sobota, 30 grudnia 2006

02.04.1998 r.

Jak czujesz się wtedy,
gdy ja odchodzę w siebie,
w swój nie-byt?
Jak czujesz się wtedy,
gdy staję się Tobą - ja,
której częścią jesteś?
Co myślisz, gdy myślę
Twoimi myślami?
Co czujesz, gdy dotykam
Twoim dotykiem?
Czy płaczesz, gdy musimy
stać się znowu sobą?

marzenie prawiedwulatka

    Ile można wywalić pieniędzy na zachciankę dziecka, które nie ma jeszcze dwóch lat? Pewnie wszystko zależy od możliwości... No tak. To inaczej - jaką może mieć dziecko (w wiadomym wieku) zachciankę na prezent? Otoż dziecko nas dzisiaj zaskoczyło. Mężuś musiał wygrzebać kasiorę odłożoną jako zaskórniaczki i uszczęśliwiliśmy prawiedwulatka, najszczęśliwszą na świecie babcię i nas samych za jednym zamachem, a resztę rodziny zawiadomiliśmy już telefonicznie o nabytku. Co to? Najprostsza na świecie rzecz, którą mają wszystkie dzieci i jest to sprzęt codziennego użytku i nikogo nie zadziwia. A mianowicie wózek spacerówka.
Prawiedwulatek, gdy był prawie dwumiesięcznym brzdącem miał zakupiony elegancki mięciutki i bardzo wygodny (również w prowadzeniu) wózek. Uff... ciężki niemiłosiernie, ale baaaaaaardzo wygodny i same superlatywy na jego temat można powiedzieć, poza jego wagą. Mały drań nawet chętnie jeździł i wszyscy byliśmy szęśliwi. Do dnia, kiedy mężuś parujący swoim szczęściem młodego taty postanowił ukochanego syneczka wytachać z wyżej wzmiankowanego pojazdu i pokazać mu jaki to świat jest piękny na wiosnę. I tym sposobem dziecko zobaczyło coś więcej niż niebo i tak się tym światem zaczęło zachwycać, że już w wózeczku nie chciał leżeć, a potem nie chciał siedzieć, bo proceder trwal nadal. I tak targałam na biodrze najpierw 7250 gram, potem 10 kg, potem 12 kg, potem doszły jeszcze atrybuty - samochodziki, misie, buteleczka z wodą, zawszebędącewrączce jedzenie i oczywiście zgodnie z nakazem pór roku ciepłe ubrania. No cóż szczęśliwa byłam, bo musiałam. Nikt nie mógł gnoja namówić na wejście do wózeczka, ktory z głębokiego dało się zmienić z czasem na spacerowkę. Nie dało rady niczym przekupić. No nie... dwa, a może trzy razy przejechal w nim pół drogi do centrum handlowego, bo miał obiecanego ulubionego fast foodzika w bułce, a przekupny jest. Za to wracał już na ręku, a zakupy w wózku. Z czasem prawiedwulatek zmanieryzował się jeszcze bardziej i zrobił to w momencie, gdy już straciliśmy chęć namawiania go na wózek i wózek poszedł w folii do piwnicy najszczęśliwszej (która ma nadzieję na kolejne równie cudne widać). Jego zmanieryzowanie polegało na tym, że jedynie ja okazałam się godna noszenia go na rękach... Darmowa siłownia! Co ja mówię, total body condition!
Aż tu po świętach w środę idę sobie z prawiedwulatkiem na autobus do prababci również najszczęśliwszej, a on zaczyna zwracać uwagę na sklepy z wózkami dla dzieci. Wracając weszłam do jednego i... to był mój błąd. Prawiedwulatek wybrał sobie pojazd dla siebie, wpakowal się do środka i kazał się w nim zia, a ja jak ta głupia tłumaczyłam, ekspedientce, że takie zachowanie jest i dla mnie zaskoczeniem. Zaskoczeniem nie mniejszym była awantura prawiedwulatka i krzyk przekropny jak wychodziliśmy ze sklepu, bez wózeczka oczywiście. Mężuś uwierzyl w to, albo i nie aż do dzisiejszego dnia. Od środy przejrzałam w internecie wszystkie możliwe wzory wózków spacerowych, ale mężuś nie dowierzał. Za to dzisiaj wybraliśmy się celem zakupu mięcha na obiad oraz chleba do mięcha w formie wędliny domowej i zawadziliśmy o sklep dla dzieci. Wyszliśmy z markotną bardzo miną dziecka, które marzy o wózku a my nie chcemy mu kupić tegoż. Trasa po mięsnych i warzywniakach minęła na dyskusji z prawiedwulatkiem na temat, czy aby na pewno i czy będzie chciał. Zakupy zakończyły się tym, że mężuś pognał z zakupami do domu po kasiorę, a ja z prawiedwulatkiem do sklepu po cudeńko, które spełniało wymogi calej naszej trójki i nomen omen było ostatnim egzemplarzem z tej kolekcji. W sklepie prawiedwuatek siadł do swojej cudospacerówki i wysiadł z niej dopiero, aczkolwiek bardzo niechętnie, u najszczęśliwszej, której musieliśmy obwieścić dobrą nowinę. Dał się z wózka wytachać tylko po to, żeby się rozebrać i wsiąść ponownie. Do domu wróciliśmy swobodni jak nigdy dotąd, robiąc jeszcze duże zakupy - bo jest w co ładować... i dopiero godzinę temu. Teraz drań nad draniami śpi, a wózeczek czeka w przedpokoju. Oby nie była to zachcianka jednodniowa... A na wszelki wypadek nie dowiedzieliśmy się, jak to cudeńko się składa - może nie trzeba będzie tak szybko tej funkcji zastosować... Oby! Oby!

czwartek, 28 grudnia 2006

zapiski z pamietnika, bo zaginą czerwiec 2005 r.

Czasem tak bywa, że potrzebuję coś WYKRZYCZEĆ!!!!! powiedzieć głośno -tak głośno, żeby ktoś to wreszcie usłyszał.
Czasem krzyczę w pamiętnik, czasem krzyczę w wiersz, a czasem to nie wystarcza.

dawno

minuta za minutą
dzień, miesiąc, rok
upływa moje życie
przepełnione jakąś nudą
a ja ciągle skrycie
i głupio naiwnie
wciskam w niebo wzrok
i probuję znaleźć
jakąś drogę, ścieżkę
i ciągle marzę,
że mam chęć jeszcze
patrzeć na moje
głupie szczęście

sobota, 23 grudnia 2006

papier

    Z samego rana mężuś wyszedł po chleb - rano, ponieważ około 11 nie dostanie się już u nas (w centrum dawnego wojewódzkiego miasta) niczego, co człowiek móglby kupić w każdym innym miejscu. Zaraz po przeprowadzce myślałam, że to chwilowy brak towaru, ale po tygodniu zauważyłam, że chwilowy brak towaru trwa nadal i dopytałam się w sklepach, jak to tu się kupuje. No i dowiedziałam się, że kupuje się albo rano, albo zamawia się dzień wcześniej i pani odłoży, a jak się przychodzi o dowolnej porze dnia to trzeba brać co jest. No i tak poznałam panie w sklepach i teraz już wiem, że w jednym załatwię sobie schab bez kości nawet o 16 u pani Joli, a w drugim pani Justyna chleb orkiszowy dla mnie zachowa.... Ano... takie to są uroki mieszkania w centrum miasta - do targu daleko, daleko, średnia wieku 70 lat, a zapotrzebowanie na produkty widać rośnie z wiekiem, no i jak panie sąsiadki twierdzą - przez te kancelarie i sądy w okolicy od cudu ludzi robi tu zakupy. Nie wiem wszak, czy idąc do sądu kupiłabym kurczaka, ale może i tak. Może się po prostu nie znam, bo do sądów nie chadzam. Mężuś też szybko odwykł od długiego spania w soboty, picia porannej kawy i oglądania jakiegoś kanału informacyjnego ;) Raz dwa zaczął jeszcze przed 10 biec po zakupy, jak pewnego razu usłyszał od pani Basi w warzywniaku, że ziemniaki po 12 są towarem nieobecnym. Potrzeba zaspokajania głodu zweryfikowała nasz stosunek do wygodnego kupowania i teraz biegamy jak male samochodziki odbierając rarytaski zamówione wcześniej, albo ścigając się ze staruszkami (jeśli dzień wcześniej zapomniałam złożyć zamówienie).
No tak, ale zaczęłam od tego, że mężuś rano po chleb wyszedł. Wyszedł i zaraz przyszedł wściekly z dwoma wcale nie slusznych rozmiarów chlebkami i oświadczył, że zdobył narazie tyle i biegnie po resztę. Po godzinie wrócił z trzema kolejnymi i wściekły niemiłosiernie. Chlebów bowiem pełne półki, ale nie można ich było nabyć, bo tenże towar sprzedawany był po podaniu nazwiska i jeżeli ono figurowalo w tajemniczej księdze zapisów i ilość także się zgadzala, to można bylo zapłacić i wyjść uszczęśliwionym z owym. No tak... Dziadki dzisiaj znowu nas wyrolowały. Jak już wstaliśmy jak należy i zaczęliśmy bieganinę, to oni spokojnie najpierw telenowele obejrzeli i dopiero po zamówiony! towar.  Ale najważniejsze, że mężuś zdobył i calego dnia nie stracił to mogliśmy się jeszcze rano wybrać po jemiołę i papier na prezenty.
Prawiedwulatek po wyjściu z domu zrobił się szalenie głogny i rozczarowany zamkniętą budką z goferkami dał się pocieszyć hot-dogiem. Pani podała nam tegoż nieco niezadowolona, bo zażyczyłam sobie absolutny brak kapusty i tym sposobem biedna kobicina nie wiedziała, co wlożyć do środka poza parówą. A poza tym zauważyla, że nie podoba mi się podtrzymywanie parówki w bułce palcem bezrękawiczkowym i była zla okropnie, ale na szczęście jedzenie poszło prawiedwulatkowi na zdrowie.
Jemiołę kupiliśmy o dziwo bez problemów. Ale te zaczęly się mnożyć, jak zaczęliśmy szukać papieru do owinięcia podarków... Otóż... papieru nie było już, bądź był w cenie przypominającej jawną niesprawiedliwość, bądź był paskudny i mimo dobrych chęci nie mogliśmy się zmusić do jego nabycia. I tym sposobem zwiedziliśmy sobie znowu całe centrum naszej metropolii, tyle że w poszukiwaniu - zdawałoby się towaru na tzw. czasie. Zeszło nam, zeszło... W końcu kupiliśmy papier typu drogieicojest. No ale jest... W księgarni obok naszej kamienicy dowiedziałam się nawet, że to towar niechodliwy! No to w co te dziadki pakują? Kasiorę w koperty chyba? Zła jestem przeokropnie. Zapiszę się za rok i na chleb i na papier i ich wszystkich wykiwam.
Najszczęśliwsza za to uśmiala się ze mnie. Nie śmiala się wcale mniej, niż ja z niej, jak się dowiedziałam w listopadzie, że właśnie kupiła ładny papier do pakowania prezentów... Widać muszę się jeszcze wiele nauczyć.

zapiski z pamietnika, bo zaginą grudzień 2005 r.

  Z wielkim hukiem i ogromnym wysiłkiem w przygotowaniach minęły te święta. Pierwsze nasze, rodzinne, dwurodzinne wlaściwie. W atmosferze... świątecznej, przy zapachu kompotu z suszu i innych pyszności wigilijnych. Nasze, tak do końca nasze, rodzinne.
Jak to milo mieć kogoś, kogo się tak bardzo kocha i kogoś, kogo kocha sie jeszcze mocniej - taką malutką cząsteczkę siebie i ukochanej osoby. Pierwsze Boże Narodzenie naszej trójki.
Szkoda, że już po. Szkoda, że już te zapachy przemijają. Za rok odnowimy je. A my pozostaniemy przez cały rok pod ich wpływem.

30.10.1995 r.

zmyłam ją ze mnie
znienawidzoną niemożność
spłukałam ją z siebie
ciepłym strumieniem prysznica
którym oblałam ciało
moje, nagie ciągle uparte
uparte w chęci bycia kimś
spłynęła cichutko ze mnie
wraz z ostrym strumieniem
wody opływającej mnie całą
spłynęła zupełnie
zatrzymala się tylko
na chwilę w okolicy
bioder, by stoczyć się w dół
nie zostawiając śladu
po swoim niebyciu

piątek, 22 grudnia 2006

nic

    Od środy mężuś ma urlop i od środy jest zatem eksploatowany na cele domowe... Uff... a ja i tak padam na pyszczydło. Nawet pomimo umiejętnego ;) rozlożenia prac i faktu, że dużo, dużo już zrobione.
Oj... chyba zaczyna dopadać mnie jakaś przedświąteczna melancholia, która doprowadzi do braku chęci ruszenia nogą czy ręką... Ojejejejej... Ale mi się NIC nie chce!...

zapiski z pamietnika, bo zaginą sierpień 2006 r.

„W podróży bez powrotu
Gdy ostrzej zaciął wiatr
Ty mi pomogłaś wygrać z losem, ty
Czekałaś na mnie w progu
I twój nieduży świat
Był mi wytchnieniem, był nadzieją, Natalie

O, Natalie
Masz przed sobą świat piękniejszy, lepsze dni
O, Natalie
To twój czas i twoje miejsce, Natalie
O, Natalie
Jeszcze się nauczysz żyć, Natalie
O, Natalie
Jeszcze drogę swą wybierzesz, Natalie
Lecz gdy otrzesz pierwsze łzy
Tak jak teraz będę blisko, Natalie

A kiedy już dorośniesz
I zerwiesz się jak ptak
Wargi zagryzę, nic nie powiem
W pył dróg odjadą goście
Zamiecie liście wiatr
Jesień zbyt długa w słońcu spłonie, Natalie

A potem wrócisz nagle
Porannym słońcem brzóz
Lekko zapukasz i otworzysz
W milczeniu spojrzysz na mnie
I będę wiedział już
Kochać i tracić jest tak łatwo, Natalie”


    Ano tak właśnie... Jak byłam dzieckiem i słuchałam, jak Ryszard Rynkowski (a w oryginale Krzysztof Klenczon) śpiewa tą piosenkę, moje myśli były skupione na czym innym niż dziś. Wtedy była to dla mnie piosenka ojca do córki, która sięgnie wysoko, zdobędzie wszystko czego zapragnie. Teraz? Teraz jest to cierpienie rodziców, że życie jest tak krótkie i pełne bólu, a jednocześnie cierpienie dzieci, że rodzice o tym wiedzą i że nie można temu upływowi czasu zapobiec. Ale jest to dla mnie nadal piosenka o wielkiej, wielkiej miłości. Akurat dzisiaj ją usłyszałam po wielu latach. I przeraziłam się tekstem - pełnym miłości, przebaczenia i żalu. Jakże ten tekst jest adekwatny do mojego stanu. Mama ma chore serce i jest teraz bardzo źle. Boję się nawet o tym myśleć... A tata? A tata cierpiał nie tak dawno, wtedy gdy wyruszyłam w drogę po miłość, szczęście, rodzinę. Teraz dopiero rozumiem, jak ważny jest powrót dzieci, choćby po wielu latach. I dopiero teraz wiem, jak ważne są powroty. Cieszę się z mojego powrotu i tych chwil szczęścia, które udało nam się wydrzeć losowi.
    Cóż... Jednak Natalie to bardzo magiczna piosenka - pieśń (nasza). A i jej sposób pojmowania dojrzewa wraz z nami. Pewnie niedługo będę pojmować ją z pozycji rodzica, którego dziecko pragnie więcej niż miłość moja...
Ale na zawsze będzie ona o mnie i moich rodzicach - gdzieś głęboko w sercu schowana.

30.10.1995 r.

godzina już późna
zadanie nie rozwiązane
mimo wielu trudów
herbata już zimna
niewypita wylana
przez przypadek, niechcący
myśłi już zmęczone
wyczerpane całym dniem
nieposłuszne dzikie
ja wściekła zrozpaczona
na zadanie domowe
trudne do zrobienia

środa, 20 grudnia 2006

zapiski z pamietnika, bo zaginą sierpień 2005 r.

    A jednak nie mam pieca w kuchni... Za to mam półki, duuuużo kwiatów i wszystko w najfikuśniejszych słoiczkach. Już mieszkamy w nowym mieszkaniu. Trochę to dziwne, ale teraz mam zupełnie nowe życie... Wydawało mi się, że nowy adres, nowe miasto, nowe mieszkanie nie mają aż takiego wpływu, a jednak... Jednak mam teraz poważniejszą postać, szczęśliwszą duszę, mniej spokojne sny i dużo, dużo pomysłów. Szkoda mi tylko tego pieca węglowego...

30.10.1995 r.

siedzę sama
w moim pokoju
pomiędzy fizyką,
a fizyką, fizyką...
jest tak cicho
słyszę tylko wyraźnie
mały budzik
przyspieszający mnie
do szybszego myślenia
pomiędzy fizyką,
a fizyką gubię się
już nic nie wiem
wynik wciąż nie ten
myśli rozbiegane,
szklanka herbaty trąconej
wylana na białą
tapetę, niechcący
i ja zagubiona
pomiędzy fizyką,
a fizyką, na jutro

wtorek, 19 grudnia 2006

baba sia, pradziadek też

    Nie ma to jak zdecydowana pomoc prawiedwulatka w jakże gorącym (hm... nawet nie tylko w sensie metaforycznym) okresie przygotowań świątecznych...
    Wczoraj najszczęśliwsza spędziła z nami całe przedpołudnie i cały wieczór. Mężuś siedział dłużej w pracy i najszczęśliwsza babcia na świecie chciala mi pomóc swoją obecnością. Prawiedwulatek jak skowroneczek był, aż do przyjścia mężusia do domu. No prawie przyjścia. Kilka minut przed stał się nieznośnym dzieckiem, które natrętnie tłumaczylo najszczęśliwszej, co by ta sia poszła do dziadka już, bo tata zaraz przyjdzie... Mądrala został skrzyczany przeze mnie, ale baba zgodnie z instrukcją prawiedwulatka zaczęła się szykować do wyjścia. Chyba nawet zadowolona z takiego obrotu sprawy, ponieważ dal nam się we znaki swoimi siłami witalnymi i najszczęśliwsza pewnie już marzyła o swoim cichutkim mieszkanku. Ale wychodząc zagroziła, że skoro ma iść sia, to jutro (znaczy dziś) nie przyjdzie... Jak zapowiedziała, tak niestety zrobiła...
Hm... za to pradziadek przyjechał dzisiaj z misją towarzyszenia mi (a raczej sabotował się ucieczką z domu przed rozdrażnioną wypiekami i sprzątaniem prababcią - ale taka jest oficjalna wersja podana przez niego). Każda pomoc się liczy. Zwłaszcza, gdy się szykuje Wigilię na 15 osób plus prawiedwulatek. Najpierw łobuz chwilę pobawił sie z dziadkiem, potem obejrzał Elmo w telewizji, a potem zaczął cwanikować, co by tu spsocić i wreszcie znalazł sobie miejsce obok mnie w kuchni, gdzie ubrany w kozaczki i opatrzony w szufelkę i zmiotkę siał zniszczenie. Wreszcie dopadł worki na śmiecie i postanowił zniszczyć calą rolkę. Zabrałam, a w zamian dałam mu worki foliowe i starałam się cierpliwie nie zwracać uwagi. Jednak to widocznie nie spełniło jego oczekiwań i najklasyczniej na świecie zaczął się drzeć. I darł się i darł. Dziadek wreszcie usłyszał, oderwal się od bajek i przyczłapał z pomocą, ale na darmo, bo się dalej darł. Ja cierpliwie czekalam na koniec, ale pradziadek miał mniej widocznie cierpliwości (mimo przytępionego słuchu), bo po prawie 10 minutach ryku prawiedwulatka, pradziadek przypomniał sobie nagle o niesłychanie ważnych sprawach, które musi zalatwić. No i oczywiście zauważył, że musi pomóc prababci. Sprawnie jak nigdy dotąd ubrał się i czmychnął...
No i tym sposobem zostaliśmy sami, a raczej ja zostałam z łkającym już tylko prawiedwulatkiem, gotowaniem i wizją zakupu suszu na kompot.
Teraz dranisko śpi już drugą godzinę. Zmęczony zakupami, krzykiem i oczekiwaniem na babcię. Za nic nie dał się zabrać spod drzwi, przy których stanął po powrocie ze sklepu. I tak sobie stał pod nimi godzinkę ponad z kapciami najszczęślliwszej w ręku i twierdził, że baba zaraz tu przyjdzie (szybko).
No cóż... baba do tej pory nie przyszła....

zapiski z pamietnika, bo zaginą czerwiec 2005 r.


Zdenerwował mnie wczoraj niesamowicie! Tyle mieliśmy sobie zawsze do powiedzenia... Z biegiem lat jednak albo potrzeba słowa, albo potrzeba dzielenia się spostrzeżeniami maleje. Dlaczego? Czy ja nie mam prawa tego wymagać?
Robiłam wczoraj same przyziemne rzeczy - pranie, prasowanie, gotowanie – jak typowa... No i jeszcze spacer z maluchem po parku i nad jeziorkiem. Czy po tym wszystkim nie mam prawa do rozmowy i wygadania się? Czy musiałam usłyszeć, że jest zmęczony i musi się położyć? Jak wiele razy jeszcze to usłyszę? Czy będę znosić to cierpliwie? A ja tak bardzo chciałam mówić i słuchać, i mówić. Tak bardzo chciałam w ten sposób odpocząć. Miałam taką potrzebę słowa...

12.11.1995 r.

To on -
placze czystymi
łzami dziecka
małego.
I on
tak bezczelnie
zagląda mi
w duszę
Czarny Anioł
z oczami
dziecka.

poniedziałek, 18 grudnia 2006

uff...

    Zamieszanie i zamieszanie, a w tym zamieszaniu zakupowanie... Ciąg dalszy znoszenia różnych dóbr do domku, a jeszcze niczego konkretnego na kolację Wigilijną nie ma. Nic, nic, absolutne nic. Mężuś już się stresuje chyba troszkę, a ja gromadzę i gromadzę i zabezpieczam nas na po-święta i między-święta i na przyjazd Pawlakow i znoszę i dźwigam... Ufff... i siły już nie mam ;)

zapiski z pamietnika, bo zaginą czerwiec 2005 r.

Znowu naszła mnie jakaś nostalgia... Może się starzeję? Ha, ha, ha, ha... Czyja się kiedyś zestarzeję? Może i tak, ale mam nadzieję, że nigdy nie zestarzeję się duchem. Czego dotyczy moja nostalgia? Właściwie jest to nostalgia i refleksja, ogrom wspomnień i żal z czymś, co już minęło, i jednocześnie strach przed czymś, co nastąpi. Jeszcze tylko tydzień i nastąpią zmiany. Postanowiliśmy się wyprowadzić - inne mieszkanie, inne miasto, inne życie... A tutaj zostawię tyle wspomnień, tyle siebie... Szkoda mi... Tutaj obroniłam się, tutaj wyszłam za mąż, tutaj było nasze przyjęcie weselne, tutaj urodził się masz synek, tutaj były jego chrzciny... Tyle szczęśliwych chwil, które już na zawsze będą miały tło i zapach tego mieszkania. Co mnie czeka (co nas czeka)? Mam nadzieję, że równie szczęśliwe chwile, ale tych jednak szkoda...

Jak to łatwo zmienić świat, w którym się żyje - zrobić remont, spakować rzeczy, poustawiać na nowo meble - i już!
    ...ale za to będę mieć prawdziwy piec - kaflowy, biały, duży, z oryginalnymi stalowymi drzwiczkami! A w zasadzie trzy piece - po jednym w każdym nowym, dużym, przyszło-moim domu. I w kuchni też będę mieć piec. Moje kotki pewnie będą zachwycone. Będą się pewnie długimi godzinami wylegiwać przy nich albo na nich (jeśli uda im się wskoczyć). Jakie kwiatki posadzę na balkonie? Może truskawki w doniczkach? Czy Katedra, na którą będę poprzez park patrzeć z przyszło-moich okien nigdy mi się nie znudzi i czy zawsze będzie tak pięknie podświetlona? Co nas tam czeka? Jakie życie? Czy czasem uda nam się tam sięgnąć godziny 25-ej i ósmego dnia w tygodniu? Czy będziemy potrafili przeżyć tam szczęście?

12.11.1995 r.

Usiadł na mnie
i śmieje się zachłannie
patrząc mi w oczy
Zły świata
początek,
kończący
swoje dzieło
w moim
płaczącym sercu...

niedziela, 17 grudnia 2006

prezenty na sposób spontaniczny

    Ileż to bylo ustalania i ustalania (i obliczania) co by tu i komu co kupić na prezent gwiazdkowy! Mężuś się upierał, że jego zdaniem to najlepiej nic, bo to sam kłopot, albo jeśli już to same słodycze dla każdego. Ja próbowałam przeforsować coś konkretniejszego. Każda wędrówka po sklepach przynosila jakiś konkret prezentu-zakupu. I tym sposobem jakieś dwa tygodnie temu powstała lista prezentów i adresy miejsc, w których można owe nabyć. Tak bylo do piątku, gdy rano (jeszcze przed całym zamieszaniem, jakie zrobiła najszczęśliwsza) wymknęłam się po prezent upatrzony przez najszczęśliwszą dla sąsiadki i przy okazji do apteki. No i przebiegłość mojego rodzica plci żeńskiej mnie po raz kolejny zaskoczyla bardzo mile, bo prezent okazały i ładnay i akuratny i w sam raz do kupienia i wręczenia również od nas dla... Tak więc nie myśląc długo i ze strachem, że ktoś przede mną rzuci się na tenże i wykupi ostatnie dwa egemplarze ustawiłam się przy ladzie i stanowczo zarządałam owe cudo - co by to niby obejrzeć, a tak naprawdę to co by wziąć i z rąk już nie puścić. Zaraz po wyjściu zawiadomiłam mężusia, że sprawy stoją to tak a tak i kupiłam to i to, zmieniając tylko nieznacznie naszą ustaloną listę. Nawet się nie zdziwił, pewnie już przyzwyczajony jest...
    Dzisiaj natomiast, jak na ludzi pracujących przystało, postanowiliśmy przykładnie wykorzystać handlową niedzielę. Oczywiście kierując się ustalonymi wytycznymi... Udało nam się nawet dojść do pierwszego na liście i zakupić to, co planowaliśmy, a potem już siłą rozpędu pognaiśmy do mydlarni, galerii i stoisk z rożnymi dziwactwami, kończąc wędruwkę na rynku przy wystawie dzieł młodych artytystów ze szkoly plastycznej przy akompaniamencie kolęd w wykonaniu mlodzieży ze szkoły muzycznej. Poszlo szybko, gładko i zupełnie inaczej. Ale jakie cuda przynieśliśmy! Same artystyczne dzieła! No i jesteśmy pewni, że nikt nas nie zdubluje...!
Piotruś teraz padł i śpi, a my głodni pijemy drugą kawę, żeby mieć siłę zjeść obiadek.
    Hm... Jeszcze nigdy aż tak latwo nie poszło i jeszcze nigdy nie byliśmy tak bardzo zadowoleni z wymyślonych podarunków... Może trzeba po prostu poczekać prawie do ostatka, wyjść z domu na dwie godziny przed zamknięciem sklepów, wziąć marudnego prawiedwulatka i mężusia z kasiorą i podejść do sprawy z absolutnym brakiem racjonalizmu i logicznego umotywowania potrzeby i przydatności poszczególnych rzeczy?...

zapiski z pamietnika, bo zaginą Maj 2006 r.

Właśnie skończyłam uczyć. Myślałam, że już tego nie pamiętam... a jednak! Jak to miło być kimś po tej drugiej stronie biurka, w swojej dawnej szkole, wykładać prawdy o życiu, o sztuce, o literaturze. Odkrywać je przed nimi i przypominać sobie swoją własną naiwność i radość, gdy byłam jeszcze na ich miejscu i czułam się jakbym odkrywała nowy, nikomu nieznany ląd. Poczuć jeszcze raz ogromną radość z oglądania, jak pod mikroskopem, uczuć autora, jego stanu ducha, kolorytu epoki, tła historycznego. Przypomnieć sobie radość z odkrywania drugiego dna, podtekstów, nieświadomych skojarzeń.
... jak miło jest poczuć się jak Madame Libery...
Świadome perfumy, świadome kolory, świadome ubiory. Jak milo potem widzieć spojrzenia ciekawe zarówno tematu jak i osoby. Jak miło... Może już niedługo na stale?...

12.11.1995 r.

Nie musi być czysty,
by być aniołem.
Nie trzeba mu słow
dobroci, otuchy.
Może być wstrętny i zły,
obludny, silny.
Czarny Anioł
płaczący nade mną.

piątek, 15 grudnia 2006

zamierzony proceder najszczęśliwszej

    Ale dzisiaj mialam pracowity dzień! Uff... nareszcie chwilka odpoczynku. Prawiedwulatek pewnie zaraz się obudzi i da mi w kość swoim wypoczętym i pełnym sił witalnych ciałkiem. No tak... Niestety jest baaaaaaaardzo zajmującym dzieckiem i trzeba mu towarzyszyć we wszystkich jego zabawach - a nie wszystkie one są statyczne... Ale jak ciężki piątek, to ciężki.
Mężuś oczywiście obija się w pracy i tylko dzięki komunikatorowi wie, co się dzieje w domu. Takiemu to dobrze! Tylko się łaskawie zdziwi od czasu do czasu, niby to zatroskany, że np. biurko też jest czyszczone...
    A wszystko zaczęlo się wczoraj, gdy najszczęśliwsza na świecie babcia obejrzała wieczorne wydanie lokalnych wiadomości, a dokładnie zawartą w nim prognozę pogody na dzisiaj. Zaczęła bombardować mnie telefonami, że powzięła pewne przedsięwzięcie i nie odwlokę jej od jej postanowienia. Ciekawa bardzo byłam, jakież to. A ona, że niby kawę rano wypijemy, a potem zobaczę... Ponieważ mam coś jednak ze swojej mamusi, to wkońcu wyciągnęlam o co chodzi, ale mając pewne już podejrzenia co do jej zamierzeń i wiedząc, co zacz nie zdradzalam się przed mężusiem... Tenże najcudowniejszy zięć na świecie, pewnie zabronilby swojej teściowej zamierzonego przez nią procederu, a mnie by się oberwało. I tak - teściowa mężusia stanęła dzisiaj po 10 rano z zakupionym w sklepie plynem-cud do mycia okien i wlaściwymi (takimi, jakich ja na pewno nie mam) szmatkami do pucowania szyb, a mężuś dowiedział się o wszystkim przez komunikator. Jakże mu było mnie żal!... Policzymy się w domu, że urlop dopiero za tydzień bierze.
Najszczęśliwsza wskoczyła na okna, twierdząc, że serce jest ok, bo lekarze je uruchomili i przez pól roku kazali jej żyć normalnie, a po pol roku uruchomią znowu, albo wstawią rozrusznik. Co bylo robić? Jak ktoś odważny, to może sobie z taką kobietką walczyć - ja odważna nie jestem... Ale glupio tak stać jak ten pustak, więc do pieców i drzwi doskoczyłam. Wspolnie zrobiłyśmy w domu, bardzo delikatnie i oględnie mówiąc, rozgardiasz w domu. W dodatku w najbardziej dramatycznym punkcie calego zamieszania, gdy tylko dzięki kolorowi wykładzin wiedzialam, w którym pokoju jestem, prawiedwulatek (pewnie rownie jak ja zagubiony i mocno skosternowany faktem, że każę mu chodzić po domku w czapce, kurteczce i kozaczkach) zażądał cyca i darl się dopóki go nie dostał. A ja dostałam tym sposobem chwilkę przerwy. Natomiast babcia chlupnęla kawę i zaczęła zaczepnie patrzeć, co by tu jeszcze znaleźć nam do roboty, jak już się wzięłyśmy. Dziwne, ale wcześniej byłam przekonana, że mamy czyste mieszkanie i panuje w nim idealny ład... Jakżeż bardzo się myliłam... Nawet nie wiedziałam, że przy dużym metrażu i ograniczonej do minimum ilości sprzętów można znaleźć aż tyle zakamarków. Ba! o pewnych miejscach nawet nie wiedzialam do dzisiaj, chociaż mieszkamy tutaj już półtora roku i sprzątam co dzień... No tak! A potem trzeba było posprzątać po sprzątaniu. Prawie śpiący na stojąco i nieziemsko zdziwiony prawiedwulatek padł spać, ja omdlewającym ruchem padłam na sofkę, a najszczęśliwsza na świecie babcia ubrała się i stwierdzila, że teraz leci załatwiać, to co zaplanowała na dziś, bo ma jeszcze dużo zajęć... Biedny tata... I tak sobie myślę, jak to będzie z tym rozrusznikiem, przecież my sie wykończymy na takich obrotach...
Mężuś się hichrał w pracy czytając zdawkową relację, którą zdawalam, pod czujnym wzrokiem jego najukochańszej teściowej pełnym dezaprobaty, że probuję się migać. I niech spróbuje powiedzieć, że nie ma różnicy w  wyglądzie  mieszkania!
A!!! Zapomniałabym... Balkon też wysprzątany...

zapiski z pamietnika, bo zaginą czerwiec 2005 r.

Nie mogłam wczoraj usnąć i patrzyłam, jak Ty śpisz. Patrzyłam i całe mnóstwo myśli przychodziło mi do głowy. Znowu się nie odzywałeś, znowu byłeś zamknięty w sobie. Dlaczego tak jest? Myślałam o wszystkich latach, które są nasze. Tak dużo ich i tak mało jednocześnie. Tyle się zdarzyło – a przecież to tylko dziesięć lat... Myślałam o wszystkim pięknym i o tym, co zrobiłam - jak bardzo Ciebie wtedy nienawidziłam i jak bardzo Ciebie wtedy kochałam! Zawsze wierzyłam, że lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż mieć do siebie żal, że się tego nie zrobiło... To nie prawda. Czy żałuję? Tak. Ale oprócz tego jest mi wstyd - przed Tobą, przed sobą...  Nic nie wiesz i nigdy Ci nie powiem.  Za bardzo Ciebie kocham i za bardzo kocham samą siebie.
    Szkoda, że czas wpływa na człowieka, szkoda że nie jesteśmy już tak swobodni jak kiedyś. Obowiązki i praca zrobiły swoje - spędzamy razem jedynie noce. Ja mam jeszcze w ciągu dnia cząstkę Ciebie - małą kochaną cząsteczkę, bez której nie umiałabym już żyć. Ty masz myśli o nas. To tak dużo i tak mało...

12.11.1995 r.

Czarny Aniol
usiadł mi na duszy,
opętał myśli
i tak już grzeszne.
Kusi mnie...
Czarny Anioł
z szyderczym uśmiechem
rozkosznym.

czwartek, 14 grudnia 2006

złota kaczka i podniesiona energia w domu

   Dziwnym trafem ilekroć wyjdę na zakupy, wydaję całą masę pieniędzy. Nawet kupując to, co niezbędne i przewidziane do zakupu. Normalnie jakieś fatum! A ja jestem w tym całym procederze jak najbardziej niewinna. Nawet nie wiem, jak to się dzieje i kiedy. Jakoś tak z marszu wszystko staje się potrzebne. No i dziwnym trafem zawsze potem, gdy już wracam do domu, zastanawiam się nad złotą kaczką. A raczej nad bajką o złotej kaczce. Wydaje mi się, że nie miałabym problemu z przepuszczeniem ogromnej kwoty na kompletnie nic konkretnego... co zresztą ustawicznie uświadamia mi mężuś Tylko to niestety tylko bajka... Ale pomarzyć piękna rzecz...
Dzisiaj wyszlam niby to na konkretne zakupy. Niby nic specjalnego i niby wszystko zaplanowane. Ale już w drugim sklepie puściły wodze racjonalizmu, a była to ksęgarnia... Potem był ulubiony sklep z ubraniami i promocje w tymże... Potem już niby skromnie - sama chemia do domu, ale i jakiś zapach do kontaktu nowy się trafił, świeczki oryginalne w swojej formie i rożne różności, a przy wyjściu zwerbowało mnie stoisko pani od ulubionych kosmetyków.
Hm... czy mężuś lubi bajkę o złotej kaczce? Dowiem się wieczorem... A teraz zastanawiam się, gdzie taką kaczuchę można by było znaleźć. Zwłaszcza teraz, gdy na każdym kroku na biedną kobietkę czają się podstępnie najróżniejsze promocje i przeceny ;) No bo jak jedna (niejedna) istota slabej płci ma dać sobie radę i pokonać calą machinę marketingową?
W dodatku wczoraj była u mnie Agata. A jak na magiczną przyjaciołkę przystało, musiala mnie wprawić w magiczny nastrój, plus magia świąt i te sprawy... i wyszło, jak wyszlo. Agata twierdzi, że jej też wszystko między palcami przecieka - pieniądze, miłość i życie. Hm... iście magicznie. A przyszła wczoraj z misją! Jest ona mianowicie osobą dbającą o aurę naszego mieszkania i energię w nim panującą. Kilka dni temu przysłała lakoniczną wiadomość sms, cobyśmy swieczkę zapalili w intencji podniesienia energii to lepiej będzie. Niby to latwe - bierze się świeczke i zapałki i robi to co trzeba. Ale jednak po dluższej chwili zastonowienia, nie wydaje się to już takie łatwe... No bo jaką świeczkę? Czy zapałki, czy zapalniczkę? No i jak intencję wyrazić? Tak więc Agata została poproszona o zlożenie oczekiwanej od dawna wizyty i sprawy się wyjaśniły - świeczka jakakolwiek, do zapalenia cokolwiek, a o intencji pomyśleć.
No tak... Energia się istotnie podniosła... Z mężusiem się pokłóciliśmy przed pojściem spać, mężuś się w nocy rozchorowal, a prawiedwulatek cierpiał całą noc na 40- stopniową gorączkę. A ja dzisiaj dostalam łazika po sklepach i pewnie to nie polepszy stosunkow malżeńskich i energii panującej.
Więc może nie wystarczy jakakolwiek i cokolwiek? Ale niech magiczna teraz nie obniża energii - może sama się ona jakoś ustabilizuje...
    A tak a propos moich ostatnich super zakupów... Paprotka jeszcze nie zmarniała, z czego ogromnie się cieszę. Kozaczki jeszcze noszę i tak bardzo mnie nie drażnią. A świecącą kulę, która nie świeciła udało mi się dzisiaj zwrócić w sklepie... Czyli aż tak źle nie jest ;)
A teraz muszę przerwać te zakupowo - hulaszcze wywody, ponieważ prawiedwulatek się własnie zaczyna budzić, a najszczęśliwsza babcia na świecie poszla sobie już od nas sia do dziadka. A prawiedwulatek cierpiący jest ogromnie... Oj biegnę, biegnę biegusiem...

zapiski z pamietnika, bo zaginą kwiecień 2006 r.

Ostatnie wydarzenia spadły na mnie dosłownie jak grom z jasnego nieba. Nie lubię niespodzianek losowych. Niekoniecznie są one przecież przyjemne...
Dużo myślę i przemyślam najróżniejsze sprawy z mojej przeszłości. Odwiedzam, nazbyt chyba często, zakamarki swojej pamięci.
Może to nostalgia, może to refleksja? Lubię gdybać... No bo co by było gdyby... Ale to jednak nie jest najlepsza zabawa dla introwertyków… Najgorzej, gdy taki ktoś, jak ja, dojdzie do wniosku, że wiele rzeczy teraz by zmienił. Co na przykład? Ano właśnie... Moim ukochanym miastem był Kraków. Był? Chyba jest nadal, chociaż ja jestem już taką starszą o 11 lat dziewczynką. Może trochę, troszeczkę mniej naiwną jedynie… No więc Kraków! Taki majestatyczny i przytłaczający mnie swoim pięknem, swoją historią, swoją sztuką i tym czymś, czego nigdy nie potrafiłam nazwać, a co zawsze tam czułam. To tak, jak gdyby mnie coś tam wsysało, wciągało i nie pozwoliło zapomnieć. Czas upływał w innym tempie, kolory były bardziej intensywne - zieleń to zieleń, żółć, to kilka najwspanialszych odcieni... Zapachy, które pamiętam do dzisiaj, nazwy, które wryły mi się w pamięć. Ludzie...
A jednak wyjechałam. Zostawiłam Uniwersytet - moją uczelnię wymarzoną, która w marzeniach jest obecna do dzisiaj. Zostawiłam to, co kochałam. Uciekłam.
Uciekłam? Poszłam za miłością, która i tak by do mnie tam przyjechała, tylko ja wtedy tego nie wiedziałam. Ano tak! I dlatego teraz te myśli... Wróciłam do punktu wyjścia. Chociaż ten punkt wyjścia nie jest już tak sprzyjający wyjściu.

12.11.1995 r.

Jest noc.
Bardzo czarna...
Tak kocham czerń
i ciemne kolory!
One są złe...
Jak ja zbuntowane i złe.

środa, 13 grudnia 2006

zapiski z pamietnika, bo zaginą kwiecień 2006 r.

Pamiętasz jak się zastanawialiśmy, ile czasu nam będzie potrzeba? Pamiętasz, jak się zastanwialiśmy, jak to będzie? Ile już upłynęło od tych myśli? Cieszę się Kochanie, że znowu jesteśmy MY. Stęskniłam się za nami... Były takie czasy, że traciłam rozsądek, ale były i takie, kiedy traciłam nadzieję. Przewinęło się troszkę tych ludzi i faktów. Trochę żałuję... Zawsze mówiłam (Boże!!! jak ja się wtedy wymądrzałam!!!), że lepiej jest żałować tego, co się zrobiło, niż żałować, że nie zrobiło się nic. Słowa nawet i całkiem madre... ale teraz żałuję  jednak braku bierności. Było pieknie i wiele się nauczyłam, ale jestem już inna. I tego też mi żal. A najgorsze, że nie wiem, co wiesz Ty. Co wiesz? Wiesz, jak bardzo Ciebie kocham i jak bardzo szukam nas w każdej przepowiedni? A jest ich tak średnio dużo. Ostatnio, jak Agata stawiała mi Tarota rozpaczliwie szukałam szczęścia - niestety nie było go... Była tylko wróżba dobra i całkiem niezła i taka nawet super. Więc dlaczego na koniec powiedziala, żebym lepiej za wróżbę nie płaciła, bo wtedy może się spełnić?
Czy kiedyś odnajdę Ciebie w taki naiwnie czysty sposób jak na początku? Czy potrafię zrzucić ten bagarz doświadczeń i zapomnieć o wszystkim? Jakie wróżby Ty dla nas masz na najbliższe stulecia Kochanie?

09.12.1997 r.

Idź jak Orfeusz
- nie oglądaj się,
bo zginiemy oboje!
A już nie chce ginąć z tobą.
Umarłam -
to twój ostatmni podarunek.
Nie odbieraj mi teraz
tej śmierci dla ciebie,
bo to by mnie zabilo!...

wtorek, 12 grudnia 2006

zapiski z pamietnika, bo zaginą październik 2006

    Jak to było na naszym początku? Gdzie właściwie mam go szukać? Zbiegło się na początek tegoż wlaśnie tyle wrożb cygańskich i tarota, ze musialo się stać to, co się stalo. Może gdyby nie te leciwe kobiety, ich karty i wzrok dzisiaj byłabym kimś innym, w innym domu, z innymi marzeniami? Jak to dziwnie się plecie i jak bardzo nie mamy wpływu na przyszlość. Chociaż ja mojej chyba nie zamieniłabym. Nie. Na pewno bym nie zamieniła.
    Jesień jest tą porą, kiedy zaczynam wszystko rozpamiętywać. Dziwne, że jesień nastraja mnie tak refleksyjnie - poznaliśmy się w soczystym i pachnącym, uf!!! jak bardzo upalnym  czerwcu. Aż duszno bylo od emocji, a słońce dodawalo blasku i  podgrzewało je, potęgowało. Pewnie przyroda pomagała nam zawiązać podstawy czegoś potęznego, wiecznego. Ale to byl piękny czerwiec... A jednak był  dla nas tylko czerwiec, potem całe lato mijaliśmy się i znajomość rozwijała się listownie. To dopiero wrzesień przyniosl spotkania, marzenia, obietnice, postanowienia. Tak, dopiero jesień stala się dla nas początkiem.
Tyle lat uplynęlo juz od tych obietnic i marzeń, tak daleko czasem od nich odbiegamy, ale zawsze tkwią gdzieś glęboko w nas...
A co z cygankami i ich wrożbami? No wlaśnie... Co z nimi? Miałam w myślach bruneta, one widziały blondyna. Ja myślalam o kimś przy mnie, one widzialy nieznajomego. Ja pomimo marzeń nastolatki myślałam realnie, one wrożyły tajemnicę. Stalo się: blondyn, nieznajomy, tajemnica. Wszystko na przekór mnie i realizmowi.
Cieszę się tylko, że dalam się przekonać i posłuchalam rad starszej kobiety, mądrej cyganki, ktora kazała mi 9 czerwca iść na spotkanie tajemnicy. Nie wierzylam, że w gronie przyjaciol spotkam nieznajomego, a jednak. Jak dobrze, że uwierzylam w moją tajemnicę...

09.12.1997 r.

Musisz iść
jeszcze tylko słowo
i idź!
Proszę: uciekaj!
Puszczam Cię wolno,
wypuszczam z rąk.
Jeśli chcesz
możesz frunąć.
Przecież jesteś trochę motylem?
Odejdź, idź, leć...
Nie patrz,
nie oglądaj się,
bo będzie przykro.
Zostaw mnie
głupio samą
i może jednak
nie mów, proszę
tego ostatniego SŁOWA...

głowy Mikolaja

    Hm... co u mnie nowego? Siadłam do bloga i zamyśliłam się przez dluższą chwilę... A tak w ogóle, czy chwila może być dluższa, albo krótsza? Zatem zamyśliłam się przez kilka minut. Nie wiem sama, co u mnie. Dzieje się bardzo wiele, ale co konkretnie? Chyba ten paskudny śniegodeszcz pozbawił mnie możliwości właściwego kodowania bodźców zewnętrznych ;)
Prawiedwulatek śpi sobie smacznie. Nie dawal się wcale utłamsić, ale z racji swojego wieku ;) i ze względu na ilość czynności wykonywanych na minutę, musiał się wkońcu poddać i usnąć. Najszczęśliwsza babcia na świecie była dzisiaj i poddawała się wytrwale zabiegom medycznym, jakie prawiedwulatek na niej przeprowadzał. Odkąd dziecko zaczęło gromadzić strzykawki po swoich zastrzykach, zainteresowało się bardzo czynnie sprawami medcznymi. Najpierw misie miały iniekcję, a potem pan prawiedwulatek-doktor chodzil ze sznureczkiem na szyji i udawał, że to stetoskop, więc najszczęśliwsza się ulitowała i zakupiła zestaw młodego lekarza... I teraz przechodzi codziennie serię zastrzyków poprzedzoną gruntownym badaniem. Za to ja mam trochę więcej spokoju ;) Niestety spokój wykorzystuję na niecne plany typu znalezienie odpowiednich prezentow dla calej rodziny i zalatwianie bierzących spraw urzędowych. A to daje mi stały kontakt z przedświąteczną bieganiną. Wszędzie tłumy i tłumy. A w każdym sklepie to samo. No prawie w każdym. Dzisiaj skusil mnie rozświetlony sklep elektryczny, ponieważ zobaczyłam cudo malinowe na wystawie. Cudem malinowym byla lampka w kształcie kuli, a w niej różnokolorowe rybki. Weszłam do sklepu i wyczekalam się w długachnej kolejce - każdy nabywał lampki choinkowe w duzych ilościach. Dotrwalam do swojej kolejki i poprosiłam ową lampkę celem obejrzenia  :) Rybki były, ale się nie ruszały, bo coś się zacięło, a lampka świecila a i owszem, ale światla nie dawala, tylko podświetlala rybki. Już lekko skolowana byłam, ale na tyle jeszcze myśląca, że stwierdziłam iż to lampka dziwna i jeszcze nad jej zakupem zastanowię się. (Do tej pory myślę, jak może byc lampką coś, co nie świeci...) Ze sklepu elektrycznego blisko do sklepow z serii moje ulubione. Coś mnie dzisiaj blyskotki kusily i zwracałam większą niż zwykle uwagę na to co świeci. Chcialam nawet coś kupić dla malucha, ale mężuś będzie musiał mi wytłumaczyć pewne aspekty montażu zanim coś nabędę. Zastanowiły mnie też Mikolaje - niby to święta ładne idą i wszystko takie uladnione wszędzie i dużo tych Mikolajów, ktorzy prezenty mają nosić, a tu co krok straszą mnie głowy owych. W jednym sklepie nawet cala wystawa obieszona tym była. Ze strachem czmychnęlam czym prędzej, żeby rodzinkę uprzedzić, co by nikt tego nie kupił. No bo wiadomo, co komu w ręce wpadnie w wirze przedświątecznych zakupow? Jak ja dziecku wytłumaczę, że Mikołaj jest taki awangardowy teraz? I tak siedzę jak ten pustaczek i myśli zebrać nie mogę... za dwanaście dni Wigilia, a ja ani zakupów jeszcze nie zrobilam, ani prezentów nie nabylam. A codziennie po coś chodzę i coraz to większe dziwy widzę. Ciemne aniolki ze smutnymi buziami, glowy Mikolajów, lampi bezświetlne... Niech ten mężuś urlop już weźmie i mi pomoże, bo niedość, że będzie Wigilia bezpostna (niedziela) w zimowe święta bezśnieżne to jeszcze ulegnę presji sklepowej i kupię jakieś dziwadla.
No tak, a teraz napiję się kawki bezkofeinowej i odsapnę dluższą chwilkę ;) napawając się ciszą w domku.

sobota, 9 grudnia 2006

02.04.1998 r.

Spotkalam dzisiaj część
- małą nieistotną
   część.
    Nie mnie...
    Ja teraz jestem
    calością, której nie można
                  podzielić
                   na części.
To była część
dawnej nie-całej
             całości.

Księżniczka

    Musialam dzisiaj kupić dwum naszym pięknościom kocim jedzenie suche. Jak to powiedział mężuś: kup więcej, pewnie nie zejdą zanim nie zjedzą;) Łatwo mu mówić kup więcej, gdy siedzi sobie w pracy, a ja muszę dźwigać sobotnie zakupy sama. Dobrze chociaż, że najszczęśliwsza babcia została z prawiedwulatkiem, bo oprócz zwykłych-sobotnich-tonowych zakupów doszedłby jeszcze tonaż Piotrusia. Ze względu na siatę zakupow nie poszłam juz w uczęszczane przez nas do tej pory miejsce zakupu suchej karmy dla naszych żarłocznych kociczek, ale weszłam do sklepu zoologicznego (skutecznie omijanego dotąd). Ze stachem postanowiłam tam kupić jedzonko, ale siły już nie miałam. Dlaczego ze strachem? Ponieważ nasze kotki pieknotki mają super wybredne podniebienie... Karma nie każda i nie z każdego sklepu, puszka tylko określonej firmy i określony smak, a wątrobka też tylko właściwa... Potrafią nie jeśc przez kilka dni, jeśli nie dostaną swoich ulubionych ;-)
W sklepie zoolologicznym jak to w zoologicznym były zwierzątka w potwornie małych klateczkach. Musialam dłuższą chwilę poczekac na swoją kolej, miałam zatem chwilę czasu żeby się im przyjrzeć. Myszki, koszatniczki, chomiki, kroliczki i świnki morskie - trzy malutkie, przytulone do siebie i bardzo przestraszone świnki. Nawet przyszło mi do głowy, że ktoś powinien kupić je trzy, bo są jakoś zbyt do siebie przytulone... I smutne. Tak patrzylam na nie i przypomniało się mi nasze ukochane świńsko morskie. Jeszce bardziej wybredne i rządzące wszystkimi domownikami świńsko o imieniu księżniczka ;) Kupiliśmy ją od szurniętego hodowcy. Którejś niedzieli wybraliśmy się na spacer i wpadłam na pomysl, żeby wejść na giełdę zwierząt. Dopadł nas jakiś niespełna rozumu z wielkim pudlem, w ktorym targal świnki morskie i strasznie nimi szturchał. Świnki malutkie i bardzo przerażone. Jedną z nich mi wcisnąl, żebym pgłaskała i zrobilo mi się jej żal... A potem księżniczka wszędzie z nami wędrowała - do rodzicow na święta i przeżyła trzy przeprowadzki. Nie trzymaliśmy zwierzątka w akwarium - miala swoją kuwetę do wiadomych celów i do spania, ale wędrowala po całym mieszkaniu. Nauczyła się wskakiwać na kanapę, spac na półce z książkami i straszliwym piskiem wymuszać ogórki. Kradła nam kanapki z talerzyków, a kotom podjadała suchą karmę, puszki i wątróbkę. Najpierw wychowała sobie jedną z pięknotek, którą jako zdechlaka wzięliśmy ze schroniska, a potem spała z nią i jej kociakami w jednym kojcu. Potem wychowala sobie drugą pięknotkę. A potem zastanawialiśmy się jaką radochę będzie sprawiać Piotrusiowi, gdy ten się już urodzi i podrośnie. Ale pewnego dnia zabrakło Księżniczki... Szkoda...
Właśnie opowiedziałam mężusiowi o wizycie w sklepie zoo. Ojn uważa, że taka mądra już nam się nie trafi. A może one wszystkie mają coś z Księżniczki? Naszego super zwierzątka?

piątek, 8 grudnia 2006

24.10.1996 r.

Dlaczego czlowiek musi cierpieć
i w cierpieniu zadawać sobie ból.
Dlaczego musi myśleć wtedy
że tak trzeba bo to dobre.
Dlaczego nie wie żaden człowiek
o radości w której brak cierpienia.
Dlaczego boi się zwykly człowiek
przestać sekowac swoje ciało.
Dlaczego okrutnie się zabija
i wierzy, że robi to z bólu.

wyprawa

    Oj dzialo się u nas przez te dwa dni, dzialo...! Tyle aż, że nie miałam kiedy bloga pisać ;) Najszczęśliwsza babcia na świecie czuje się już dobrze i twierdzi, że nic chorego na serce nie stawia tak szybko i z takim skutkiem na nogi jak zastrzyk atropiny wymierzony prościutko w tenże mięsień. Muszę jej wierzyć na słowo... Chociaż moje oczy też moga to potwierdzić. No i dobrze, że tak się sprawy potoczyly, bo najszczęśliwsza babcia jest nadal z najszczęśliwszym prawiedwulatkiem.
A ponieważ najszczęśliwsza babcia czuje się ok i pozwala się już eksplatować - ha! nawet tego się masochistycznie domaga, natomiast prawiedwulatek uwielbia zakupy w hipermarketach, dzisiaj się na takie wybrałyśmy. Celem było nabycie nowego odzienia dla mnie. Od środy stale słyszałam o braku porządnego płaszcza. I na nic się zdało tlumaczenie, że swój plaszcz kocham i go z siebie nie zdejmę... Najpierw atak przypuścila na mnie najszczęśliwsza, a wczoraj moja wlasna (prawdopodobnie też najszczęśliwsza) babcia otwarty atak kontynuowała podpierając sie reklamami ze sklepów. Ostatecznie skapitulowałam ze względu na argument nie do zbicia, a mianowicie dofinansowanie sprawy przez babcię-prababcię. Z tym argumentem już się walczyć nie dało. I tak dzisiaj rano najszczęśliwsza została poinformowana o moich zamiarach i stwierdziła, że pójdzie ze mną jako doradca, a Piotruś się przespaceruje. Dziecko podsłuchało i nawet nie chciał jeść śniadania, a jeść lubi bardzo... Wykombinowal w tej malej głowinie, że w centrach handlowych są fast foody i pewnie takiegoż dostanie. Sprawa śmieszna nie była, bo dziecko w piżamce i kozakach stalo pod drzwiami czekając na babcię. Babcia migusiem przybyła - uznala, że chleb i obiad dla męża (a mojego rodzica) jest niczym w porownaniu z zakupami. I tym sposobem o 10 bylismy gotowi do wyjścia. Ponieważ pogoda piękna, postanowiłyśmy się udać spacerkiem. A spacerek wypada niestety przez centrum targowe ;) I tam dojrzalam cudo na stoisku kuśnierskim. O dziwo wyglądałam dobrze i nawet nie zrujnowałabym mężusia dokladającego mi do dofinansowania ;) Ale co z centrum handlowym i obiecanym hamburgerem? A poza tym próbowalam podejść do sprawy metodycznie i obejrzeć plaszcze i kożuszki w innych sklepach. Mimo przekonania , że takiego koloru, fasonu i materiału, jak ja chcę, na pewno nigdzie nie ma. Postanowienie moje zahamowała pogoda, która robiąc psikusa schowala slońce. Wylądowałyśmy w Mc D. koło cudokożuszka. Pierwsza myśl była taka, żeby wracać, ale mina prawiedwulatka była zbyt wymowna, żeby odebrać dziecku sens jego wyprawy. Nabyłam wszystko, co prawiedwulatkowi mogłoby smakować (dla babci takież żarełko to czarna magia) i zostawiając najszczęśliwszą z uszczęśliwionym pognałam po swoje wypatrzone cudeńko. Parę chwil potem też już byłam uszczęśliwiona. Zakupy dopelniłam perfumami i wróciłam do domku. A teraz uprzedzam mężusia o wydatkach i o swoim zadowoleniu ;) Ponoć też się cieszy...

wtorek, 5 grudnia 2006

27,08,1998 r.

Deszcz pasuje do moich myśli.
On i one mają coś wspólnego,
bo zawsze przychodzą razem.
Myśli są długie i gęste -
          jak deszcz.
Zawsze boje się, że z deszczu i myśli
zrobię powódź,
bo wtedy moglabym w nich
UTONĄĆ...

przyjaciółki daleko

    Każdego lapie zawsze jakaś mniejsza lub większa chandra, niechęć, nostalgia, refleksja. Albo po prostu DÓŁ. Jak kto woli. Mnie dosięgnęła najpierw chandra, potem nostalgia i refleksja ;) Najszczęśliwsza babcia na świecie ma dzisiaj bowiem dosć poważny zabieg sprawdzający działanie jej serduszka i wszystkich żył istotnych do jak najsprawniejszego funkcjonowania tegoż. Będzie dobrze, ale zawsze to jest przeżycie emocjonalne, które pociąga za sobą jakieś myśli (niekoniecznie rożowe) i porusza te platy mózgu, ktore są odpowiedzialne za pytania typu: co by było gdyby...
A ponieważ u mnie jest dzień jak co dzień, tzn. jestem sama, bo pradziadek przyniosl (dwa!) rogale i czmychnąl po niedługim czasie, to mam duże pole do rozmyślania. I tak od najszczęśliwej babci na świecie przenioslam się myślami do wszystkich bliskich mi osób. Zabawne, że wszystkie przyjaciółki są daleko. Jedne są w innych miastach i mimo częstego kontaktu telefonicznego czy  przez internet nie mamy możliwości spotkania tu i teraz w każdej chwili. Drugie są blisko, ale mentalnie są daleko - zajęcia, obowiązki, nastawienie dziala podobnie jak  odleglości  kilometrowe. Agata jako kobieta magiczna, musi swoim czasem gospodarować w taki też i sposób. Jest blisko zawsze gdy jest naprawdę potrzebna, ale zawsze to "naprawdę" trzeba najpierw uznać za faktyczne "naprawdę". Kasia jest zabiegana i zapracowana i zbyt obarczona życiem, żeby obarczać ja swoimi chandrami i w związku z tym z nią dzielę się jedynie radością. A Karolcia jest codziennie przy komunikatorze, ale ile można ją dolować? A spotkanie się dziwnym zrządzeniem losu nie chce nam wyjść ;)
I tak jednym słowem - przyjaciółki daleko są ode mnie. Ale są! poprzez przestrzeń i nierzadko czas. A to ważne. Tylko szkoda że poprzez przestrzeń i czas nie można się wypłakać w towarzystwie którejś z nich...

poniedziałek, 4 grudnia 2006

24,10,1996 r.

Ludzie tłocząc się idą ku czemuś
czego sami nie rozumieją bo nie chcą.
Naciskają na siebie i kłamią
by móc być i stać.
Ludzie są jak dzikie nietoperze
śpiące glową ku dołowi zwróconą.
I nie wiedzą kiedy śpią, a kiedy istnieją
dumnie trzymające głowę na dół.

rogal

     Z samego rana przyszedł do nas pradziadek prawiedwulatka i przyniosl rogala. A to nie jest taki zwykły rogal, to jest rogal - olbrzym! Raz przyszedl z rogalem - olbrzymem i teraz musi ten proceder kontynuować ciągle, bo przyjście dziadka z innymi dobrami jest kwitowane podkówką na buzi. Dzisiaj co prawda prawiedwulatek miał mieszane uczucia, bo tu rogal i pradziadek, ale w telewizji ulubiona baja. Trzeba bylo pojść do dziadka, przywitać się i poczekać aż ten się rozbierze i przeprowadzi całą swoją zabawę z chowaniem rogala i przekomarzaniem się (a osiemdziesiotrzylatkowi zabiera to trochę czasu). No i problem... Dziecko niby na drodze do dobrego wychowania, ale tu szkoda, a tu żal... Dał się rozebrać, ale przekomarzanki były już rzy telewizorze;)
Zawsze się zastanawiam, kto ma większą radochę z tego rogala, najmłodszy, czy najstarszy w rodzinie. A swoją drogą zastanawiam się, jak dziadkowi się chce biec rano po zamówionego dzień wcześniej rogala, jechać autobusem, wtaszczać się do nas na trzecie piętro w przedwojennej kamienicy - a wszystko to o dwóch kulach, tylko po to, żeby zobaczyć, jak maluch się cieszy. Zastanawiające, jak z wiekiem zmieniają się priorytety i najblahsze chwile i przyjemności stają się tymi najważniejszymi i najcenniejszymi. Rogal od pradziadka jest czymś więcej niż takim zwykłym rogalem - tym bardziej, że nie chciał nigdy jeść kupwanych przeze mnie, a tego zjada. Natomiast dziadek jedzie tutaj z czymś niesłychanie ważnym dla nich dwóch. A dla mnie te chwile są takim przystankiem w ciągu dnia. Coś niesamowitego móc poobserwować chwile takiej radości z życia i z tego, że można sprawiać nawzajem taką radość. Ale widać trzeba być najstarszym i najmlodszym, żeby drogę do takiej radości znaleźć...

niedziela, 3 grudnia 2006

17.08.1998 r.

A sierpniowe wieczory są śpiące
pachną miodem
(i mlekiem w proszku)
ale są czymś jeszcze
pachnące.
Usypiają slodyczą braku wiatru
i nudą w zapachu.
Są jak narkotyk,
ktorego weźmiesz zbyt mało.
Są jak przesyt
lub niedosyt czegoś.
Jest w nie tak, jakby coś się stało.

A wieczory sierpniowe są leniwe.
Mają w sobie magię,
ktora nie pozwala
myśleć, robić, czuć.

A wieczory sierpniowe są typowo moje...

A wieczory sierpniowe są piękne,
są jakby majowe,
tylko inaczej dzialają na brak snu.
Są letargiem, zapomnieniem,
CISZĄ
przechodzącą w nocną burzę.

niedzielny spacer

    I tak dobrneliśmy szczęśliwie do końca tygodnia. Szkoda tylko, że do końca weekendu również... Jesteśmy już po spacerku, a dotleniony prawiedwulatek smacznie śpi. Dotleniony mężuś ogląda niesłychanie ważny meczyk siatkówki w telewizji i jest połączony z telewizorem niewidzialną pępowiną. Zatem niedzielne południe mam dla siebie...
Spacerek jak najbardziej udany. Ładna pogoda i rześkie powietrze. Szkoda tylko, że żadna cukiernia nie była otwarta, bo prawiedwulatek mial chętkę na goferka, ale cóż... trudno się mówi. Ja za to miałam chętkę wejść do nowej galerii, ale ta rownież była zamknięta, mimo że na drzwiach wołami było napisane OTWARTE. Nawet próbowalam wejść, ale ewidentna zmyła to była. Meżuś wytlumaczył mi, że meczyk niesłychanie istotny i podnoszący morale narodu, więc stąd takie aspołeczne zachowania w mieście. I faktycznie - nigdzie nikogo i wszystko zamknięte. Nawet żadnego pijaczka kolo nas nie bylo, a to już zakrawa na fenomen. Ale jak meczyk to meczyk.
    Udało się nam na owym wielce wyludnionym spacerku ulożyć liste prezentow i podzielić mniej - więcej zakres prac przed świętami. Prezenty będą oscylować w okolicy aniolków i świeczników oraz lamp solnych z dodatkiem pewnie wszystkiego, co jeszcze wpadnie do koszyka po drodze ;) Ale jesteśmy już (przynajmniej mentalnie) zorganizowani. Jesteśmy, tzn. wiem ktorego dnia co robić. Mężuś będzie musial sluchac i nie szemrać i tyle.
Już nie mogę się doczekać świąt... Bardzo lubię Boże Narodzenie. Tylko jak tu choinka będzie wyglądać bez śniegu - którego brak slyszę we wszystkich prognozach?

sobota, 2 grudnia 2006

1995 r.

To dla ciebie słucham wiatru,
to dla ciebie plotę włosy...
dla ciebie śpiewam nocą
i nieprzytomna tańczę we śnie.
To o tobie myślę mówiąc
i ciebie czuję
slysząc me serce skołatane...

wizyta kontrola

    Piotruś w zeszłą sobotę dostał  ostatni zastrzyk i trzeba było się wybrać na kontrol do lekarza. Angina, to angina i zbadać trzeba. Najszczęśliwsza na świecie babcia udała się do przychodni w poniedziałek, co by zapisać kochanego prawiedwulatka i przeżyła nieopisane zdziwienie - numerków do lekarza brak, w dodatku brak na tydzień i to brak również dla dzieci zdrowych (a do takich mieliśmy iść), ponieważ dzieci zdrowych brak i numerki są tylko do dzieci chorych - a i tych numerków brak. Mamie odjęlo mowę na chwilę, a jak odzyskała mowę, to znalazł się i numerek ale dopiero na piątek. Doczekaliśmy do piątku. Prawiedwulatek był przygotowywany do tej wizyty od czwartku - my opowiadaliśmy, że pójdziemy do pani doktor, która zbada mu plecki i brzuszek, a potem zajrzy do gardła, a on kwitowal, że nie. I tak minął nam caly czwartek. Nigdy nie było problemu z pójściem do przychodni. Co prawda chodziliśmy jedynie na szczepienia, bo innej potrzeby nie było i tak zdecydowany opór lekko nas dziwił...
Wczoraj nie dało rady wyjść z domu - jedynie pod pretekstem spaceru. Wreszcie dobrnęłam z objedzonym goferkiem i jeszcze innymi atrakcjami, czychającymi na dzieci podczas spacerów, prawiedwulatkiem do przychodni i użyłam fortelu z wejściem od innej strony. Zorientował się dopiero w środku i natychmiast zaczął się drzeć. I tak się darł przez 40 minut (było opóźnienie) zwiększając natężenie krzyku na widok kogoś w bialym fartuchu. Po 20 minutach bylo mi juz nawet nie wstyd, że siedzę z zadartą bluzką i karmię cycem tak duże dziecko. Było mi już obojętne, byle się nie darł.
Wizyta była umówiona na 12.15, ale to widać tylko taka godzina umowna, bo musieliśmy przejść przez obsunięcie czasowe z wizytami dzieci chorych, potem musieliśmy przeczekać dezynfekcję po tychże, a potem jeszcze cos i coś i wreszcie pani doktor (inna, niż ta do której byliśmy zapisani, bo "nasza" nie przyszła) zaczęła przyjmować. Może dlatego, że Piotruś tak się darł (skończył się drzeć, a zaczął się uśmiechać, jak go w gabinecie ubralam w sweterek) straciłam jasność umysłu, ale kilka kwestii nie daje mi do dzisiaj spokoju... Gdzie zginęla nasza doktor? Czy jest sens dezynfekcji, jeśli przez pół godziny siedzą w jednym pomieszczeniu dzieci chore i zdrowe? Po co jest rozgraniczenie w chorobie i zdrowiu, jeśli spóźnieni pacjenci (chorzy) mogą w każdej chwili przyjść do przychodni i zostaną przyjęci, jeżeli tylko jest lekarz? Po co 8 gabinetów, jeśli tylko jeden lekarz jest obecny? Gdzie jest kartoteka, jeśli karty są na tzw. filtrze? Po co filtr, jeśli dzieci nie "filtruje", a jedynie daje do ręki kartę dziecka? Może ja zbyt wiele wymagam albo co? Moje zdziwienie i rozbawienie dopełnil wczoraj jeszcze jeden z pacjentów... Nikt nie zwracał uwagi na starszego, pijanego, niemilosiernie ubrudzącego pana, ktory spał na ławce i brzydko pachniał. Nikt go nie zauważal - ani jedyna lekarka, ani pielęgniarka, ani kręcąca się nie wiadomo po co polożna, ani nikt z rodziców, dzieci też nie. jedynie najszczęśliwasza babcia i ja byłyśmy tym faktem zaciekawione i juz obserwowalyśmy sprawę z punktu socjologicznego poskramiając swoje nerwy. Babcia nawet skomentowała to głośno, ale nikt nie zrozumiał problemu. Pani doktor, której pokazalyśmy go palcem nawet poszła po kogoś, ale oświadczyła, że przychodni nie stać na ochronę, a straży miejskiej nie wdzi i nie ma w związku z tym nikogo, kto by się mógł tym panem zająć. No coż... Właściwie to po co? Przychodnia jest sterylna, a pan przeszedł pewnie niejedną w tym dniu dezynfekcję... My też możemy być pewne, że nic nam nie zagraża po takiej wizycie w przychodni i po kontakcie ze zdrowymi dziećmi w wydezynfekowanych pomieszczeniach. Przecież nie dzieje się nic poza szalejącym wirusem anginy oskrzelowej (jakaś nowość) i nie mniej szalejącym wirusem po raz kolejny zmutowanej grypy...

czwartek, 30 listopada 2006

02.04.1997 r.

To dziwne
już nie pamietam
- myślałam,
że nie pamiętam,
jak pisać,
co robić
by dopasować litery,
by "a" wspolgralo
z "b"
A przecież
to tak mało
potrzeba
żeby stworzyć
wyraz, słowo
mnie

bigos i żeberka

    Mama przyszla dzisiaj do nas i od progu zaczęła mnie informować, że wczoraj (nie zważając na mgłę i złe samopoczucie) zachcialo się jej bigosu. Niczym nie mogla powściągnąć swojego apetytu, więc nie zwarzając na przeciwności aury poszła do sklepu. Jak już zaczęla gotować, zachciało się jej żeberek - aurę musiała zatem pokonać ponownie. Gdy już zapachy zaczęły się unosić po mieszkaniu i robić nastrój późnowieczorny, zwabił się do kuchni tata i nie dal się a niej wygonić. A natrętny był ponoc okropnie! A to zarządał grzybów w nieprzyzwoicie dużej ilości, a to zachcialo mu się śliwek suszonych w bigosie, a to smalczyku z żeberek etc., etc. Mama wreszcie przegonila męża i zakluczyła kuchnię.
Niby nic, ale jej opowiadanie wplynęło widać na moją podświadomość...
Wyskoczyłam po zakupy niedługo potem (dzisiaj bez wtóru ryczącego prawiedwulatka) i niewiedzieć czemu pierwsze kroki skierowałam do sklepu mięsnego, gdzie poprosilam żeberek na sosik. Byle dużo! Pani upewniła mnie, że dwa kilo to dużo i z tym eliksirem na moj żołądek i podniebienie pognałam do warzywniaka, gdzie nie pamiętalam już, co mi potrzeba, bo wiedzialam jedynie, że życzę sobie cebulę i kapustę kiszoną - dużo!
Zakupy zrobiłam sensowne dużo potem - tzn. jak mój bigos (ze śliwkami i grzybami suszonymi w nieprzyzwoicie dużych ilościach) już był w garze, a żeberka podsmażone dusiły się w rondlu - największym jaki mam.
Zapachy unoszą się pięknie po całym domu, a ja nie mogę doczekac się konsumpcji...
    Może zadzialała opowieść mamy? Może apetyt rodziców przeszedł na mnie? A może nasz znak zodiaku - wszyscy troje jesteśmy bliźniakami - poczuł ochote na żeberka i bigos z dużą ilością grzybów i śliwek?
Hm... wczoraj była wigilia Św. Andrzeja, dzisiaj są andrzejki... Może ten bigos i te żeberka nie pojawily sie u nas tak zupełnie bezpodstawnie, a Zodiak w porę uprzedził?

środa, 29 listopada 2006

19.03.1998 r.

A jednak noc,
noc i czerń,
    i zło.
Gdzieś pomiędzy
nimi jest coś
niekoniecznie złe
- niekoniecznie dobre,
po prostu CZERWONE.
Jest, pęcznieje, pęka,
rodzi się stając
przesytem czerwieni
na tle nocy, zla
czerni -
po prostu koloru.

wczorajsza medytacja

    Po południu przyszła do mnie Agata i po ploteczkach, przerwanych przyjściem mojej mamy w celu opieki nad najukochańszym prawiedwulatkiem na świecie, czmychnęlyśmy na medytację. Byl już wieczór i potworna mgła. Przemykałyśmy pustymi ulicami niczym w najstraszniejszym horrorze. Okropne! Mgla, brak ludzi na ulicach, późna pora, stara część miasta, a w związku z tym stare kamienice, gdzieniegdzie jakaś poowijana szalikiem i czym się da postać. Sceneria idealnie pasująca do tego, co zamierzałyśmy. W końcu na medytację chodzą sami wtajemniczeni ;) a do tego jest potrzebne tlo.
W końcu znalazłyśmy właściwą kamienicę, bardzo starą, w raczej mało uczęszczanym miejscu, ze starą bramą i zabytkową, choć nieodnawianą klatką schodową i antycznymi drzwiami z przepiękną klamką. Czułam sie jakbym szła na jakiś zlot czarodziejów. Na miejscu okazało się jednak coś innego... Najlepiej podsumowała to opowieść jednej z pań, która cieszyła się, że rozmawiała z córką na temat tego stowarzyszenia - co robią, kiedy się spotykają, o czym rozmawiają. Córka nie mogła długo załappać, więc pani tłumaczyła i tłumaczyła, aż ta w końcu załapała i stwierdziła, że to super, że mama ma zajęcie i spotyka się z innymi, tworząc coś w rodzaju koła gospodyń. Hahahaha ;) No niestety... Ja miałam co prawda inne jeszcze skojarzenie, które też się potem wyrwało z ust innej uczestniczki, która oznajmiła, że zbiera na miotłę...
I tak magiczna sceneria pozostala tylko magiczną sceneria, a spotkanie z magicznego stało się jarmarczne. Grupa 18 koiet i 2 mężczyzn zajęla się pilną dyskusją o sprawach absolotnie wypranych z dziedziny parapsychologii i trwalo to zdecydowanie za dlugo. Potem ktoś podrzucił temat odpromiennikow i dyskusja potoczyła się burzliwie dalej, każdy chciał byc mądrzejszy i wiedzieć lepiej, a w efekcie było to maglowanie tego samego ciągle i juz mi nerwy zaczęły puszczać, gdy ktoś wreszcie przywolał towarzystwo i nastąpiła medytacja. Nie była to najbardziej udana w moim życiu, ale wreszczie była. Po 15 minutach się skończyła i wyszlyśmy... Super! Bo znowu w magiczną scenerię. To było dla mnie szokujące, jak zobaczyłam, że spędziłam ponad dwie godziny na 15 minutowej medytacji i wyszłam zirytowana zamiast zrelaksowana. Potem zrelaksowałyśmy się same oceniając towarzystwo;) Natomiast dzisiaj zaświtał nam pomysł, żeby stworzyć wlasną grupę do medytacji i dyskusji na tematy inne, o których nie rozmawia się przy każdej okazji. Może znajdzie się ktoś kogo interesuje aura czy czkramy? Czy każda magia jest jedynie z nazwy? Smutno mi po wczorajszym, bo tak milo się zapowiadalo, a tak się samo spłaszczyło. A fuj!...

wtorek, 28 listopada 2006

24.10.96 r.

Czym jest tęsknota?
Byciem w prożni
Brakiem tylu slów
Odchodzeniem od wczoraj
Pomijaniem czasu
Byciem poprzez czas
Brakiem tego wczoraj
Odchodzeniem od słów
Pomijaniem próżni?

nad sobą

    Zabawne, jak czasem jedna rzecz może zmienić bieg innych. A najzabawniejsze, jak ta jedna może wytrącić z równowagi pozostałe.
Niby nigdy nic wczoraj póżnym wieczorem wzięłam do ręki gazetę. Żaden specjał - wzięty jakiś dodatek ze sklepu. Tyle jedynie, że dodatek regionalny.  Okropnie irytują mnie źle złożone gazety, a ta akurat była po przejściach w rękach mężusia a potem prawiedwulatka. Jednym slowem - bylo co składać. Poczytać raczej niewiele, ale mężuś akurat się kąpał, a dziecko przykładnie się bawiło, więc z braku innych ekscytacji rzucilam okiem na wytwór pracy dziennikarskiej i... I się zaczęło. Ledwie moglam uleżec na sofce! Potem szybko do mężusia, jeszcze szybciej do komputera i ruszyła cała lawina myśli na skutek przyspieszonej pracy szarych komórek. Bo oto w nic niezapowiadającej sobie gazetce znalazłam sens swojej dalszej egzystencji, który mógłby się urzeczywistnić w nowym zajęciu typu praca dająca satysfakcję. Szare komórki pracowały naprawdę szybko, ale chyba aż ciut za szybko, bo pozbawiły mnie racjonalizu, a raczej releksji nad sobą. No i musialam chlapnąc klawiaturą (jęzorem chlapnąć przez internet wysylając maila się nie da)! Dzisiaj natomiast przyszla wielka zaduma nad sobą. Czy ja mam dobry głos? Hm... kiedyś siebie słyszalam i do tej pory jestem przerażona - nie wiem tylko czy kiepskiej jakości był dyktafon, czy jednak... Z braku możliwości oceny w miarę obiektywnej, postanowilam zaczerpnąc radę u Karoliny. O ile i tu obiektywizm wchodzi w rachubę. No bo jak komuś, z kim się przyjaźni powiedzieć, ze się go do tej pory tolerowało, jak już usta otworzył, ale zawsze milej bylo patrzec niż słuchac? Karolina byla... mile obiektywna z chęcią zapewne niezrobienia krzywdy. I tak dowiedziałam się, że głos mam miły i ciepły ale dziecinny. To mnie wpędzilo w jeszcze większy zamęt, bo ja obstawialam opcję, że piskliwy. No coż.... Póki co wpadlam na pewien pomysl - najpierw zadzwonię i umówię się na na spotkanie, ale postaram się długo ciągnąć rozmowę telefoniczną... (Jak zwykle - powiedzialby pewnie mężuś.) 

poniedziałek, 27 listopada 2006

24.10. 1996 r.

Już chyba nie potrafię
    tak po prostu patrzeć na świat
    tak zwyczajnie nie myśleć
    tak głupio wierzyć w nic.
Już chyba nie potrafię
    nie byc do końca sobą
    nie rozumieć życia
    nie przejść poprzez czas.

rozmowa z Agatą

    Rozmawiałam dzisiaj z Agatą. Ha! Rozmawiałam to dość nietrafne określenie. Nasza rozmowa wygląda conajmniej dziwnie, a mianowicie: ja wysyłam do niej sms z internetu, a ona odpisuje mi ze swojego telefonu, a potem jedna do drugiej dzwoni i dokańczamy rozmowę. Czasem jest to jeszcze bardziej zagmatwane, bo ona do mnie dzwoni, a ja do niej oddzwaniam. Niekiedy dzwonimy do siebie w takich momentach, gdy jedna z nas nie może akurat rozmawiać, więc oddzwaniamy potem i trafiamy na niemoc telefoniczną drugiej... Ale najważniejsze, że zawsze udaje się nam wymienić swoje myśli i porozumieć w zakresie takim, jak zaplanowałyśmy. Co prawda mężuś złośliwie zawsze to podsumowuje, że ja to mam talent do gadania bardzo, bardzo długo przy jednoczesnej wymianie bardzo, bardzo małej ilości informacji. Ale to akurat dotyczy wszystkich moich rozmów telefonicznych - jego zdaniem oczywiście. Ale wracając do Agaty... Tak więc rozmowy nasze są dość skomplikowane w swoim sposobie, ale zawsze prowadzą do celu. (Nierzadko w to jest jeszcze wmanewrowany komunikator internetowy.). Ale po zastanowieniu się, nie mogą one wyglądać inaczej, bo Agata taką zwyklą osobowością nie jest! Otóż moja koleżanka czarownica rozsiewa okół siebie tak skomlpikowaną aurę, że nic nie może potoczyć się ustalonym sobie wcześniej torem. Najważniejsze, że ja tą aurę odczuwam i zapewne wszystkie urządzenia typu telefon komórkowy, zatem nic proste być nie może.
Ale dlaczego ja właściwie o tym piszę? A właśnie! Przysłała mi wczoraj informację, że była na warszatatach, ale ja już miałam wyłączony komputer, więc nie przejęlam się za bardzo koniecznością odpowiedzenia jej - uznałam, że i ona pewie w tym momencie na odpowiedź nie czeka. Za to dzisiaj odczułam wielką potrzebę tegoż. No i potoczyło się! Agata zawiadomiła mnie, że zamierza przyjść do mnie dzisiaj. Ja na to, że chętnie owszem, ale poczułam nieodpartą konieczność komunikatu, żę mężuś w domu - zupełnie nie wiedzieć czemu, bo się nawet i lubią (pewnie dzialanie magiczne). Czekam cierpliwie, co dalej, a tu telefon! No i Agata twierdzi, że chociaż dzisiaj jej bardzo pasuje, to jednak przyjdzie jutro. Nie żeby mężuś, ale mamy do pogadania, a ona ma do opowiedzenia osobiste coś no i nie może tak przy nim, a poza tym jutro jest medytacja i upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo ona przyjdzie, pogadamy i fiu na medytację, a do Piotrusia babcia. Pomysł niezły przyznam. Babcia już go zaakceptowała nawet.
Hm.. medytacja! Zobaczymy, zobaczymy... Pewnie znowu wyjdę siebie i się przestraszę, tak jak to bylo na jodze podczas relaksacji ;) Relaksuję się, odplywam zgodnie z instrukcjami instruktorki aż tu nagle buch i nic nie czuję, tak się wystraszyłam, że potem relaksację jedynie udawalam - łatwo bylo, bo przy wyłączonym świetle ten proceder się odbywa.
Ale mam ochotę pojść. Zawsze to z kimś, kto mnie zlapie i nie da odplynąć...

A o Agacie i jej niezwykłej  osobie innym razem napiszę...

niedziela, 26 listopada 2006

niedziela

    Piotruś śpi, mężuś się leni przed telewizorem (odzywa się ;) już do mnie) więc mam chwilę czasu na poleniuchowanie przy blogu. W tle zapach rosołu, to tym bardziej mogę odpocząć.
Wczoraj ostatecznie podjęlam decyzję dotyczącą moich wierszydeł. Codziennie będę wpisywała po jednym do tego drugiego. Nawet nie myślałam, że da mi to tyle radości i przyjemności i... satysfakcji? Zupełnie, jakbym się przenoisła na chwilkę w czasie i zobaczyła ten klimat będący wtedy wokół mnie. No i zobaczyłam samą siebie, swoje myśli i marzenia. Jakie to odległe ode mnie obecnej... Chociaż zrobiłam wszystko, czego wtedy chciałam od siebie. Dziwne?... zabawne, że im więcej czlowiek osiąga, tym więcej chce. Zapomniałam już o najprostszych rzeczach. Nawet nie zauważyłam, że spełniły się moje marzenia. Może nie toczylo się wszystko dokładnie torami wytyczonymi przez pragnienia, ale w efekcie osiągnęłam to, czego chciałam. Jakże proste miałam wtedy myśli, a jakie ambitne w porównaniu z dzisiejszymi. To prawda, że im czlowiek ma mniejsze doświadczenie, na więcej jest gotowy. Zabawne... moglam góry przenosić, a teraz rozważam przeniesienie kamyka.
Oj... Refleksyjna się zrobilam. Może nie potrzebnie? A może tak musiało być?
Napiszę jeszcze potem coś mniej dziwnego, bo czuję, że zaraz eksploduję pytaniami i zawilościami mojego umyslu ;)

a jednak jest i refleksja...

No tak... I jednak naszła mnie refleksja, a mialam tego nie robić. Długo dojrzewała we mnie myśl, żeby w blogu pisać swoje wiersze. Postanowiłam zacząć od tych, które już są i są od wielu lat w moich zeszytach i pamiętnikach, notesach. Nie myślałam, że nadal są we mnie. A jednak!... Przypomina mi się teraz cala sceneria towarzysząca napisaniu tegoż. Właśnie uczylam się pilnie historii i czytalam stertę notatek swoich i starszych koleżanek, ktore miały już szczęście bycia po maturze. Wtedy byl wieczór, bardzo już poźny, chyba nawet pożna noc. Rzeczywiście miałam filiżankę kawy na biurku...
Dziwne, ale nawet pamiętam zapach i światło mojego pokoju, jego odcienie przytlumione. Miłe wspomnienie... Bardzo miłe...

17.10.1995 r.

filiżanka niedopitej kawy
już od dawna zimnej
przeraźliwy ból żołądka
po obiedzie
zjedzonym po godzinie 20.00
na biurku sterta książek
jeszcze nie przeczytanych
i ten mój wzrok ciekawy
wyglądający dziwniej
niż u człowieka w głodzie
bardzo narkotycznym i cielesnej
rozpaczy niczym posążek
ludów poddanych, upadlych

sobota, 25 listopada 2006

ten pierwszy

Bądź rzeką. Nie staraj się być pomnikiem. Nie gromadź swoich pomysłów, wynalazków, powiedzeń, uśmiechów, gestów, które się s;prawdziły, o których przekonałeś się, że Ci odpowiadają, które znalazły oddźwięk w Twoim otoczeniu. Nie gromadź nawet swoich postaw, ocen. Bądź rzeką. To trudniej. Latwiej wyciągnąć ze swojego skarbca gotowe uśmiechy, zwroty, odpowiedzi, tezy, pewniki. Ale wtedy nawet się nie spostrzeżesz, jak staniesz się martwym pniem.
Bądź rzeką. To trudniej. To prawie niebezpieczne. Strach przed tym, że Ci nie przyjdzie na czas odpowiedź, rozwiązanie, pomysł, że tak w ciemno trzeba iść, zawsze od początku, szukać. To trudniej, ale tylko wtedy jesteś człowiekiem, gałęzią, która się zieleni, a nie martwym, czarnym pniem.

piątek, 24 listopada 2006

po ile aniołek?

    Wyskoczyłam dzisiaj po zakupy i nie mogłam się oprzeć, żeby zmienić trasę i udać się w miejsca z ulubionymi sklepami. A zaczęło się banalnie - wyszłam po drobne sprawunki i ogromną doniczkę, którą można zawiesić na ścianie (na paprotkę :) oczywiście). Pomachalam Piotrusiowi, ktory stał z babcią przy oknie i dzielnie z konkretnym zamiarem przeszłam ulicę na skrzyżowaniu... A potem przeszlam na tym samym jeszcze jedną i jeszcze i kolejną i znalazlam się w punkcie wyjścia robiąc klasyczne kolo. Przyszło mi bowiem na myśl, żeby kupić miśkowi aniola, a raczej dwa aniolki i zawiesić je na ścianie jego pokoju. Koniecznie zawiesić, żeby nie utonęly w morzu wszystkopotrzebnych i niezbędnych zabawek prawiedwulatka. No tak, zmieniłam kierunek i zaatakowalam najpierw księgarnię obok Katedry a potem kwiciarnię, a potem już poszlo! Sklepy, sklepiki, galerie. Aniolki byly a i owszem, były... jakie tylko można sobie zażyczyć - stojące, siedzące, leżące, każde, tylko nie wiszące. Byly nawet takie udziergane na szydelku, a potem namoczone w krochmalu, co by się towarzystwo trzymalo jakoś. Ceny też byly różne - od tych przerażających po śmieszne. Oczywiście uzależnione od materialu. Zakonnice polecaly mi aniołki z wosku i mosiądzu, panie w galerii takie szmacianki z porcelanową buzią, a wszędzie mogłam kupić tanioszki z byleczegoś, co miało imitować porcelanę, albo ceramikę.
Zastanowily mnie jednak same aniołki. Jakie one byly rożne od siebie! Te taniutkie były ładne, miłe, z dziecinnymi buziami. Drogie były srogie i przerażające, w ciemnych szatach. Nawet skrzydła miały ciemne. No więc jak to jest z tymi aniolami? Kupować je, czy KUPOWAĆ? Są ładne, czy takie średnie? Mają być miłe, czy karzące? A jaka jest tak naprawdę wartośc takiego aniołka? Czym jedne są lepsze od drugich?
Rozbroiło mnie pytanie: po ile aniołek?

jak miło - dziękuję Małgosiu ;)

    Jak miło przeczytać w przedpołudniowej i bardzo zapracowanej godzinie tak miły komentarz. DZIĘKUJĘ Ci Małgosiu.
Hm... wieje optymizmem? Ano staram się, chociaż optymizmem uprzyjemnię komuś dzień.
    A u mnie? U mnie nic i wiele jednocześnie. Dalam się porwać szałowi odchudzania... hahahahaha Zmusil mnie do tego nadmiar wody w organizmie - czułam się jak ameba i stalam sie poddatna na reklamy. Dzisiaj jest trzeci dzień i nie wiem, co zadzialalo - cud preparat, czy faza księżyca, czy moje samopoczucie, ale przestaję być amebą. Tylko mam mały problem: przy tym nie można pić alkoholu (nie piję), palić papierosów (nie palę), nie jeść słodyczy (nie jem), nie jeść produktów mącznych (jem mało), no i niestety  nie pić kawy (a piję jej hektolitry). Ale przy tylu wyrzeczeniach ;), ktore, jak widać, nie świadomie robię od zawsze, chyba mogę sobie pozwolić na małe ustępstwo ;) O! właśnie czajnik mnie wzywa, żeby się udać do kuchni i zapażyć sobie ulubioną...
!!Lepiej!! być nie może...
    No tak... A poza tym Piotruś zdrowieje i zostaly jeszcze tylko dwa zastrzyki. Jutro rano skończy się maltretowanie dziecka przez panią pielegniarkę i jednocześnie skończy się maltretowanie mojego słuchu przez płacz tegoż ;) Z nowinek jeszcze taka, że mężuś się do mnie nie odzywa. Z niewiadomych (mnie przynajmniej) przyczyn zamilkł. Chociaż nie... Probował milknąć jeszcze przed weekendem, ale ja - okropnie plotkarska i żadna sensacji żona - dopytywałam go stale, czy źle się czuje, czy coś się stalo, czy jest obrażony itd. itp. No i tak go ciągnęlam za te z trudem wymuszane zdania i dowiadywalam się, że to wszystko nie. A w poniedzialek przestalam dopytywać się i wrednie nawet nie zapytalam, co w pracy - chociaż w ciągu dnia chętnie mi wszystko komunikował na komunikatorze. I tak sobie milczymy jak te dwa pustaczki... Ja już sportowo nie pytam co nowego, a on się nie odzywa, bo myśli, że się gniewam. Zresztą nie wiem, co on myśli, bo od pniedziałku nie mam z nim kontaktu werbalnego, a w sposób telepatyczny jeszcze nie potrafię. Ha, ha... w dodatku obie mamy-teściowe były u nas w tym tygodniu i pewnie myślą, że jesteśmy pokłóceni, ale zbyt kulturalni, żeby odstawiać jakieś cyrki ;) Komedia! a swoją drogą ciekawe, kiedy to się skończy, bo już robię to z czystej ciekawości.
Oj... i nie moę zakomunikować mężusiowi moich newsów, a to mnie strasznie denerwuje... A są, są! Tym razem dotyczą mojego zdrowia, które chyba poszlo na urlop, a ja muszę pójść do lekarza, który mnie ochrzani i już. Tak więc, jeśli mężuś to czyta, niech się lepiej zreflektuje, przemyśli swoją niesubordynację i zatroszczy się o mnie, bo dobrze nie jest ;( A właśnie, ciekawe, czy czyta, skoro tak pilnie uczestniczyl w otwieraniu bloga?
Co do innych spraw, paprotka jeszcze żyje i nie jest jej źle po wczorajszych wędrówkach po calym mieszkaiu i po wszystkich ścianach i sprzętach w każdym z pokoi. Może będzie nawet ładnie rosła? Nigdy nie udawalo mi się zatrzymać przy sobie paprotek, marniały na moich oczach. Może więc dlatego tym razem podświadomie wybrałam nie cherlawą zaszczepkę, czy rachityczną roślinkę z hipermarketu, ale cały okaz w kwiaciarni, ktory zagracił mi pokój?
Ale będzie dobrze! Zaraz się zbiorę do swoich zajęć zrelaksowana a potem wstanie male szczęście i cofnę się wiekowo o conajmniej ćwierć wieku ;) Ja to się potrafię odmlodzić!
Agnieszka (11:16)

czwartek, 23 listopada 2006

kawa, kilka nut czy kilka wierszy?

    Kawa istotnie pomogła. Jednak nie tak, jakbym się tego spodziewała ;-)  Pomogła na ciśnienie do tego stopnia, że przyplątała mi się obrzydliwa migrena. Misiek dostał zastrzyk i makabrycznie plakal. ale mi go bylo szkoda! Całe szczęście, że usnął. ... a ja mogę posłuchać muzyczki i się odprężyć. pomogło to, albo tabletka, chociaż czasem brakuje mi wiary w zdolności niektórych organizmów do przyswajania środków przeciwbólowych. No ale jest mi teraz dobrze i przyjemnie blogo. w dodatku kupilam dzisiaj paprotke - w kwiaciarni kłóciłam się, że za mala - w domu okazała si kolosem niepasującym w wybrane miejse i musiałam przystawiać kwiaty, ale jest całkiem ok. No chyba, że jutro rano będę miała inną koncepcję. Ale miły wieczor...

sama

    No tak... za oknem szaruga absolutna. Misiaczek zachorował (pierwszy raz w życiu w ogóle zachorował na coś) na anginę i bierze zastrzyki. Na moje utrapienie dwa razy dziennie. Mężulek najukochańszy zajął się pracą jeszcze pilniej i czmycha z domu przed świtem a wraca po zmroku ;) Siedzę więc sama w domu. No nie, nie sama z chorym maluszkiemi dwoma kotami. Ostatnio dowiedzialam się, że towarzyszą mi rownież duchy poprzenich mieszkańców. No to chyba zagonię to towarzystwo do pomocy, bo już mi sily i optymizm opadają i idą sobie sia - tak jak to mowi Piotruś, gdy mu się coś nie podoba.
    A może kawusia pomoże? Napiję się i zobaczę, jak świat będzie wyglądać... Może będzie bardziej słoneczny? Buziaki. Pa.

sobota, 4 listopada 2006

początek

    Początki zawsze są trudne... Zwłaszcza gdy trzeba wszystko poustawiać z wszystkowiedzącym prawie dwulatkiem na kolanach i mężem (mniej wiedzącym, ale poważnie zainteresowanym) za plecami. Teraz tylko muszę znaleźć wolną chwilę w ciągu dnia, żeby moc coś zapisać. Teoretycznie powinnam mieć same wolne chwile, ale aż tak pięknie nie jest i gdy tylko maluch da się koło południa utłamsić, a ja powinnam mieć czas dla siebie - utęsknione dwie godzinki lenistwa, zaczynają do mnie tlumnie przychodzić odwiedzający mnie goście w celu uprzyjemnienia mi chwil. Ale może się uda.
O czym mam pisać? Jeszcze nie wiem. Pewnie będę pisała to, co mi przyjdzie na myśl, co mnie będzie nurtowało i w zależności od refleksji będę albo przystępna, albo niestrawna. Zobaczymy tylko, czy mężuś będzie mógł wszystko strawić ;) bo pewnie kontrola codzienna będzie działać.
Pa, pa. Do przeczytania jutro, albo w poniedziałek.