej córki. I jest tego równie nieświadomy... Czwarty tydzień zwolnienia trwa. Jednak w następny poniedziałek zdecydowanie wracam do pracy. To już ten moment. Nawet zauważalnie dla mnie samej stęskniłam się za tym chaosem. Nabrałam odwagi do wielu kwestii. Ostatnie tygodnie to miliony godzin przegadanych z mężem moim własnym i osobistym, które sprawiły, że stoję mocno na obcasach. Obcasy wdziałam bowiem już. Tak! Pewnie, świadomie i z pełną premedytacją. Dzisiaj miałam jechać do szpitala na badania, ale pojadę jutro. Bo tak. Nie chcę w brzydką pogodę tam jechać. Budynek stary, szary i smutny, więc brak słońca wokół to jakby dodatkowo brak nadziei, a ja wzbudziłam jej w sobie bardzo dużo. Storczyki wypuściły liczne pędy z pączkami. Choja oszalała i w całym swoim szaleństwie zapętliła zegar i półkę z książkami praktycznie z dnia na dzień. Dranisko jest obserwowane przez łowców talentów, co z jednej strony nas śmieszy, z drugiej przeraża. A on sam twierdzi, że już za kilka lat przeprowadzi się do Portugalii. Niech będzie i tak. Teściowie moi drodzy wyczuwalnie mają do mnie żal, że stanęłam dzielnie, że stanęłam na obcasach, że makijaż, perfumy i ubiór zamknęły pewne drzwi i tematy, otworzyły okna i wywietrzyły nasze codzienne tuiteraz. Czy powinnam być Rejtanem? Czy ślubny ten rejtanizm powinien we mnie pielęgnować? Zadzwoniła do mnie wczoraj szefowa. Tydzień temu pochowała ojca. Zadzwoniła, żeby, jak sama powiedziała, usłyszeć racjonalizm w czystej postaci bez roztkliwiania się nad rzeczywistością. Twardnieję aż do tego stopnia? Jednak gdybym nie umiała traktować życia w taki sposób, dzięki doświadczeniom organoleptycznie odbieranym przez ostatnie dwa lata, wylądowałabym w wariatkowie. Dlaczego zatem ocenia mnie ktoś, kto nie przeżył nawet ćwierci tego, co ja musiałam udźwignąć? Zawężam krąg ludzi pomocnych i ludzi bliskich mentalnie. Nie potrzebuję tkliwości, potrzebuję zrozumienia i mądrego wsparcia. Płacz z kimś nie jest pomocą, jest ciągnięciem w rozpacz jeszcze większą tej osoby. Przeczytałam tysiące stron w ostatnich dniach. Intuicyjnie wybierałam takie tytuły, które znacząco odbiegały od wyimaginowanych opowieści banalnej treści. Filozofia to jednak potęga. Wypisywałam, co jest dla mnie najważniejsze w życiu. Lista zmieniała się, ewaluowała, ustalała się kolejność tego, co jest sensem mojego życia i przede wszystkim, kto ten sens podtrzymuje. Ale wracając do autyzmu i wieku XIX... jesteśmy z Martą na etapie Dziadów cz. III, Pana Tadeusza oraz Kordiana. Jak również oczywiście wszelkich nawiązań i kontekstów tychże. Z przyjemnością przeczytałam te pozycje raz jeszcze. Wiele nowych spostrzeżeń zanotowałam na marginesie. Albo się starzeję, albo staję się mądrzejsza, co chyba jest równoznaczne.
- Co czytasz? - zapytał tata Krzysia na basenie w piątek, kiedy to ja zerkałam kątem oka na postępy dziecka, aby po zajęciach, skądinąd szkolnych, w ramach dodatkowej godziny i trzeciej lekcji wf-u, jak najszybciej przerzucić go w pełni wysuszonego na trening piłkarski, a tata Krzysia zerkał z niepokojem na tekst ewidentnie ułożony w formę dramatu i to pisanego wierszem. Jego mina jednoznacznie zdradzała przerażenie. Romantycy postrachem dla mas? A ja również i dzięki nim zrozumiałam, że nie warto gonić za imaginacją i poddawać się negatywnym uczuciom. Marznę. Dziwne uczucie. Marznę strasznie, a przecież zawsze biegałam przy temperaturze nawet takiej sięgającej do 10 stopni poniżej zera w zwykłych pantofelkach. Teraz ochoczo wdziewam rękawiczki, kozaki (ale tylko uzbrojone w obcas), chusty, płaszczyki. Ostatnio nabyłam ubrania mniejsze o dwa rozmiary. Bo musiałam. Również dziwne uczucie. Wczoraj dranisko miał ważny mecz. Termos z gorącą herbatą był moją deską ratunku, a widok porozbieranych i spoconych pomimo temperatury dzieci, biegających szybko, zdecydowanie i grających z ogromnym zacięciem, podczas gdy nasze emocje sięgały zenitu co prawda, ale z ust wydobywała się para, utwierdzał mnie w tym, że dobrze zrobiłam, biorąc do picia wrzątek. W piątek miał testy sprawnościowe. Nie jest źle. Dwa tygodnie temu zdobył srebrny medal na zawodach lekkoatletycznych. Miłe uczucie widzieć dziecko na podium. Przyzwyczaił nas jednak do tego, że go indywidualnie lub w grupie widzimy w aurze zwycięstwa lub nagrody. Dobrze jest mieć cel w życiu. Wszyscy troje mamy swoje cele własne i swoje cele wspólne. Zaczęliśmy odliczanie? Nie... zaczęliśmy realizację. klik
PS. Wczoraj sączyłam ulubione z wodą mineralną.

testy

zawody








piątek, 3 października 2014

hormonalnie z tendencją spadkową

    Pani wyhamowała z piskiem opon niemalże wpadając na jedną ze ścian łazienki własnej tuż przed piątą rano drugiego września. Ładny był wtedy poranek. Ciepło. Do wanny spływała gorąca woda, obok stał żel o zapachu orientalnym, w którym rozpoznaję jedynie nutę sandałową, barwna wąska sukienusia letnia i wysokachne obcasy czekały, aż założę je tuż po kąpieli, makijażu, ułożeniu włosów i wypiciu kawy z mlekiem... A ja wpatrywałam się w dwa okienka testu ciążowego i wyraźnie miałam problem z czytaniem i zrozumieniem instrukcji interpretacji. Przeważył rozsądek, że mija czas, a woda za chwilę zaleje sąsiadów. Zdziwienie moje sięgnęło apogeum, bo tak nagle i po prostu, bez ostrzeżenia i tamtamów? Niby i mąż mój własny i osobisty również od dawna w bociany nie wierzy, ale był równie zdziwiony. Radość w podtekście i pod podszewką, bo w pracy, bo przecież nie powiem teraz, bo najpierw sami musimy się nacieszyć, bo do lekarza, bo super i szkoda, że tak po cichu, ale jednak. Wyhamowała pani. Czas najwyższy. Czas najlepszy. Wszystko poukładane, takie w sam raz. Kwietniowa dzidzia - jak orzekł lekarz - postawiła nasz świat na głowie. W natłoku obowiązków i wszystkiego, co ważne w pracy, nie zauważyłam, że miałam zachciewajki, lekkie mdłości i straszliwy jadłowstręt. Do dziś sama w to nie mogę uwierzyć, że tak cichutko się pojawiło, zagnieździło i rosło. Najszczęśliwsza babcia na świecie i teściowie moi drodzy oszaleli. Drań nie mógł się nacieszyć, a każdego dnia mój brzuch słyszał, że starszy brat go kocha. W pracy powiedziałam po dwóch tygodniach. Brak kawy, yerby mate i pokrzywy, mniejsze tempo i sińce pod oczami nie umknęły uwadze góry. Świat stanął na głowie i w pracy. Nie mogliśmy wybrać imion. Nie miałam odruchu oglądania ubranek. Superhiper lekarz sława w mieście obok najpierw pochwalił wyniki. Potem musieliśmy powtórzyć USG. I coś nagle jakoś tak zaczęło mnie niepokoić. Jakaś nuta w jego głosie. Jakieś większe skupienie na wynikach. Jakieś moje wewnętrzne niedoczucie... Tak... szósty zmysł mam rozwinięty bardziej. Wiedziałam, zanim się dowiedzieliśmy.
    W ten poniedziałek miło było wrócić do domu i własnego łóżka, bo szpitalne dodawało bólu. Psychicznego. Fizyczny pojawił się dopiero we wtorek. Dobrze, że szybkie decyzje, kilka osób wokół i narkoza nie pozwoliły mi zebrać dostatecznie sprawnie myśli. Teraz nieco potłuczone i pogniecione wracają, ale już umiem sobie wszystko wytłumaczyć. Pierwsze co zrobiłam, to z nienawiścią wyrzuciłam leki na alergię. Siedem tygodni w nieświadomości z antybiotykiem to za dużo dla takiej komóreczki.
Dopiero dzisiaj zebrałam się na rozmowę z mamą. Teściowa uparła się przyjść do mnie w środę. Przyszła. Musiała mnie zobaczyć. Wydaje mi się wszak, że wyglądam zwyczajnie. Normalnie nawet. Tak po prostu. Wyszłam dzisiaj z domu. Nawet poszłam po drania na basen. Musiałam wyjść. Obiecałam kroczek po kroczku i z telefonem. Lubię patrzeć, jak on pływa kraulem. Chichrał się ścigając z kolegą. Potem skakał do wody. Beztrosko. Tej beztroski mi brakowało. Lubię na nią patrzeć. I kiedy właśnie byłam na najlepszej drodze w utrzymaniu w ryzach pozytywu myśli, doszła do mnie mama dziewczynki z klasy drania z wózeczkiem i niemowlakiem w środku. Przełknęłam. W szpitalu miałam obok sale noworodkowe. Uśmiechnęła się i ciepło zapytała, ile tygodni ma dzidziuś w brzuszku. Dranisko w szkole swoją radość wylało, że będzie bratem. Smutkiem już się nie podzielił. Nie dziwi mnie to. Wcale nie żałuję tego jej pytania. Było pełne ciepła i dobrych intencji. Jakoś tak chyba potrzebowałam zacząć mówić, co się stało, komuś obcemu, prawie przypadkowemu. Mamy zawiadamiał mąż mój własny i osobisty. Draniowi wytłumaczyłam sama, przed szpitalem, ale tak po dziecinnemu. Z nikim innym nie chciałam i nie mogłam rozmawiać. I dzisiaj tak nagle musiałam odpowiedzieć. I dobrze. Jestem jej wdzięczna. Siadła obok westchnęła i stwierdziła, że coś się na tym świecie pokręciło z ciążami i... pokazała mi swoje maleństwo ze łzami w oczach. Śliczna, malutka myszka z zespołem downa. Dowiedziała się po porodzie. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że nasze problemy są niczym przy problemach innych.
    Świat okręcam wokół własnej osi. Powolutku. Przede mną jeszcze na pewno dwa tygodnie zwolnienia. Czytam. Dużo czytam. Programuję psychikę na pozytywy. Jestem wdzięczna za drania. Jestem wdzięczna za to, że mam zdrową macicę, w której może zagnieździć się kolejne maleństwo, kiedy przyjdzie jego czas. Jestem wdzięczna za to, że własny osobisty pomógł mi przetrwać ten czas i przyjął na klatę mój brak zainteresowania jego uczuciami. Jestem wdzięczna mamom, że swój ból postawiły niżej i pozwoliły mi cierpieć w milczeniu. Jestem wdzięczna za to, że mogę wierzyć, że wszystko ułoży się tak, jak tego pragniemy. I wbrew pozorom jestem wdzięczna losowi, że pozwolił nam zauważyć, czego nam w życiu brakuje i na czym powinniśmy się teraz skupić.
Wróciłam do słuchania radiowej dwójki. Brak polityki działa na mnie kojąco. Z pracy dzwonili tylko zapytać o stan zdrowia. Kupiłam sobie dzisiaj króciutką spódniczkę wełnianą. Wyrzuciłam wrzosy stojące na balkonie. Storczyki zaczęły wypuszczać nowe pędy. Piszę o tym, bo to mój blog i moja autoterapia. Solilokwium zapisane hasłowo, aby nie zapomnieć o tym, co istotne.
Jutro Marta przychodzi na korepetycje. Dzisiaj ugotowałam barszcz ukraiński. Ćmi mnie jeszcze ból głowy. Ból brzucha rwie. Już nie jest mi przejmująco zimno. Tak, to zimno było najgorsze. Jutro będę smażyć placki ziemniaczane. Upiekę szarlotkę. Piłam już kawę z mlekiem. Pożyczyłam dzisiaj "Rozmowę w Katedrze", "Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów" pochłonęłam prawie na raz. Na półce obok położyłam opowieść Stone'a o Darwinie. Skusiłam się na "Max Factor. Człowiek, który dał kobiecie nową twarz". Mąż mój własny i osobisty za dwa tygodnie jedzie służbowo do Krakowa. Pozdrowi mój czakram. Odpuszczę tym razem. Oglądam zdjęcia z wakacji. To też mi dobrze robi. Nadal nie chcę rozmawiać. Zatraciłam zdolność konwersacji. Na ludzi mogę jeszcze tylko patrzeć. Ale już mogę patrzeć. Oglądam, słucham, czytam. Będzie dobrze. Jest dobrze.  klik

piątek, 29 sierpnia 2014

Djindji - rindji...

    Urlop minął i wrósł w niepamięć wyczuwany jedynie w przebłyskach nieświadomości. Ubiegły tydzień był istną karuzelą obowiązków, ustaleń, przesunięć, wybuchów, ambicji, perswazji, wagi stanowisk i pracy, pracy, pracy. Udało się. Nie, nie ustalenia... Przy nich uśmiechałam się tylko i brałam na klatę, która w tych kwestiach chyba zaczęła nieco bardziej kobiecą przypominać. Udało się wymóc precedencje i zwyczajnie ludzkie podejście do kilku kwestii, kiedy to pani siłą perswazji, o rozmiarze której sama do tej pory nie miałam pojęcia, przemówiła. Tak, po raz pierwszy tak stanowczo i dobitnie ku nawet swojemu zaskoczeniu. Albo odpoczynek urlopowy i dystans do świata polityki, albo zmęczenie ostatnich pięciu dni pracy ponad normę wyznaczającą zdolność zdrowego myślenia podały cynizm, uprzejmość i słodki uśmiech. Tak słodki, że aż do bólu wwiercający się w oczy rozmówców. Poniekąd zadziałała również duma i ambicja skupiona w jednej osobie. Tym cechom tejże utarłam jednak już podczas imprezy nos pokazując, że nie miała racji. Mądra taka się stałam nagle. Stoicyzm zaczynam wykazywać chwilami. A może po prostu doświadczenie robi swoje, jakkolwiek by to nie brzmiało? Najważniejsze jednak, że się udało i że jestem z siebie dumna. Jak to mówią sukces ma wielu ojców, ale porażka jedną macochę. Doszłam do wniosku, że jeśli mam płacić za porażkę, ewentualne konsekwencje biorę na siebie i dążę do sukcesu. Taka bardzo, bardzo dumna jestem. Tą dumą, która jest wynikiem nie tylko dobrze wykonanego obowiązku, ale i udowodnienia samej sobie, na jak wiele mnie stać i na ile mogę sobie pozwolić, aby dać radę w warunkach mocno niesprzyjających. Mąż mój własny osobisty również. Znał cały kontekst i jego kulisy. Śledził uważnie wydarzenia. Śledziły je także trzy kamery i kilkanaście aparatów. Uśmiechem do patrzących na mnie ludzi przepędziłam stres, który nie pozwalał mi spać przez dwie noce poprzedzające. Krwisty lakier na paznokciach dodał mi pewności, a krój sukienki upewnił, że jest dobrze.
    A poza tym lekko tak mi jakoś jest. Na duszy, na sercu. W myślach w sumie też mam plażę w tym tygodniu jako rekompensatę ostatnich przesileń. Czytam, piszę, rozmawiam z ludźmi tak po prostu. Oglądam z nimi zdjęcia wakacyjne - te ich i te moje. Moje są dla mnie jednak niczym z innej galaktyki. Błogostan wokół. Nawet codzienny regularny i kontrolowany przez różnego rodzaju inspekcje plac budowy obok mojej ciszy z otuliną w powiatowym powoli zaczyna przypominać początki cywilizacji. Panowie mili, których na początku przeganiałam precz i tłumaczyłam, że tak nie powinno się poczynać z ludźmi o dobrym słuchu i wysokich obcasach, z czasem zaczęli zaglądać mi przez okno, przychodzić na pogaduszki, a w efekcie wprowadzili różnorodne udogodnienia dla wysokich wspomnianych. Wczoraj zauważyłam, że ich prace drastycznie zmierzają ku końcowi końców. I jakoś tak mi się nawet smutno z tego powodu zrobiło.
Szykują się zmiany. Niby niewielkie. Niby takie tyci-tyci. A jednak czekam na nie z całym zapasem niecierpliwości hodowanej w sobie przez lata. I kibicuję sobie, kibicuję nam. Czas się znajdzie. Ważne, że będzie coś ponad. Ale to jeszcze moja słodka tajemnica.
Dranisko ma już sprzęt i osprzęt szkolny naszykowany i gotowy do działania na polu edukacyjnym. Pewnie zabrzmi to pompatycznie, ale dziecko moje niesamowite tęskni już za szkołą i nie może się doczekać powrotu do niej. Wieczne pióro, nowo zakupione, podgrzewa ową niecierpliwość. Samodzielnie wybierał kolor i kształt. Ja pozwoliłam sobie tylko na sugestię dotyczącą linii stalówki. Przyjął moją estetykę. Oby zaraził się miłością do pióra. Ślubny i ja to rasowi pióromaci. Może i on?
Z błogostanu wyrwał mnie telefon od Kasi. "Czy Piotruś chce wziąć udział w jutrzejszym turnieju" - zapytała moja przyjaciółka mając na myśli turniej dwudniowy tenisa.  A ja już zamki na piasku ciszy i spokoju dwudniowych budowałam w myślach. "Jasne, że chcę! - zakrzyknął drań - Hurrra!! Wyznaczyli mnie! Super!!" Zatem... zatem łapię błogostan. Za tydzień turniej piłkarski. Za dwa tygodnie obchody patriotyczne i dwie inne imprezy ocierające się o bardziej rustykalno - ludowe emocje. Za trzy tygodnie z rozmachem ogromnym zorganizowany festyn skupiający moje dwa powiatowe i jeszcze kilka z nimi graniczących. A potem.. potem poleci samo i w ilości olbrzymiej. Wrzesień - wszystko wraca do normy. klik

piątek, 15 sierpnia 2014

So dance your own dance...

     Trzeci tydzień urlopu mija mi pod znakiem spotkań ze znajomymi, przyjaciółmi i rodzicami przyjaciół drania. Miło. Mija również pod znakiem lekarzy. Wczoraj poszłam do przyszpitalnej przychodni z dzieckiem na konsultację, a wyszłam niemalże z mumią. Bywa. Mięczak zakaźny to wynik basenów kilku, kilku zalewów i prawdopodobnie wymiany koszulek podczas kilku meczy w ostatnim tygodniu, czyli na obozie treningowym. Ważne, że to już za nami. Mąż mój własny i osobisty oraz najszczęśliwsza babcia na świecie zostali poinformowani, jak już byliśmy w drodze na lody. Ciut poplamione krwią spodnie naprawdę nie były niczym wzbudzającym zainteresowanie przy obu zaklejonych opatrunkami rączkach. Łopatki i prawy bok skryły opatrunki pod koszulką, więc daliśmy radę iść na duże lody. Bardzo duże. Ogromne. Po raz kolejny zostało mi udowodnione, że w trudnych wypadkach myślę szybciej i logiczniej, podejmuję decyzje racjonalnie. Pani doktor była pod wrażeniem. Po co odwlekać? Rozkmienianie dodaje bólu. Żebym to ja była taka prywatnie, gdy mam więcej czasu... ha! pobożne życzenie... Zatem: lody były. Od poniedziałku odbieram wiadomości i telefony z pracy. A mieli naruszać moją urlopową autonomię jedynie w sytuacji kataklizmu. Ponoć kataklizm nastał. Z drugiej strony mam przedsmak powrotu do pracy. Taka aklimatyzacja. Może to i dobrze? Odwiedziłam fryzjerkę Agatę. Nie obcinałam włosów. Podbarwiłam je jedynie. Coraz mniej te moje własne naturalne od tych moich naturalnych farbowanych się różnią. Przyzwyczaiłam się, a i kolor jaśnieje zgodnie z prawami natury. Śmieszne to wszystko. Wakacyjne Zakopane pozwoliło mi odetchnąć. Kochałam góry miłością absolutną. I jedyną. Aż pewnego dnia przestałam tam jeździć. Bo drań, bo mały, bo trudno będzie, bo patrzeć jedynie... Już nie patrzyliśmy. Kondycję ma, zawzięty jest bardziej niż ja sama, bakcyla złapał nieziemskiego. Mąż mój własny i osobisty patrzy na dziecko swoje i rośnie w dumę. On też góry kocha. Poniekąd geny robią swoje, ale sama wiem, że oprócz genów jest jeszcze jakaś siła sprawcza i emocjonalna indywidualizacja. Kraków dopieścił mnie szybko. A właściwie przedpieścił. Najpierw Kraków, potem Tatry. Czakram był. Pogoda była. Smaki i kolory Brackiej, Floriańska i UJ. Mój Kraków. Zabawne, że moim pozostanie na zawsze. Bawię się kolorami i odcieniami. Czarny odstawiam. A jeśli sięgam po niego to bez absolutu. Żółty zagościł razem z seledynem i koralową czerwienią. Dobrze mi i lekko tak. Tak, lekko. Na duszy. Na sercu. W myślach kłębią się jakieś plany. Żale też się tam pojawiają, ale nie determinują rzeczywistości. Przełykam coraz sprawniej to, co mnie drażni. A teraz mam chwilę dla siebie. Dłuższą chwilę, bo chłopaki rajd rowerowy urządzili sobie. Chicago (musical) za mną. Teraz Duma i uprzedzenie. Obok mnie coś Kalicińskiej i Królewska krew Sullivana. Obiad na wyciągnięcie ręki. Spokój. Uwielbiam te chwile uporządkowania między wymiarami. I tę lekką dysharmonię tych wymiarów, które nie do końca dają się ujarzmić, ponieważ ma i to swój urok. Luluś patrzy wielkimi ślepkami i merda przypominającym (jak i całość) mop ogonem, bo obiecałam mu kąpiel, a on lubi spłukiwanie szamponu i szaleństwo popraniowe na podłogach, których od kilku miesięcy nie okrywam dywanami. Te ostatnie po czyszczeniu starannie zostały zwinięte i schowane. Firany również. Jedynie drań ma w oknie coś więcej niż rolety. Pachnie ciastem ze śliwkami. Wielki arbuz rozpękł przy lekkim nacięciu nożem. Lubię lato. Uwielbiam lato. Perfumy z domieszka wanilii zakupiłam i jest mi z nimi dobrze. Jest dobrze... więc tańczę swój taniec dalej... klik

piątek, 4 lipca 2014

między innymi o poziomkach właśnie

    Pogoda nastała wreszcie taka, jaką pani uwielbia. W powietrzu wyczuwam zapach poziomek. Rano jest świeżo i nieco mgliście. Kawa wypijana rankiem na balkonie przy winie i poziomkach właśnie smakuje cudownie. Natomiast w drodze między powiatami poprzez puszczę krajobraz mam jak na wakacjach. Za to w drodze do domu patrzę na kolor zboża i duże już małe bocianki. Ponoć zatrzęsienie jagód jest w puszczy. Wierzę na słowo tym, co wiedzą. Ponoć zbyt lekkie bluzki zakładam do pracy i zwiewne. Tego nie zauważam. Żakiet lub sweterek zawsze są obok. W razie gdyby. Noszę je w drodze do i z w ręku. Też leciutkie. Uwielbiam tę porę roku przy tak wysokiej temperaturze. W filiżance gości nadal pokrzywa z trawą cytrynową. Mój organizm nie może się nasycić. Szkoda, że Poznań na taką lekkość nie pozwolił. Plany, plany i po planach. Za to z zaskakująco dobrym notami dranisko i reszta wrócili. W pracy co i rusz ktoś mi donosił na biurko lub maila informacje o opisanych w powiatowym domowym sukcesach. Pierwszy w ogóle w życiu artykuł czytany o własnym dziecku zrobił wrażenie. Dziesiąty nie przyprawiał już o palpitacje. Teraz przyjmuję je z uśmiechem i dumą. Normalka. Przecież byłam i widziałam. I wiem. Przyzwyczaił mnie do sukcesów. Patrzą na mnie zdziwieni. Również zdziwieni faktem, że nie opowiadam nałogowo w pracy o tym wszystkim, co na murawie i mączce moje dziecko zdobywa. Tutaj wyszeptuję się sama z siebie i tworzę wentyl bezpieczeństwa. Tutaj wyszeptuję wiele. Czasem nawet mam wrażenie, że ten szept może zostać usłyszany i wtedy milknę.
    Wesele upłynęło w miłej atmosferze. Turniej zakończył się zdobyciem pucharu. Jak nasze dziecko ów puchar dźwigało, my byliśmy już w drodze do weselnego kościoła. Uciekają jednak i te drobne chwilki. Emocje na zdjęciu na buziaku zobaczyliśmy dopiero. Prysznic obiecany był. Decydujący mecz drania spędziłam pod chłodną wodą tegoż. Niestety. Bywa. Wesele było miłe. Muzyka w naszym stylu. Przetańczyliśmy je w całości. Zapomniałam, że mąż mój własny i osobisty tak dobrze tańczy. W ubiegłym roku nie potrafiłam kroku dopasować. Teraz dałam się prowadzić w całości. Widać to, co w pracy, kontroluję aż nadto. Było też i ulubione prosto z winnicy z Francji. Delektowałam się winem i łososiem i melonem. I mężem. Potem szybki powrót do rzeczywistości i trzydniowa chwila w Poznaniu, która jest kropeczką zaledwie wśród emocji i nawału pracy. I chwilą zastanowienia się nad tym, że nasze zwierzaki są nam bliższe, niż przypuszczamy pomimo i tak nieskrywanych emocji pozytywnych w stosunku do nich. Po powrocie okazało się bowiem, że mamy już tylko jednego kota. Najszczęśliwsza była u nas dwa razy dziennie. W niedzielę drugi raz po 18 przyszła. Kazała jej czekać. Czekała. W pokoju drania. Dranisko wylało cały żal i ból krzycząc zaraz po wejściu do domu po północy, że rezygnuje ze sportu, bo gdyby nie pojechał, gdyby nie trenował, że już nie chce wyjeżdżać z domu, że on już nigdy, że... Boli patrzenie na dziecko targane tak silnymi emocjami, zwielokrotnionymi bólem wynikającym i z tego, że kilka godzin wcześniej tryskał szczęściem i zwycięstwem praktycznie nad samym sobą i swoim organizmem.
    Ubiegły weekend spędziliśmy w stadninie na zawodach jeździeckich. Ten upłynie pod znakiem festynu, który znam dobrze od kilku lat i nawet sekrety zakulisowe mnie już nie zadziwiają. Następny weekend postanowiliśmy spędzić w Wilanowie. Poziomki... Dawno nie jadłam aż tylu poziomek. Dawno nie czułam tak intensywnie ich zapachu. klik


                                                                           Puchar...


                                                                         Poznań...


piątek, 6 czerwca 2014

radio i załatwianie prysznica, czyli sprawozdanie z całego tygodnia

    Piwonie dumnie pysznią się w wielkim wazonie. Jak co roku... Tak, wtorek był miłym dniem, pełnym pośpiechu i jednocześnie chwilą zatrzymania się między wymiarami. Inaczej nie mogło być. Znowu między trybami machiny przeskoczyłam nienaruszenie. Czyli magicznie i nostalgicznie zaczęłam, a tak nie lubię. Faceta ocenia się ponoć nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. A kobietę? No właśnie... niebezpiecznie zatem kończyć, ale niebezpiecznie i zaczynać... Zaczęła ze mną fryzjerka, która w absolutnie dobrej wierze i przy totalnie wspaniałej rozmowie obcięła mi włosy niemalże tak, jak miałam jeszcze cztery lata temu. Znaczy prawie na zapałkę z tyłu, z przodu widać co prawda, że włosy mam, ale trzeba się przyjrzeć. W poniedziałek. To tak na dobry początek tygodnia. Fryzura ładna, ale po co przez cztery lata wyrównywałam i zapuszczałam się? A może to znak, że życie zrobiło mi psikusa i cofa o lat kilka? Prawdę mówiąc nie żałowałabym. Tak więc w poniedziałek fryzjerka, we wtorek piwonie, we środę drań z drużyną i trenerem na meczu reprezentacji z Bośnią i Hercegowiną, więc my mieliśmy kolejny maraton "Bitwy o Tron", w czwartek, czyli wczoraj... wczoraj pośpiech i jakoś tak inaczej niż zwykle, czyli znowu z podtekstem, a dzisiaj truskawki, droga nie przez puszczę i może nawet lekkie poczucie braku owej. Jutro dranisko ma turniej. Znowu ogólnopolski. My najpierw na turniej, potem na wesele. Jest galimatias, jest ryzyko. Jest ryzyko, jest zabawa. Jest galimatias, ryzyko, zabawa, są my.
- Dzeń dobry. Nazywam się takitak. Przepraszam, że Panu przeszkadzam, ale mam pytanie. I z góry przepraszam, że je zadam.
- Eeeeeeee
- Tak więc mam pytanie i przepraszam, jeszcze raz, bo Pan jest trenerem i organizatorem turnieju, zatem dzwonię do Pana, ponieważ trener mojego dziecka nie potrafił mi odpowiedzieć....
- Taaak yyyyyyy.... eeeeeee....
- Widziałam zdjęcia na stronie i widzę, że boisko jest piękne i że są budynki, ale - bardzo przepraszam - jak u Państwa z kwestią sanitarną?
- Że co proszę?
- A bo widzi Pan, dziecko ma turniej i musi się stawić na miejscu na godzinę 8:00. Z drużyną się stawi. Ale my mamy  ponad 100 km do Państwa i my razem z dzieckiem będziemy na tym turnieju, ale potem mamy ślub i wesele. Nie nasze. My już mieliśmy. Ale w rodzinie.
- A co ma turniej do wesela?
- Bo proszę Pana, ja to chcę się u Państwa na to wesele przygotować i dlatego dzwonię z pytaniem, czy są prysznice i czy będę mogła z nich skorzystać.
- Eeeeeeeeeee
- Czyli jak proszę Pana?
- To jeszcze raz niech pani tłumaczy, bo ja niewiele zrozumiałem.
- W sobotę organizujecie turniej.
- Tak.
- Dla rocznika 2005.
- Tak.
- Rodzice mogą przyjechać.
- Tak.
- Są toalety i szatnie w budynkach?
- Tak.
- Budynki z szatniami i toaletami będą udostępnione zawodnikom?
- Tak.
- Jeśli ktoś z rodziców zawodnika poprosi w drodze wyjątku o udostępnienie prysznica ze wzgledu na to, że po turnieju jedzie na wesele i musi wyglądać, to jesteście Państwo tak mili i udostępnicie ten prysznic?
- Tak.
- Zrozumiał Pan pytanie?
- Tak.
- Bo Pan dziwnie odpowiada.
- Bo mnie pani zszokowała.
- Mogę?
- Może pani. Rano termę włączymy.
- Ratuje mi Pan życie!
- Eeeeeeeeeee
- Nie żartuję.
- Proszę tylko zaraz po przyjeździe zgłosić się do nas. Udostępnimy jeden z pokojów dla sędziów i łazienkę.
- Eeeeeeeeeee
- A gdzie to wesele?
- Ślub tuitu, wesele tamatam.
- Wytłumaczę jak dojechać. Łatwo przegapić zakręt jadąc od naszej strony.
- Jest Pan bardzo pomocny.
-  Staram się, jak mogę. Rzeczy też może pani od razu zostawić w pokoju i proszę się nie martwić.
- Eeeeeeeeeee
- W sumie ma pani rację, 10 godzin przed imprezą to niemałe wyzwanie.
- Tak.
- A niech pani jeszcze raz powie, skąd przyjeżdżają chłopaki?
- Z powiatowego.
- A! Byłem dzisiaj tam. Rozmawiałem z trenerem.
- Eeeeeeeee
- To do zobaczenia.
- Podać Panu jeszcze raz nazwisko?
- Nie. Tej rozmowy nie zapomnę i głos też poznam.
- Muszę dodawać, że jestem blondyynką?
- Nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości.
Świadkowie tej rozmowy leżeli na biurkach. Trener drania nie uwierzył, że byłam w stanie załatwić sobie łazienkę. Mąż mój własny i osobisty stwierdził, że przebierze się na stacji benzynowej i mam za bardzo nie demonstrować, że jesteśmy razem. A ja ma spokojne myśli. Taaak... na miejscu naszykuję się i bez problemu przebiorę.
Ale z wesela musimy ciut wcześniej wrócić, ponieważ drań śpiący jutro u najszczęśliwszej ma półfinały Talentiady w niedzielę. Półfinały organizuje powiatowe. Finały będą w Poznaniu.
Zakwalifikowały się wszystkie trzy grupy wystawione przez trenera tenisa. Natomiast tydzień temu podczas zawodów dranisko dało popis istny. Jestem coraz bardziej nim zachwycona. Poprawił swój czas w spranościówkach, dał sobie wspaniale radę w grach drużynowych, paratenisowe rozwalił niemalże, a w tenisie był... no był po prostu bardzo dobry. Rozbroił na koniec sędziów, kiedy to wiedząc, że już ma wygraną w kieszeni zaczął odbijać wszystko i dość ryzykownie, a przy okazji drąc się na cały regulator "jestem Janowicz".
To tak w telegraficznym skrócie.
A poza tym? A poza tym to sama nie wiem. Coś się wkradło i siedzi w głębi duszy niby niezauważenie, a jednak wyczuwalnie jedną ze słabych co prawda ale jednak emocji. Coś... I tak jakoś dzisiaj w drodze powrotnej radio natchnęło na wspominki. I mnie tak jakoś to coś lekko zaczęło uwierać.  Hm... klik


PS.
Na poważnie:

Na Janowicza:




środa, 28 maja 2014

koniugacja, mączka i coś jeszcze

    W tym tygodniu drań ma talentiadę. Nareszcie! Rok dodatkowych treningów i całe mnóstwo czasu poświęconego na to wydarzenie ponad normę rozstrzygnie się w ciągu zaledwie kilku godzin, podsumuje pracę, wysiłek i zaangażowanie. Dobę ostatnio rozszerzyliśmy jeszcze bardziej, nawet nie zdając sobie sprawy, że to takie proste i wykonalne ot tak, po prostu, bez mrugnięcia powieką. Od soboty niemalże śpimy na kortach ziemnych. Po szkole, przed treningiem (tamtym i tym), po treningu (tym i tym), po basenie, w zamian za kolację, bez zakupów, przed późnym obiadem, prawie w nocy. Trener oszalał. Drań oszalał. My dołączyliśmy do grupy szaleńców, bo nie ma innego wyjścia w tych okolicznościach, znaczy najwyraźniej również oszaleliśmy. Koniugacja w praktyce. (Koniugacja i na piłkę przełożona, bowiem trener drugi / pierwszy / trudno priorytet obecnie wyznaczyć / zęby zacisnął i nawet starał się ukryć poirytowanie, kiedy drugi raz z rzędu drania wystawić w kadrze nie mógł. Znaczy też już lekko oszalał i jakby nieco ofuczył. Ja koniuguję, ty koniugujesz, ononaono koniuguje, my koniugujemy, wy koniugujecie, oni koniugują też...) Potem kąpiel. Długa, żeby mięśnie odpoczęły. A po kąpieli drań bierze rakietę i ćwiczy odbicia przy ściance w domu. W nocy. W swoim pokoju. Nie mam już siły zareagować. Mam za to stertę ubrań uwalanych mączką - zarówno treningowych, jak i szkolnych. "Bo przecież w szatni jest duszno, a na korcie wszędzie jest mączka mamusiu." No tak... Argument jest. Mączka też jest. A jak nie mączka to gumeczki, kłaki ze sztucznej nawierzchni i plamy od trawy z nawierzchni tej jak Panbóg przykazał, która stawów nie obciąża.  W sumie mam cudowną pralkę. Chyba z tytanu. Proszki mogę testować. I balsamy do ciała ze skórą wrażliwą niezłomnych dziewięciolatków. Tak, zdecydowanie cieszę się, że już w tę sobotę sprawa się rozstrzygnie. Chociaż mam pełną świadomość, że po jednym turnieju świta perspektywa kolejnego i zaczynają się nowe szaleństwa. Właściwie żyjemy w jednym wielkim szaleństwie. Luluś wczoraj dojrzał, że na kortach są piłeczki takie same, jak jego domowe. Trochę czasu mu to zajęło. A może dopiero teraz ogarnął nadmiar dźwięków i i niezliczone bodźce. Co my robiliśmy z czasem, kiedy ja zwyczajnie uczyłam w szkole, a drań uczęszczał do przedszkola mając tenis jedynie dwa razy w tygodniu i nie mając świadomości, że istnieje piłka nożna? Coś na pewno musieliśmy robić, w innym wypadku niechybnie byśmy dostali kręćka z nudów. Nie pamiętam.
Truskawki zagościły w naszej codzienności. Zagościły również lody. Ostatnio to mój ulubiony posiłek wieczorny kumulujący w sobie obiad i kolację. Śniadania jadam w pracy w godzinach wczesnopopołudniowych. Sałatki. Mieszam. Próbuję. Bawię się smakami selera naciowego, żurawiny, mięty, kiełków, jagód goji i ziaren słonecznika. Smakują wspaniale jako dodatki. Wypijam hektolitry pokrzywy. Mój organizm sam domaga się smaków, o które nigdy bym siebie nie posądziła. Ponoć i tak nimi mniej gorszę zespół niż yerbą mate, ale ogólnie przyzwyczaili się do dziwactw w moim wykonaniu. A to ostatnie zaczyna mnie bawić. Co innego gotuję, co innego jem sama. Drań co prawda lody pochłania niczym jamochłon, ale przed nimi kolację obfitującą w białka musi zjeść. Bez zupy dzień dla niego jest dniem straconym, a mięso im mniej białe tym ostatnio lepsze. Mąż mój własny i osobisty zagląda do moich mieszanek i warzywniaków, a potem z ulgą w oczach je obiadowy obiad i kolacyjną kolację. Nad puszczą przeszła ulewa. Ptaki, ptaszki i ptaszydła zaczynają świergolić mi za oknem. Delikatny chłód z samego rana nie skłonił mnie do rezygnacji ze spaceru. Przede mną na biurku komunikaty Policji i informacja o zawodach w sporcie pożarniczym. Skoro to zauważyłam, świadomość zaczyna sygnalizować konieczność powrotu do obowiązków. Znaczy przerwa na kawę skończona... klik

czwartek, 22 maja 2014

John Wayne i rabarbar

    Pani z całej siły trzasnęła drzwiami busa. Metalowymi drzwiami. Nie żeby pani zła była, nie... Drzwi ciężko się zamykały, zatem kierowca poprosił o użycie siły. Nie powiedział jednak, że ze sprężyną też dzieje się coś i pani z tą siłą i tymi drzwiami i z tym impetem tak i nie zdążyła cofnąć dłoni. Nie wierzyłam, że z bólu palca można zemdleć. Już wierzę. Nie dałam rady powstrzymać ani mdłości, ani łez po przejściu 200 metrów do najszczęśliwszej. Od wczoraj wszyscy mogą podziwiać kolorystykę mojego kciuka, a ja przypominam Johna Wayne'a dmuchającego w spluwę. I cierpię. Cierpię okrutnie, bo jednak prawa ręka przydatną bywa, np. do zapięcia paska, buta, napierśnika. Do umalowania rzęs także się przydaje. Zauważyłam przy okazji, że nie potrafię użyć perfum lewą dłonią, ale włosy ułożę nią lepiej. Myszkę bezprzewodową opanowałam bez problemu, z telefonem radzę sobie mniej sprawnie. Siła złego na jednego obecnie mi się przytrafia, ale dobrzy ludzie tak mają. W powiatowym i w puszczy upał zagościł wreszcie i mam nadzieję, że nie odpuści, bo wreszcie można w lny i zwiewności się odziewać i tak dobrze mi z tym. Tym bardziej, że i dodatki takie lekkie i delikatne i barwne okrutnie można dobierać na przekór wszelakim pastelom królującym ponoć. Kończę "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki", "Życie erotyczne księcia Józefa" i "Striptiz neurotyka". Tematyka mocno rozbieżna, tytularyzm sugerujący, ale prawie absolutnie mylny. Przed nami Kraków i Wilanów. W poniedziałek będę mieć dzień wolny. Czyste szaleństwo. Takie wolne poniedziałki to mini urlop. Dziewczynka miała ostatnio rocznicę komunii. Uwielbiane przeze mnie truskawki już są wszechobecne, ale jeszcze mnie nie kuszą. Poziomki na balkonie czerwienieją się słodkie i pachnące. Drań codziennie idzie na zbiory i chichra się niczym maluszek, że są, że są czerwone, że są jego, że są pyszne, że jest ich tak dużo. Też się dziwię, że się tak rozpanoszyły. Ciasto rabarbarowe już zagościło razem z kompotem w menu weekendowym. Niedługo będą pachnące pomidory. Uwielbiam tę porę roku, kiedy dzień witam z kubkiem kawy na balkonie. Obecnie inki i bez mleka, ale jednak. Tak, teraz jest mój ulubiony czas. klik

czwartek, 15 maja 2014

czas bocianów

     Mój czas ostatnio to weekendy intensywne i te pozornie zwyczajne, szare z nazwy, dni wypełnione po brzegi feerią osób, zdarzeń i obowiązków sprowadzane popołudniami do draniowych treningów i wieczornego zmęczenia z książką. Co robiłam w marcu? Tak... w tym miejscu jednak musiałam zajrzeć do kalendarza... Cóż... podobnie jak i w kwietniu byłam w wielu miejscach niemalże równocześnie, drań odnosił kolejne sukcesy, a mąż mój własny i osobisty aprobował wszelkie moje dywagacje, rozterki i przemyślenia w obliczu zbliżających się świąt. One natomiast upłynęły jak zwykle zbyt szybko, nie dając oczekiwanego wypoczynku. Na początku kwietnia zmieniłam nieznacznie fryzurę. "Obetnę panią na Victorię Beckham" powiedziała fryzjerka Agata. A ja, nie mając pojęcia kto zacz, miałam tylko nadzieję, że będzie dobrze. Jest dobrze. Jest dobrze również i tak w szerszym rozumieniu, na wielu poziomach pojmowania świata wokół mnie. Teściowa moja droga przeszła rozległy zawał zaraz po świętach, ale dała radę i dzielnie wróciła do świata. Dzielnie dała radę również moja mama, która też na kardiologii musiała zostać. Generalnie kapitalnie może i nie brzmi to wszystko, ale i tak się cieszę, że końcówki są pozytywne. Dziwny stan, przypominający ten przedzawałowy, przeszłam i ja. A bo tak... I to chyba był pierwszy dzwonek, że emocje należy bardziej oswoić w sobie. Oswajam zatem i je i siebie z nimi i otoczenie. Międzynarodowy Turniej Piłkarski poszedł draniowi niezwykle zaskakująco. Poznań przywitał nas co prawda deszczem nieprzyzwoitym, a to wpłynęło na nieprzyzwoitą przyzwoitość. Zatem... nie było włóczęgi i zwiedzania miasta po nocy i spacerów we dwoje. We czworo były. Tak... dwie pary plus parasole. Ale przynajmniej towarzysko. Przed draniem kolejny turniej tenisa. Dwa ostatnie za nim. Podziwiam. Zmieniłam dietę. Lepiej się czuję. Ograniczyłam kawę do niezbędnego minimum. Ostatnie EKG wyszło dobrze. Brzmi to strasznie dziwnie. Zupełnie jakbym pisała nie o sobie. Bo cóż... przecież kupiłam we wtorek dwie torebki. Buty na szpilce zaskoczyły wszystkim jej wysokością i odkrytymi palcami przy absolutnym zabudowaniu całej stopy. Żmijkowana bransoleta ponoć do tej pory nikomu nie kojarzyła się ze mną. Wróciły dekoldy. W kiełkownicy pęcznieją kiełki, którymi zajadam się bez ograniczeń, w kuchni na moim talerzu zagościł wegetarianizm. Za oknem szaro, buro i ponuro, a ja mam gołe łydki i króciutki rękaw. Okulary słoneczne też mam. Kościół za oknem zasłaniają prawie skutecznie drzewa. Droga przez puszczę rano jest zawiła. Powrotna jest prostsza. Omijam puszczę. Jadę polami, podziwiając słupy z bocianimi gniazdami i kręte ścieżki. Odpoczywam. Wczoraj na środku ulicy stał bocian i patrzył zdziwiony, że ktoś śmie jechać akurat tą trasą - drogą powiatową co prawda, ale uczęszczaną niezmiernie rzadko na tym odcinku. Piękny ptak. Nawet nie pamiętałam już, że bociany są aż tak duże.
 W sobotę mąż mój własny i osobisty pokona trudny odcinek rajdowy na rowerze górskim. Wiem, że da radę. Ja wolę nawet nie myśleć o tej prawie 80 - kilometrowej trasie z trudnymi podjazdami i po leśnym poszyciu. Czy trenuje przed? W sumie tak. A również i gra. Dwa razy w tygodniu. Wrócił do koszykówki. W marcu. Zapomniałam, że to sprawiało mu taką radość. A ona mnie. Zmęczony może góry przenosić. Dziwna ta wiosna... zimno, a nad wyraz pięknie rozrosło mi się w tym roku wino na balkonie. Czy to tylko wiosna? Trudno powiedzieć...
klik


A do Poznania takie PS. z draniem przy mikrofonie...


niedziela, 2 marca 2014

ba!...

    Napisałam. Napisałam, że urlop się kończy, ulubione sączone przeze mnie rubinieje, bal udany, urodziny męża własnego i osobistego huczne, udane i z wieloma gośćmi. Napisałam również o butach, zakrzywianiu czasoprzestrzeni i planach wygrania co najmniej dwóch tuzinów milionów w lotto. Ta ostatnia myśl wynikała zaś z kolejnego turnieju i sugestii trenera o treningach indywidualnych dla drania dodatkowych raz a najlepiej dwa razy w tygodniu. Napisałam także o przedświcie, o Ukrainie i o tym, że jutro świat wraca do schematów. Poruszyłam również temat szkła i kuchni. Nie żeby to wszystko wzniosłe było i patetyczne. Ale totalnie infantylne to chyba raczej też nie. No cóż... się gdzieś w czarnej dziurze blogowej zaplątało było to i nie ma. Ha! a w zasadzie ba!

piątek, 14 lutego 2014

breathe

    Nakręcam się... Jeszcze tydzień i urlop. Taki dziewięciodniowy. Śnieg stopniał i temperatura dodatnia wprowadziła zaczątki wiosny. Dzięki temu pani może lżejszymi czapkami przykrywać głowę. Bardzo polubiłam w tym roku znienawidzone do tej pory przeze mnie czapki. Polubiłam i kozaki. Ale te ostatnie tylko pod warunkiem, że mają obcasy. Tak... kozakami też miło się stuka. Nabyłam również pełną gamę szali i szaliczków. Przybyło kilka par rękawiczek. Nawet nie myślałam, że te elementy garderoby także mogą sprawiać radość. Najbliższy weekend mam wolny. To miła odmiana wobec trzymiesięcznego maratonu na halach i trybunach pomiędzy wieczornymi koncertami, wystawami, obecnością na studniówkach i tym wszystkim, co się działo w moim nie-moim powiatowym. Drań zaczyna ferie od dzisiejszego popołudnia. Ferie nie zwalniają go z treningów ku jego uciesze. I naszej. Za tydzień turniej i trójmecz. Za dwa tygodnie bal. Kreacji nie mam nadal. Przymierzałam jedną z minimalnej ilości materiału, ale okazało się, że dawny rozmiar jest za duży. Mniejszego nie było. Mówi się trudno, bo opcja na wypchanie tego i owego odpada. Buty o dziwo mam. A przynajmniej tak mi się wydaje. Właśnie przed chwilą odkryłam, że moi operatorzy zarządzili sami z siebie dzisiaj sprzątanie przewodów, gąbeczek, sterty płyt, opakowań i tego wszystkiego, czego nazwać nie potrafię. Widok miły. Może i do mnie przez ścianę trochę ich nowo utworzonej energii przeniknie, bo u mnie nie ma czego sprzątać i to też złości. Jednak bałagan ma swoje zalety. Można potem posprzątać. Mój pokój jest minimalistyczny z dużą ilością obrazów i kilkoma kwiatami. Nie ma jak zrobić w nim bałaganu. Poza biurkiem. Ciekawa jestem, co chłopaki spartolili, że porządki robią wiosenne niemalże... Sprzątanie pozwala myślom krążyć swobodnie w nieświadomości i odwracając uwagę od innych kwestii ułatwia znalezienie odpowiedzi. A moje kwestie? Cóż... blond na włosach wiele ułatwia. I niech tak zostanie. klik

czwartek, 13 lutego 2014

nawet nie wiem, jaki tytuł dać i po co to piszę właściwie...

    Naga przytuptała cichutko i usiadła za moimi plecami kompletnie niezauważenie. Poczułam ją zbyt późno. A może podświadomie nie chciałam zauważyć tego, co powinnam. Od kilku miesięcy droga poprzez puszczę z rana jest okraszona obecnością postaci znanej od dawna, poznanej nagle na nowo z całą panoramiczną perspektywą indywidualnych doświadczeń. Nie zauważyłam, kiedy ta obfitująca w ostre łuki trasa stała się krótsza, nawet jeśli trzeba było jechać z prędkością minimalną podczas śnieżycy. Nie zwróciłam uwagi, że tak trafnie są wychwytywane wszystkie moje nastroje, nawet te szczelnie ukryte. Nie zastanowiło mnie, kiedy pozmieniał plany, aby towarzyszyć mi w konferencji kompletnie nie z jego bajki i jeszcze kilku innych momentach również tylko wokół moich tematów oscylujących. Ba! nawet myślałam, że może zainteresowałam pragmatyka idealizmem. Nie wzięłam pod uwagę, że aby zobaczyć budynek strony oskarżycielskiej wymiaru sprawiedliwości mocno muszę wychylić się z mojego okna, a jednak sms treści "zamknij okno, bo mróz zbyt duży na takie wietrzenie i kwiatki zmarzną" rozśmieszył mnie podczas wielce ważnych spraw służbowych.
Tak... dzisiejszy poranek zdecydowanie był hektolitrem wrzątku wylanym na moją głowę. Zawsze miło, poprawnie, przyjaźnie, wbrew pozorom na dystans. A jednak za dużo, żeby nie zauważyć. Piję trzecią kawę, nie jestem w stanie niczego odsłuchać, pomyliłam jedne dokumenty, drugie wypadły mi z rąk nagle dziwnie rozdygotanych. "Coś się stało?" zapytała stażystka mocno zdziwiona. Nie wiem. Myślałam, że nie. Myślałam? Nie? Czy myślałam? Czy w ogóle powinnam o tym myśleć? Cholera. klik

środa, 5 lutego 2014

What is this I'm feeling?

    Pani ostatnio psuje wszystko, co weźmie do ręki w myśl dawną już, ale pamiętną dla mnie, mojego rodzica płci męskiej, że dać mi dwie kulki to jedną zgubię, a drugą popsuję. Te popsute zauważam. Tych zgubionych nie. Popsute kłują w oczy oczywistością detali walających się tu i ówdzie pozornie w cieniu innych oczywistości, ale nauczyłam się ich nie dostrzegać mijając z pełnym ironii rozbawieniem. Trudno zatem bilans zysków i strat uczynić, bo i punkt odniesienia niepewny. Niepewnych jednak wokół mnie ciut wiele, a pani oszalała i sama sobie zadaje pytania dotyczące wieczności, trwałości, stabilizacji, planuje najbliższe sto lat i zdaje się nie zauważać zbyt wielu kwestii. Bywa. Bywa pani tu i tam i utwierdza się w poczuciu, samopoczuciu, przeczuciu... Wyczuciu też. Poza tym pani ma sny. Sny własne zadziwiają mnie niekiedy, niekiedy fascynują, a niekiedy każą obudzić się w konkretnej czasoprzestrzeni i zaczerpnąć tchu. Obecnie pani planuje kreację na bal. Ślubny ma zdecydowanie łatwiej. Nie żeby te sny o kreacji były... Nie. Kreacja jest jednak zmorą tej części doby nie okraszonej snem. Pozostała część doby jest miła. Bardzo miła. Za bardzo. W tym sęk. Pozostała część doby stała się początkiem jej i jej sensem. Upchnę. Dam radę. Różowe okulary pomagają w wielu momentach mojego życia. Zbyt wielu.
    Kajka urodziła bliźniaki w ubiegły poniedziałek spełniając moje wielkie marzenie. Przyznałam się w duchu przed sobą, że nuta zazdrości przemknęła mi przez mięśnie, pomimo iż to moja przyjaciółka a maluchy kocham już całym sercem. Dobrze, że jej się udało. Joaśka zapytana dzisiaj drogą telefoniczną, jak jej informatyk, stwierdziła po dłuższej chwili zamyślenia, że po nim był prawnik, dziennikarz i wojskowy. Cholera! co za rozbieżność... Kasia za to właśnie wcisnęła mi w ciocine ramiona Damianka wcale nie aniołkowatego na korepetycje z języka polskiego, gdyż ma problemy. Ona i on. Kto większe, okaże się wkrótce. To tak w telegraficznym skrócie. Magiczna i organoleptyczna milczą. Skróty muszę robić i myślowe i rzeczowe i życiowe. A przecież wiem, że skróty są dłuższą drogą zawsze... Kiedy ja zmądrzeję? To tak w ramach puenty...
PS. Drań kolejny weekend z rzędu spędzi na meczu. My na trybunach. Zaczynam nie pamiętać czasów sprzed wyjazdów i rozjazdów. Musiałam się potwornie nudzić pracując w powiatowym i mając dziecko jeszcze nieusportowione...

niedziela, 19 stycznia 2014

ulungu hafanana

    W piątek minął tydzień od dziewiątych urodzin Drania. Niesamowite... Kiedy on zmagał się z piłką i piłeczką na dwóch różnych treningach jeden po drugim pod czujnym okiem trenerów i rodzica płci męskiej, ja zasiadłam na wygodnym fotelu fryzjerki Agaty. Lubię ją za samo imię. Kolor nieco mniej platynowy, ale ponoć jest dobrze. Włosy nieco krócej, ale tak chciałam. Masaż głowy rewelacyjny. Odpoczęłam. Po powrocie czekał na nas szampan zakupiony przez męża mojego własnego i osobistego. I ulubione. To były pierwsze urodziny, do których Drań podszedł tak świadomie. Odliczał dni, asystował przy zamawianiu sali oraz tortu, ustalaniu godzin przyjęcia, projektowaniu zaproszeń etc. A w piątek odliczał godziny i minuty do swojej magicznej 20:30, zatem życzenia musieliśmy złożyć mu na parkingu przed blokiem, a szampana piliśmy jeszcze w butach, szalikach i przedpokoju. Ja też te godziny i minuty odliczałam już od samego rana. U Agaty natomiast miałam niezachwiane poczucie, że dzieje się coś wielkiego. Cieszę się, że urodziny to taka magia dla niego i ewidentnie obchodzić je będzie entuzjastycznie jak ja swoje. Potem sącząc ulubione zaczęłam pisać notkę, ale to chyba nie była odpowiednia czasoprzestrzeń. Dzisiaj słowa łatwiej brzmią. To pierwsze urodziny Drania, kiedy nie odczuwam mentalnie krok po kroku napięcia i ekscytacji z odrobiną strachu. Widać odeszły w momencie, kiedy on stał się świadomy swojego istnienia i zrozumiał, jak wielkie jest ono i niezwykłe. Taaak... w tym będę go utwierdzać.
    Dzisiaj obejrzeliśmy "Grawitację". Zdjęcia fantastyczne. I znowu zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo czasem nie uświadamiamy sobie, że to co zwyczajne okazuje się być najbardziej wartościowe.
No właśnie i tak bardzo przy okazji wczoraj byłam na studniówce. Odczuwam ją jeszcze dzięki lekkiemu zmęczeniu i niedospaniu, bowiem tuż przed ósmą dziecko obudziło mnie całusami i informacją, która godzina.
- Mamusiu, wstań i nie budź taty, to sobie tak cichutko porozmawiamy. Zobaczysz, będzie fajnie! - powiedział Drań na tyle głośno, żeby obudzić i mnie i ślubnego i na tyle sugestywnie, że wstałam tylko ja, aby istotnie poszeptać. I faktycznie było fajnie. I absolutnie nie obchodził mnie fakt, że takie słowo nie istnieje. Te szepty poranne weszły już niejako w rytuał dni wolnych. Niezwykle rzadkich w naszym życiu zwłaszcza w weekendy. W sobotę tydzień temu o godzinie ósmej byliśmy w drodze na turniej. W niedzielę za tydzień będziemy w drodze do Lublina na mecz. Sukces za sukcesem. W maju w Poznaniu piłkarski turniej międzynarodowy odbędzie się ku naszemu zaniemówieniu. A potem drugi... tenisowy. Z trenerami przeszliśmy na "ty" zaraz po zsynchronizowaniu terminów. Swój prywatny terminarz obarczam mnóstwem dodatkowych wpisów, notatek i pozornie dziwnych informacji. Znajduje się w nim i przepis na ciasteczka z płatków owsianych. Magia normalnie i w dodatku czarna... nie wierzyłam, że płatki, mąka, masło i jajka wymieszane na totalną ciapę suchą niemiłosiernie pozwolą stworzyć coś tak smacznego. Za oknem szklanka. Łyżwy szykują się na debiut. Moje również. Ćwierć wieku odpoczywały, zatem remake podobny do debiutu. Budzę się. klik