wtorek, 29 grudnia 2009

Pauvre Diable!

    Pani zamknęła szczelnie drzwi, przeciągnęła się leniwie i rozłożyła matę. Najpierw jednak wyłączyła skrzętnie wszystkie telefony, niby przypadkowo odłączyła internet i usiadła. I się zaczęło... Kwiat lotosu prosty jest, ale ciszy wymaga. Ale jak tu ciszę utrzymać, kiedy wyłączone telefony brakiem dostępu do abonenta, czyli było nie było mnie, niepokoją nagle wszystkich, którzy postanowili sprawdzić, czy aby na pewno odpoczywam. A ponieważ wszystkie znaki w słuchawkach telefonicznych, komunikatorach i skrzynkach mailowych wskazywały na to, że ja odpoczywam, bo nie jestem przy danych we wskazanym momencie, należało zacząć tarabanić do sąsiadów, czy aby wszystko dobrze. Ze mną. Dobrze. Ja rozumiem. Ja wszystko rozumiem. Ja rozumiem nawet więcej, niż dużo. Kiedy zatem oddzwoniłam do najszczęśliwszej, drogiej, organoleptycznej, prababci drania i jeszcze kilka innych równie ważnych przedstawicielek niepokoju o mnie i strażniczek mojego wypoczynku jednocześnie, okazało się, że południe zbliża się wielkimi krokami, a ja na macie ległam i rozwijając kręgosłup na podłodze przegadałam kwadransów kilka. No bo odpoczywam... więc czas na pogaduszki mam. A i mam obecnie nawet wiedzę, która z wyżej wspomnianych kobiet życia mojego robi dzisiaj, robiła wczoraj, zrobi jutro.
   Ślubny wrócił do domu, drań śpi, włączyłam wszystko, co tylko daje mi jakikolwiek kontakt z innymi, rozłożyłam matę... lotosu robić mi się już nie chce... idę po ulubione i spróbuję odpocząć. Ale to jest straszliwie męczące. klik

poniedziałek, 28 grudnia 2009

przełamując konwencje metodycznie

   Lubisz, kiedy odrzucamy konwencje ustanowione przez innych. Lubisz, kiedy bawimy się tym, co inni celebrują z namaszczeniem. Lubisz, kiedy celebrujemy to, co innym przysparza niepokoje.
A ja lubię patrzeć na ciebie ponad płomieniem świecy w otoczeniu zbyt wielu osób w tłocznym klubie przy jednym z naszych stolików, który tak naprawdę do nas należeć nie może, ponieważ ponoć my nie jesteśmy nami.
Lubię biec do ciebie stukając obcasami i wchodzić z mrozu do ciepłego pomieszczenia, w którym jesteś już ty. Zawsze pierwszy. Zawsze uśmiechający się na mój widok mrużącymi się w uśmiechu oczami. Spokojny i opanowany. Stęskniony. Pozornie chłodny, z szorstkimi policzkami i swetrem, który drapie mój kark, kiedy przytulam się do ciebie. Kark, który scałujesz potem tysiąc razy, nie naruszając jednak zapachu perfum, a jednocześnie mierzwiąc idealnie niby niedbale spięty węzeł z włosów, których kosmyki oplatają moją szyję i łaskoczą w nagie piersi. W nagie jeszcze zanim zaczniemy łamać konwencje. Zanim wyjdziemy. Zanim zaczniesz mnie metodycznie, spokojnie rozbierać, całując każdy milimetr pachy, pępka, ucha, kostki u stopy lewej i prawej jeszcze na klatce schodowej, kiedy jedno z nas próbuje otworzyć kluczem drzwi.
Lubię łamać z tobą konwencje, lubię na przekór twierdzić, że można kochać i być szczęśliwym, chociaż przecież ty i ja to światy odrębne, odległe, konwencjonalne.

                                                                                   powiatowe, dawno temu

gdybania na koniec...

    ... czegoś tam, ponieważ zawsze coś się kończy... Ponoć...
Jednakże Sapkowski twierdzi, że i zawsze coś się zaczyna, czyli jakby na ten fakt nie spojrzeć, kontynuacja wpisana jest w istnienie, a pozorny brak jest tylko przejściem w inny wymiar. Ano właśnie... wymierność i przechodzenie między światami. Jakie to przydatne, prawda? Co chcesz, to masz, nawet jeśli zaraz niektórym w łepetynie zaświta myśl Fromma, że egzystencja to albo mieć, albo być. I tu faktycznie powstaje problem, bowiem egzystencjalizm potęgą jest i basta, ale egzystencjalizm to istnienie, a my lubimy istnieć tak, jak nam wygodnie. Wszak nawet Kantowskie niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie zakłada posiadanie, bez którego ani rusz, nawet jeśli to posiadanie do samego jedynie prawa się ogranicza i gwiazd.
Zakręciłam? Zakręciłam, wiem o tym. Ale pani ostatnio cała zakręcona jak sanki w maju, a koniec roku nadszedł wielkimi krokami, które uzbrojone były w buty co najmniej siedmiomilowe. Wydarzyło się tyle, że tomy spisać mogłabym, a jednak spisałam wielkie nic, a i to jeszcze przecedziłam przez sito. A wszystko przez mój prywatny "frommizm", który nakazuje mi tym większe milczenie, im więcej mnie.
Co się zatem dla mnie kończy, a co zaczyna? Rok kalendarzowy na pewno, chwila zatrzymania między wymiarami również. Moje gdybania o tym, czy warto przeciskać się między tym, co pozornie niemożliwe także, bo jednak mieć zależne jest od być, prawo moralne opiera się na teorii względności, a gwiazdy to przede wszystkim synteza. Czyli nic się nie kończy, tylko spokojnie trwa, tak jak mój amulet Inków przywieziony z Peru na cienkim sznureczku na mojej szyi. klik

środa, 9 grudnia 2009

między innymi i o filiżankach

    Miło jest wrócić do domu. Nawet jeśli wcześniej było się w miejscu, które się uwielbia, na sztuce, której nigdy nie ma się dość. I nawet jeśli ślubnego nie ma, ponieważ pojechał do stolicy i wróci za dni dwa.
Bo musiał. Hm... niech mu będzie. Ja też musiałam do Torunia jeździć na przykład ten i tamten, więc zrozumieć powinnam. No więc rozumiem. Taaak...
Zatem: ślubny pojechał, drań śpi smacznie, a ja właśnie odpoczywam. Tak w ogóle i tak w szczególe. I tak bardzo teoretycznie - praktycznie zwyczajnie nie potrafię, ponieważ zbyt dużo myśli w mojej głowie obija się o siebie i tworzy kolejne. Ale pani tak już po prostu ma, że tylko niekiedy wyłącza myślenie. I to z reguły wtedy, kiedy nie powinna tego akurat robić. Ale kto powiedział, że pani logiczna jest?
"Nie stłucz niczego, nie skalecz się przy tym, uważaj na was i uważaj na siebie." No tak... a gdzie jakieś coś w stylu, że się stęskni? No?? No nie było. Tylko o to ewentualne i całkiemniechcący stłuczenie się czegoś zadbał. A ja niby nie mam co robić, tylko tak po prostu i nieuważnie tłuc ulubione filiżanki? Ten ślubny to czasem normalnie taki niepoważny jest. Toż ja na wszelki wypadek ich nie ruszę nawet... Taaak... bo przecież ja i samodzielna i odpowiedzialna być potrafię nawet przez dwie doby... klik

sobota, 5 grudnia 2009

być może...

   Być może trzeba czasem przygryźć język, a czasem dolną wargę. Być może... Ale ja tego robić nie potrafię. Poza tym gryzienie języka boli. A dolna warga zazwyczaj jest umalowana, jak i górna.
Ostatnio milczę. Patrzę. Tak po prosu patrzę i obserwuję. I chcę. I mówię, kiedy patrzenie mnie znudzi lub zachęci. Tak mi wygodniej. I lżej. Prościej również. Emocje rządzą się same sobą, a przy okazji wpływają znacząco na mnie. Lubię je. Są moje. Nie parzą, nie ziębią, rozkazują. Mąż mój własny i osobisty patrzy również. Na emocje. Moje. Dziwi się i od czasu do czasu rękę w moje długawe już włosy zagłębia i dziwi się, że to stale ja, chociaż każdego dnia mam tysiąc oblicz i setki miejsc jako tło dla nich. Być może stagnacja jednak nie jest mi pisana, a bierność wprowadza w stan niepokojący.
Co prawda mostek w asanie jest jeszcze dla mnie zabroniony, bo głowa w tył ma mi na razie nie zwisać swobodnie... Być może to dobrze.. głowa w górze też ma swój urok.

prawie, czyli moje pobliże

   Obcasy moje stukają głośno po nieośnieżonych chodnikach, chociaż już grudzień jest. Ale obcasy stukają również i po śliskiej posadzce muzeum i miękkiej wykładzinie atelier teatru. Głośno i miarowo. Znowu zbiegam schodami i wychodzę i w mglisty poranek i ciemny, ciepły wieczór. Trochę zawieszona pomiędzy jesienią i wiosną a początkiem zimy. Zimy? Ulubione wróciło z wyraźną goryczką. Właściwy rytm dnia wrócił również. Wrócił i nadmiar zajęć poza obowiązkowych, a jednak bardziej jakby ważnych i miłych. Wróciła migrena prawie nad ranem pod zmęczonymi powiekami. Wróciła czekolada i Julki. Wróciłam jakby ja sprzed wieku. A może dwóch?
Wszystko stało się jakby bardziej namacalne, a na pewno prawie możliwe. Ślubny przytula mnie mocno i kreśli plany na kolejnym arkuszu w programie. Ja słucham pozornie. Wolę patrzeć. Na niego. Kiedy kawa mocna rozpływa się we mnie i trzyma w pobliżu realności. Pobliża są wspaniałe, bo jednak nieco nierealne. klik

sobota, 21 listopada 2009

pół na pół

   - Dlaczego chłopczyku zrobiłeś kupę w majtki? - zapytał ku naszemu zdziwieniu drań absolutnie nic nieprzejętego równolatka z drugiej grupy, a w jego głosie było tyle ciekawości, co empatii.
- Niechcący - odpowiedział stojący tuż przy szatni na baczność chłopczyk, czekający, aż panie postanowią coś w jego sprawie.
A sprawa istotnie... gówniana była. Ale i takie wszak bywają.
Nie zwolniłam, ale uważam bardziej. Głowę już zadzieram do góry, dzisiaj włożyłam obcasy. Świat z chusteczką i strachem ma jednak też swój urok. Zwłaszcza kiedy i jedno, i drugie można schować do kieszeni, a resztę potraktować mniej poważnie. Mogę nawet stanowczo orzec, że w powiatowym lekarzy jest dużo, a nawet więcej, a ja prawdopodobnie mam więcej szczęścia niż rozumu. Ale co ja dywagować będę...? Toż się cieszyć trzeba i tyle. Ślubny się cieszy. Ja jednak o tym rozumie myślę trochę... Wieczorami piję wytrawne ulubione i odpoczywam. Piece huczą i buczą. Odkopałam spod sterty płyt Ewę Demarczyk. Czytam. Rano co prawda obrok z lekami na pyszczydło muszę zarzucić, ale nikt mi nie zarzuca już, że nie dbam o to i owo. Hm... Jakie to proste... No ale... 
" - Popatrz - mówi w parku jeden staruszek do drugiego - jak ta młodzież ma  ciężko w tym kryzysie... Jednego papierosa na pięciu muszą palić...
- No, ale dzielne chłopaki! - odpowiada drugi - Mimo wszystko się śmieją". klik

środa, 11 listopada 2009

takie nic

    "Kobieta twarda musi być. Jak kamień. Nawet jeśli płacze..." - mówiła moja chrzestna - "I zawsze jak dama, nawet jeśli to tylko pozory..."
Płaczę. Jestem twarda jak kamień. Łzy łykam szybko, żeby nikt ich nie zdążył zobaczyć. Krwi równie szybko połknąć nie potrafię. Znaczy mi nos, usta, brodę. Spływa czasem na piersi i czerwieni wzorkiem ubrania. Wyznacza moje kroki każdego dnia.
Tik-tak, tik-tak- tik-kap... Jakie to proste.
Ręce opadły mi razem ze skrzydłami. klik

...

    Świat mam na wyciągnięcie ręki. Mąż mój własny i osobisty tę rękę bierze, ilekroć ją wyciągnę. I nawet jeśli asany musiałam razem z matą zamknąć w szafie, dobrze mi. Wieczorami świat wiruje pod powiekami. Czasem kanty łagodnieją. Odpoczywam. Dużo śpię. Jeszcze więcej czytam. Rano zaczynam bieg ponad siły, wieczorami zapadam w twardość materaca i zapach drzewa herbacianego. Świat stanął na głowie, głowa natomiast musi być w górze. Patrzenie w dół kosztuje.

niedziela, 1 listopada 2009

Mi dance makabre

    Mi przeciągnęła się stanowczo i wciąż nie otwierając oczu naciągnęła ciepłą pierzynkę pod sam nos a twarz wtuliła w poduszkę. Było ciepło i miło. Oknem nie wpływały jeszcze promienie słońca, ale wpływać nie mogły, ponieważ tego dnia słońce schowało się za gęstą warstwą chmur i chmurzysk. Miło było Mi wrócić do tego, co przed chwilą jeszcze działo się w jej podświadomości i nieświadomości. Zwłaszcza ta nieświadomość niosła pozytywne i optymistyczne wizje...
- Posuń się, bo mi niewygodnie - powiedziała panna Ś z obrzydliwie niewyraźnym makijażem na bladej, ale pełnej i gładkiej twarzy.
Mi otworzyła oczy i zdziwiona przyjrzała się gościowi.
- No?? I jak ci się spało? - z jednym z chytrych uśmieszków na umalowanych jarzębinowego koloru szminką ustach panna Ś bardziej stwierdzała  niż pytała - Dziwne... ten dzień, a ty spałaś spokojnie, nie mówiłaś przez sen, nie miałaś szybszego tętna i na dodatek uśmiechałaś się beztrosko.
- Uhm... - zamruczała Mi - spało mi się dobrze. DOBRZE! I jazda z mojego łóżka, bo mdli mnie od twoich perfum. Mówił ci już ktoś, że są tak potwornie słodkie, że aż chce się od nich rzy...
- Spokojnie i bez brzydkich słów Mi... - znowu paskudnie uśmiechnęła się Ś - tak ich przecież nie lubisz... No i widzisz kategoryzujesz tak bardzo, że mnie też mdli. Twoje łóżko, twoje życie, twój świat, twoje, twoje, wszystko twoje!
- Uhm... tu się muszę z tobą zgodzić: moje - Mi podciągnęła pierzynkę i poprawiła sobie poduszkę - Po co przylazłaś? Masz jakiś szczególny powód, czy tylko chciałaś mi zakomunikować, że mój sen cię rozczarował?
- A ciebie nie? Zawsze wszyscy tłumnie ci się śnili, zawsze płakałaś, zawsze przeżywałaś, zawsze była wokół ciebie pustka i bałaś się zimna, a nie mogłaś się obudzić i poprosić, aby Troskliwy do rana nie gasił lampki i obejmował ciebie mocno. Ale zawsze czekałaś na ten sen. Nie dziwi cię to? - Ś poprawiła fałdę spódnicy, założyła nogę na nogę i zaciągnęła się papierosem.
- No nie! tego to już za wiele! Przychodzisz z rana, dywagujesz i palisz bez pozwolenia - Mi zaczęła dym odganiać od siebie szybkimi machnięciami dłoni.
- Taaa... bez pozwolenia, co? to jeszcze bardziej ciebie wkurza niż sam dym. Dym jest miły moja miła. Dym zasłania, dym oczyszcza, dym ma smak i zapach. Dym nie jest taki bezsensowny, jak większość uważa.
- Dym może i tak... ale palenie jest obrzydliwe.
Panna Ś zaśmiała się i wydmuchała kolejny kłąb dymu w nos Mi. Oblizała dolną wargę i długimi, bardzo delikatnymi palcami najpiękniejszej kobiecej dłoni, na której lśniły pierścionki z ogromnymi oczkami o żywych odcieniach, poprawiła pukiel włosów, który spadał jej niesfornie na policzek.
- Obrzydliwe, obrzydliwe - Ś zaczęła śmiejąc się przestrzegać Mi - a kto twierdzi, że wiedzie żywot hedonisty? No ale moja droga, tu muszę ci złożyć ukłon: trudno było znaleźć hak na ciebie, bo w tym uwielbieniu tego, co twoje, uważasz bardzo i najpierw próbujesz, a potem podejmujesz decyzję. Zwykle rozsądną... - Ś skrzywiła się z niesmakiem i lekką irytacją. Mi się zaśmiała.
- Takie wielkie słowa? No proszę... Ś też można zirytować. Kto by pomyślał? Ostoja cierpliwości...
- Mylisz się bardziej niż bardzo - Ś przybliżyła ogromne oczy do twarzy Mi i skandując słowa powiedziała - jestem spokojna i opanowana, jestem też szybka i nierozważna, ale zawsze jestem.
- Jesteś, jesteś, temu nie zaprzeczam. Panoszysz się i zbierasz pochwały. Piszą o tobie wszyscy i popełniają kolejne błędy, a ty je bierzesz za uwielbienia. Powiedz jeszcze, że dobra jesteś. - Mi ziewnęła i zniecierpliwiona zaczęła śledzić wzorek na kołdrze.
- A może nie jestem dobra? Jestem nawet czasem najlepszym wyjściem. - Ś zaczęła obracać w palcach drugi papieros, ale przyjrzała mu się krytycznie i schowała do papierośnicy. - Czas na mnie.
- Na mnie nie. Chcę dzisiaj odpocząć.
Ś zaśmiała się perliście i zaczęła poprawiać długie czarne kozaki.
- Taaak... ty wiesz wszystko. Jaka ty byłaś oczytana i świadoma: odchodzenie od wiatru i chłodnego dotyku prześcieradła, tak lekko ubyć z zapachu, z barwy i wcale nie patetycznie. Wiesz jak mnie wtedy drażniłaś mądralo? Tym brakiem uczuć i emocji? - W głosie Ś zaczęły pojawiać się nuty jeszcze większego zniecierpliwienia, Mi patrzyła na nią bez strachu i z lekką już odrazą, podobną do tej, z jaką patrzy się na gościa, który pojawił się bez zapowiedzi i znacząco przeciąga moment wyjścia, chociaż stoi przy samych drzwiach. - Ale mylisz się, moja ty opanowana - Ś uśmiechnęła się serdecznie i Mi pomyślała, że w gruncie rzeczy jest to piękna kobieta, tylko tak jakoś nienaturalnie blada - mylisz się i to bardzo, jestem cierpliwa, ale nie podła, nie szukałam haka, sama go stworzyłaś: można ubyć lekko i z barwy, odejść nawet od uważnych jego oczu, ale wtedy, gdy są to uważne oczy dziecka, lekkość staje się ciężarem... - Mi przełknęła ślinę i poczuła, że okolica serca drętwieje i drga, a prawa pacha i pierś bolą jeszcze bardziej. Ś przyjrzała się jej uważnie i wychodząc przesłała pocałunek na dłoni - Trzymaj się cieplutko zatem i pamiętaj, że na mnie zawsze możesz liczyć.
- Wiem - Mi opanowała brzmienie głosu - ale dzisiaj daj mi do cholery odpocząć. I pamiętaj, że ja wiem, a to zmienia perspektywę. - Mi położyła się, zamknęła oczy i próbowała zebrać myśli, ale słyszała wyraźnie perlisty śmiech rozbawionej Ś dochodzący już z klatki schodowej. Nagle śmiech na chwilę przycichł.
- Jak nic zapala papierosa - pomyślała Mi - nie dba o siebie dziewczyna i nie chce tego przyjąć do wiadomości. A ostatnio też I trochę schudła... 

    Mi postanowiła wstać. Chłodny dotyk podłogi w kuchni i odgłos bosych stóp na parkiecie przedpokoju urealniał ją tu i teraz. Zaparzyła kawę w ogromnej filiżance. Włączyła radio. Upewniła się, że Ono śpi spokojnie w swoim pokoiku, a Troskliwy nie obudził się jeszcze. Na powrót ułożyła się wygodnie w łóżku, wzięła do ręki książkę o spadających aniołach i wszystko wróciło do normy. Pozostał tylko ten dziwny lęk w sercu Mi i świadomość, że Ś nie myliła się w swojej ocenie sytuacji.

sobota, 24 października 2009

łamiąc konwencje nawet w kliku

   Tygodnie mijają szybciej, niż jestem w stanie je myślami ogarnąć. Zaczynam poniedziałek szybkim prysznicem gorącym i gorącą kawą prawie pod strumieniem wody, a potem to już tylko szybki bieg. Zatrzymuję się jedynie przy draniu. Nie obchodzą mnie wtedy gablotka, koło, złamany obcas. Co znaczy bowiem jeden obcas? Wielkie nic. Nawet jeśli był jednym z ulubionych. Na usta wróciła szminka. Karminowa. A miała nigdy nie wrócić. Hm... Powroty, powroty, powroty. Toruń jest przepiękny. Ślubny jest wkurzony. Drań był chory. Ja jestem... nie, nie jestem zmęczona. Raczej mam świadomość, że nie potrafię odpocząć. Nie potrafię i już. I nie chcę. Wrócił i teatr. Późno kończy się niestety to czytanie stolikowe, które śledzić uwielbiam, a które dzieciaki uwielbiły również. A ja chłonę wszystko jak jamochłon i do życia wystarcza mi gwar i kawa. Hektolitry kawy. Czasem tylko zastanawiam się, jak to jest, że kiedy wydaje mi się, że już więcej z siebie dać nie mogę, okazuje się w momencie, że jestem w stanie się jeszcze bardziej rozmienić, wymienić, zamienić, zmienić? Okazuje się wtedy również, że z migreną da się żyć. Ba! da się ją zepchnąć w nieświadomość, jeśli trzeba. Ale ta moja jest akurat diagnozowana. Jakoś tak wyszło... Dzisiaj nabyłam spodnie. Czarne. Powroty? Z haftowanym paskiem. Włosy odrosły już i wyznaczają jaśniejszymi paskami upływ czasu. Upływ czasu... Ano właśnie. Kombinuję, co z nimi zrobić. Pierwsza decyzja zapadła - ogród jest piękny, ale za daleki. Moje centrum jest więc póki co moje i wieczorem mogę patrzeć na wszystkie jego barwy, które po zmroku przykrywają cały nieład i brak logiki. Zapach węgla, czerwone hydranty i dźwięk obcasów odbijających się od zmarzniętych kostek koją moje zmęczenie jeszcze zanim wejdę do domu. Łamię konwencje. Ślubny zaciska zęby. Za to go kocham. On to wie. klik

sobota, 10 października 2009

w gorsecie, ale chwilowym

    Już wszystko dopięłam, zapięłam i zasznurowałam tak na wszelki wypadek. Dziś. Niech się dzieje, co się dziać ma... A ja właśnie oddycham. Tydzień temu widziałam babie lato. A może to było już dwa tygodnie temu? Czas minął mi w sposób niekontrolowany zupełnie. Zrobiliśmy kolejne plany. Oglądaliśmy nawet to, co zaplanowaliśmy. Kolorowe. Ładne. Zbyt małe. I dalekie potwornie. A może to ja za bardzo lubię mój środek powiatowego? Nawet jeśli pada deszcz i znowu na skrzyżowaniu obok był wypadek? Ogród jest ogromny. I niepokorny taki. Daleko... A kule latarni ocieplają niebo swoją barwą i pięknie odbijają się w platanach pod moim balkonem.
A poza tym lubię jesień. Zbieram z draniem kasztany. Będziemy robić ludziki, malinówki smakują jesiennie i słodko, a orzechy są jeszcze soczyste i makabrycznie brudzą mi dłonie.
    Wpadłam w zbyt ostry zakręt. Chyba nie wyrabiam. Oczy zamykają mi się same wieczorami właśnie wtedy, gdy ból głowy przechodzi w ćmienie. Decyzje... To tu, czy tamto tam? Co wolę? Nic. Nie wiem. Chyba. Szkoda, że babie lato pojawiło mi się w myślach już jako tylko odległy kadr. Po co ja tyle wzięłam na siebie? Łatwiej iść z prądem... Ale to nie daje satysfakcji. Poza tym... poza tym piec mile zaczyna pachnąć i ocieplać powietrze. Pająk ucieka na chybotliwych nogach na mój widok, rodzic płci męskiej pisze do mnie maile, świat stanął na głowie... a ja piszę, żeby pisać, ale zawile na tyle, żeby nie powiedzieć zbyt wiele.  Ale tak to jest, kiedy się światy stwarza, a przy okazji tworzy jesień nie mając czasu na tę za oknem.
Ulubione czerwieni się obok opowiadań Poego. Od wczoraj miałam być w Toruniu. Dopiero dzisiaj rozpakowałam torbę, ponieważ wczoraj drań nie wypuszczał mnie z objęć małych ramionek. Miałam się doszkolić, złapać oddech i odpocząć. Odpoczywam zatem przy cieplutkim oddechu dziecka i jego tysiącu opowiadań. Dobry wybór. W sumie znam Toruń... A drania poznaję każdego dnia. Czas mi płynie zdecydowanie zbyt szybko... klik

piątek, 18 września 2009

nowa perspektywa

    Obcięłam włosy. Są znowu idealnie krótkie. Nigdy nie myślałam, że na taką długość się odważę, a jednak po pierwszym cięciu każde następne jest bardziej... Kolor zmienił się na intensywnie kasztanowy połączony z fioletem. Podoba mi się. Znowu mam i cień na powiekach. Mocny. Brązowy. Długość wymusza. Brwi zostały delikatne. Jest tak, jak być powinno. Bawię się intensywnymi kolorami. Łączę i plączę. Kolory. Lubię to od niedawna. Zbyt długo  byłam czarna. Ulubione smakuje goryczką. Odpoczywam. Skóra drga mi leciutko i znowu mogę światy stwarzać. Stwarzam. Bardzo intensywnie. A jeśli się czegoś chce tak bardzo, bardzo i aż do bólu prawdziwie i to ma się okazję spełnić i chce się tego jeszcze bardziej i przestaje to być tylko marzeniem? Ja tak bardzo chcę... Sączę i myślę. Ślubny się uśmiecha tylko i przytulając mnie mówi, abym czarowała myślami, to się uda. Może... Boję się pomyśleć, że nie... Bardziej się boję, że tak... Czaruję. Sączę. Zdecydowanym ruchem dłoni mierzwię włosy, które poddają się pozornie i delikatnie wyślizgują się spod kciuka. Dobrze mi. Stwarzam światy... Buduję kolejne... Trzymam kciuki, żeby się udało światu mnie zaskoczyć pozytywnie... "Ładnie ci w tych kolorach i tak się zmieniłaś się" powiedziała dzisiaj droga, kiedy już zbiegałam po schodach. Chyba tak... Taka mała szczerość za szczerość. I te zmiany. Ona już wie, że i ja się nie cofam. To dobrze... Zaczęłyśmy nawiązywać do sedna. Od czegoś trzeba zacząć. To dobrze... Zaczynam... zaczynamy... marzę... marzymy... planuję... czaruję... boję się... chcę. I nawet wiem, jak bardzo. A to stwarza perspektywę... klik

niedziela, 13 września 2009

sporty ekstremalne z pozycji machacza

- Czy wszyscy znają zabawę w berka? - zawołał trener.
- Taaaaaaaaaak - odkrzyknęły maluchy, które zebrały się po raz pierwszy na murawie chcąc grać w piłkę nożną, a kiedy na ich gromkie potwierdzenie zabrzmiał gwizdek, berek z pomarańczową pałeczką zaczął biec, ile sił w czteroletnich nogach, a za nim reszta maluchów znająca przecież zasady gry. Myślałam, że to już wtedy trener zacznie walić głową w mur, ale chłopak okazał się być dzielnym. A może to tylko dlatego, że nie było muru w pobliżu?
- Widzę, że nie macie w przedszkolu gier i zabaw ruchowych - nie poddawał się usilnie.
- Nie, ale ja mam gry na komputerze - odkrzyknął Marcel z końca rocznika 2005, którego trener uparcie Marcinem nazywa, bo nie może z jego seplenienia wyłapać właściwych głosek, a reszta drużyny zapatrzona w trenera potwierdziła skwapliwie, że i oni mają komputery, a na nich gry. A potem było jeszcze ciekawiej. Taaak...
    ... drań od tego roku polubił sporty ekstremalne dla trenerów. Dwa razy w  tygodniu zatem macha rakietą na korcie, a dwa razy w tygodniu drań macha nogą na murawie. A ja mam popołudniami zapewnione czytanie na świeżym powietrzu. Chociaż nie... macham i ja. Ale w godzinach dopołudniowych.Głównie scenariuszami akademii, którą przygotowuję oraz zaproszeniami i listą zaproszonych, których nikt machnąć się nie kwapi. Macham też ręką na kolejne mijające mi zajęcia jogi i chyba na dniach machnę nowy grafik domowy, bo mój nie zmieści już ani jednego nowego wpisu.
- Coś ty tak nerwowa mamusiu? Pan od tenisa mówi, że trzeba ze spokojem wszystko robić i jeść dużo witamin.
No tak... klik

czwartek, 3 września 2009

o bladych facetach, czyli pani zastanawia się nad kwestią tomów

    Odpłynęłam. Irracjonalnie absolutnie. W cztery tomy o wampirach i wilkołakach. No ja wiem... ja wiem, że w moim wieku to nie wypada tak po prostu i w dodatku jeszcze się tak przyznać publicznie do tego, chociaż wiem, że lepsze rzeczy czytałam i to nawet równocześnie. No ale co ja na to poradzę? " Pani profesor! prawda, że Meyerową ruszymy na kole, prawda??" Wiedziałam! Toż normalnie wiedziałam, jak czytałam. Teraz damska połowa koła będzie się kochać w głównym bohaterze i - co gorsze - wypatrywać bladych facetów z nadzieją zdwojoną. Taaak... A jeśli o mnie chodzi, to opowieść na drugim tomie skończyłabym. I jak ja mam tym rozhormonalnionym wytłumaczyć to? Lepiej może jednak nie... bo i po co? Hm... a może to ja wszystko kończę na drugim tomie, zamiast poczekać, co tam dalej być może jeszcze? Albo może raczej po prostu zgadzam się z Sapkowskim, że książę na białym koniu, jeśli musi istnieć, to zbyt zrównoważony nie jest, skoro ratuje pannę z wieży. A przecież Sapkowskiemu to akurat wierzyć można, bo u niego krasnoludy klną przeokropnie, a czarodziejki wcale nie mniej i jakąś skazę mają. Wszystkie. To takie normalne, prawda? Chociaż... do samego Geralta to też bym się przyczepiła. Ale pewnie zaraz powiecie, że się facetów czepiam. Tych bladych zwłaszcza. A tak wcale nie jest. Otóż... tych nie bladych czepiam się równie często. Ale to tajemnica.
    A tak poza tym, Emilka zaśpiewała na koniec akademii, a skoro zaśpiewała na koniec, to znaczy, że akademia przebiegła bez zarzutu i rozpoczęła nowy wyścig z czasem, a pani zatupała obcasami. Hm... no tak... klik

sobota, 22 sierpnia 2009

bezkarnie

   Chłód sierpniowy powoduje, że nad ranem chętniej stopy owijam w pierzynkę i leniwie przeciągam się po przebudzeniu, szukając chłodu prześcieradła, zamiast wstać i ścigając się z czasem, smażyć powidła, których smak pozwolę smakować dopiero późną jesienią. Ze stóp moich nie zniknęła karmazynowa czerwień lakieru do paznokci, ale na ciele pojawił się miękki szlafrok, w którym rano, stojąc z kubkiem kawy przy oknie kuchennym, obserwuję skwer i katedrę. Zieleń ewidentnie dojrzała przesłonięta jest już mgiełką gęstą i orzeźwiającą. Trochę tajemniczą, trochę zagadkową. W takiej zieleni może zdarzyć się wiele.
Lubię ten stan, kiedy to chłód zmierza się z rozgrzaniem i kiedy ocierając pot z czoła, czuję gorąc karku oraz zimno stóp własnych i przedramion. Przeciwieństwa przecież się przyciągają. I dlatego mieszam to co żółte z tym, co czerwone, słodząc paprykę, a octem traktując gruszki.
Ulubione wieczorem na balkonie przy marznących lekko różach jest co prawda karkołomne, a na pewno perwersyjne, ale miłe. A róże lubią marznąć. Ja też. Trochę. Dla samego posmaku zimna. klik

piątek, 14 sierpnia 2009

o janiołach

    Znowu mamy dwoje dzieci, bo "prawda ciociu, że mogę?" No tak... ciociu zawsze się zgadza. Zatem... w związku z powyższym mam więcej zajęć, a ślubny ma mniej spokoju w pracy, ponieważ dzieciaki wytrwale szturmują drzwi do niego, bo "kiedy wreszcie skończysz pracę i czy na pewno musisz pracować zamiast iść na rowery?" Nie udało mi się jeszcze usłyszeć jego odpowiedzi, a sama jestem jej bardzo ciekawa. Psiak natomiast szczeka przy każdym galopie drania i dziewczynki przez mieszkanie i uczy się śpiewać przy ich intensywnej i wytrwałej grze na flecie oraz trąbce. Dzieciom nie przeszkadza, że na razie jego śpiew to po prostu wycie. Ponoć początki zawsze są trudne...
Sąsiedzi co prawda jeszcze nie stukają do nas, albo tego zwyczajnie nie słyszymy. Z resztą... i tak nas mają za pomylonych. Ja sama mam nas chwilami za pomylonych, więc co się sąsiadom dziwić będę?

    ...ale za to wieczory jakie są przyjemne, kiedy dzieciaki utłamszone śpią i wyglądają jak janiołki (bo drań się upiera, że anioł to janioł i wymowy uczy mnie, dopóki kapitulacji nie obwieszczę), a my możemy złapać oddech... Taaak... a ja myślałam, że to pobyt w puszczy i pobyt na wsi był dla nas przeżyciem ekstremalnym... klik

środa, 5 sierpnia 2009

daleko stąd

   Chociaż przez ostatnie trzy dni z domu wychodziłam jedynie na plac zabaw, to i tak czuję się, jakbym wróciła z bardzo daleka, ponieważ przez ten czas nieomal stale pani podpatrywała Białego pośród Dzikich, a potem poznała szamana plemienia Carapana. I to ostatniego. Było miło. Ciekawie też było. W nocy to nawet i momenty były z duszą na ramieniu, jak w książkach momenty były, a ślubny spał i obudzić się nie dawał, tylko mamrotał pod nosem coś, co brzmiało "dobrze, dobrze".
A teraz delektuję się tym momentem, kiedy zamykam książkę po przeczytaniu nawet noty od wydawcy, w której to mam nadzieję znaleźć jeszcze posmak tekstu i staram się rozgraniczyć światy równoległe, przyległe, podległe. Na antropologiczne poszukiwania mnie bowiem wzięło tego lata ponownie i odbieganie od cywilizacji. A raczej szukanie jej w formie czystszej, bardziej zrozumiałej dla mnie. Nawet ubrania nieświadomie tylko z metką "ethno" mi w ręce wpadały, którą dopiero w domu zauważałam ku uciesze męża mojego własnego i osobistego, że jestem nieświadoma własnych czynów. Drań się teraz dziwi, że ja biała, albo seledynowa, albo brązowa. Bo brązowa to ja nigdy nie byłam. Taak... i tylko niezmiennie tak zbyt ciężko patrzeć na to, co wokół i przyjmować do wiadomości, że żyjemy w świecie, w którym rządzi człowiek, który jest istotą rozumną i jako ta rozumna istota wyrzuca na moich oczach z samochodu psa i odjeżdża... a pies biegnie za nim środkiem ulicy, ale nie ma szans, bo człowiek przyspiesza. A pies biegnie i biegnie dalej taki zdziwiony.
Zwolniłam. Bardzo. Nawet ciśnienie moje leży na podłodze. Kawa pachnie intensywniej. Sierpień wokół. Taki graniczny, pełen oczekiwania na coś, co się wydarzy co prawda za miesiąc, ale już pobudza myśli. "Zatańczysz ze mną?" zapytał drań. Tańczymy... lubię tańczyć z draniem, w tańcu drań siedzi mi na biodrze, jak od początku, kalendarz jest o setki kilometrów ode mnie... świat codzienny również. klik

wtorek, 28 lipca 2009

ilinx i burza, czyli lubię ślubnego

    Pani stoi na balkonie i pije ulubione. Miło tak wrócić na swój balkon i wychylając się przez barierkę widzieć chodnik. Taki zwyczajny, szary chodniczysko i platany, które są coraz większe. Mieszkanie pachnie swoim zapachem, koty łaszą się bardziej niż przypszczałam i miauczą, jakby chciały nas porządnie okrzyczeć za długą nieobecność. Jak było? Bujało. Taaak... głównie bujało. I spać nie mogłam, bo bujania nie lubię. Huśtawki wcale w ilinx mnie nie muszą wprowadzać. Nawet młyn diabelski raczej drażni niż rozdrażnia. Mam zmysły nastawione nieco inaczej. Chociaż nie sądziłam, że zniosą one burzę i konieczność stanięcia do pomocy chłopakom przy składaniu żagli. Nie sądziłam, że jakoś ani o kapok się troszczyć nie będę, bo jednak mi ruchy krępował, ani o bujanie, ani o deszcz, co to lał się po twarzy i moczył nawet bieliznę w dżinsach, ani o to, ile minut zajmie ślubnemu wyłowienie mnie z wody w razie gdyby. Burza tamta była fantastyczna. A niedawno i nad powiatowym jakaś przeszła. Spokojnie tak przemknęła. Nawet jej na tym balkonie nie zauważyłam. Pelargonie zmarniały nieco. I nie ma komarów. Zimno znaczy wieczorem już. No właśnie... powiatowe jakby zmysły usypia. A może to i lepiej? W końcu to o ilinx idzie, nie o mimicry. Nawet jeśli wezmę pod uwagę, że włosy ścięłam na króciuteńko i nie jestem już blondynką. Wygodniej. Lubię wygodę. W życiu zwłaszcza. Równowagę żywiołów, jakiś skrawek własnej podłogi i tylko kilka razy dziennie ekstrema. Bez nich zbyt nudno. Patrzę na matę. Pies z głową w dół kusi, ale nie mam siły rozciągnąć mięśni. Dzisiaj wystarczy balkon i klik.

sobota, 18 lipca 2009

o tym, kto się boi czego...

    ... czyli Kazimierz jest nasz. Co prawda komary gryzą mnie okropnie, ale dobrzy ludzie chyba już tak po prostu mają, że cierpieć muszą. I dzielnie to znosić też muszą. A natrętne komarzyce bronią wytrwale dostępu do każdej jednej kępki krzaków, a tu krzaczory prowadzą do każdego celu. Trochę to utrudnia... No taka baszta na przykład ten i tamten staje się niedostępna. W sumie to dostępna była tyle razy już, ale czemu to niby teraz chmara komarów czyha na mnie tu i tam i to w biały dzień, ha? Ludzie trochę się dziwią, kiedy co jakiś czas wyciągam z torebki woreczek z pokrojoną cebulą i zaczynam się nacierać. A niech im... Jadę tą cebulą na kilometr pewnie, ale ukąszenia nie pieką. Z dwojga złego wolę cebulę... A ludziów jak mrówków, więc się i dziwić ma kto. Ale na statku to dziwiliśmy się my... No bo jak tu się nie dziwić, kiedy odbijamy od brzegu i słyszę za plecami z lewa:
- No cześć, dzwonię, bo w Kazimierzu jestem. No ładnie tuuuu. Bardzo ładnie tu. Pięknie jest. No ładnie. Wszystko ładne. A teraz to statkiem jadę. No mówię ci: statkiem. No coś ty. Nie bój się. Nie sama. Taaak... dużo ludzi tu jest. No coś ty - nie dostawaj zawału. No ładne widoki są na tym statku. Tak. No a ile tych ogórków zerwałaś dzisiaj? - I kiedy nie wiedziałam, czy mam się dusić śmiechem, czy dławić płaczem, panie z prawa dołożyły:
- Jak już wyjdziemy ze statku to zjemy coś. Głodna jestem. Może na ogórki małosolne pójdziemy?
- Jak byłam w Wiśle, to były małosolne dobre. Po cztery pięćdziesiąt były. Tam to było ładnie...
- Tutaj też pewnie dobre są, bo tyle ludzi, to się starać muszą.
- A jak byłam w Wiśle to zdjęcia robiłam i akurat wtedy nasza kadra ćwiczyła. Ale chude to jest, mówię ci! No i raz to zdjęcie zrobiłam i potem patrzę, a na tym zdjęciu z tyłu to taki czorny idzie i taki podobny do kogoś. Stary patrzy i mówi: ty to ten T. jest.
- No co ty??? - Nooooo to tam faktycznie pięknie było... - Rozmowę pań przerwał niestety kapitan, który ogłosił, że zaraz z prawej strony za wiatrakiem to dom Olbrychskiego. Wszyscy zawołali łaaaaaaa i zgodnie na lewo pobiegli, tudzież głowy w stronę lewą obrócili. Gapią się wszyscy i gapią i zdjęcia robią wiatrakowi, a kapitan mówi, że teraz to w prawo patrzeć mają, bo zamek w Janowcu będzie widać, to wszyscy w prawo głowy bach! Aż dziw, że łajba się nie rozkołysała. Chociaż w sumie, to dobrze, bo wtedy ja bym musiała zwis klasyczny przez burtę zrobić... No i panie z tyłu do rozmowy wróciły:
- Zaraz aparat mi padnie.
- A to nie wzięłaś baterii? Ja to miałam wziąć, ale pomyślałam, że pewnie weźmiesz, to ja dźwigać nie będę...
- A no jakoś nie pomyślałam, ale coś skołuje się.
Nawet miałam ochotę się odwrócić i ten aparat zobaczyć, co to takie ciężkie baterie ma, ale normalnie strach mnie ogarnął i wolałam patrzeć przed się i wtedy słyszę:
- Ty zostaw ten wiatrak. Janowiec zrób. Jak padnie to Janowiec będzie, a  wiatrak to i tak stary.
Stary to stary. Janowiec nowiutki przecie, więc sprawa zrozumiała dla wszystkich jest. I wtedy pani od jeżdżącego statku dojrzała, że mija nas statek Viking:
- O popatrz tam to zadaszenie mają i okienka takie na dole. Dwa pokłady tam są? A tu tak gorąco. A dlaczego tam mają dach, a tu nie ma nic? No... Vikingowy to lepszy od piratowego.
Jestem pewna, że Piwowarski chociaż raz musiał płynąć statkiem z Kazimierza do Janowca i trafić na taką ekipę. Ja rozumiem, że upał... Ja rozumiem też, że i emocje jakieś tam i może... Ja rozumiem, że wakacje... Normalnie wszystko rozumiem. Ale bać się powoli zaczynam już. Tych jeżdżących statków chyba najbardziej. I tych komarów to też już się boję.
No i zapomniałabym! Ślubny też się boi... że ta moja morska choroba to nie taki kit wcale. Dziwny on jest. Toż sam widział, że z żaglówki to mnie jak zwłoki, albo zewłok trzeba było i biegusiem przez pomost na brzeg prowadzić. No ja rozumiem, że żaglówka i jacht to sprawy dwie zupełnie. Ale niech mi ślubny zagwarantuje, że spać to będziemy przy motorze pracującym. Nie zagwarantuje mi przecież. No nie, bo ja to go znam i takie rzeczy wiem. No to jak ja mam mu obiecać, że ja dam radę? No jak ja się już bać zaczynam panicznie i jakoś już nawet słuchać nie mogę, że to takie hop siup i wielkie nic, bo mi się spodoba. Booosszzeeeee jaki mi się uparty ten ślubny trafił. No i pływający taki. Jak on taki pływający, to czemu on nie marynarz jest? Tego to ja już kompletnie nie wiem, ale pytać się nie będę, bo jeszcze się obrazi, albo zastanowi. To ja już wolę go na miejscu nawet z tymi dzikimi pomysłami. I że niby to ja pomysły dzikie mam. No bo taką lampę dzisiaj dojrzałam. Lampa jak to lampa - stojąca, duża, z abażurem. No w sumie to ja wiem, że lamp mamy dużo, ale i ta gdzieś by się dała ustawić, a on mówi mi, że jak dzikus się zachowuję na widok staroci. Ale w Kazimierzu możliwe jest wszystko, więc niech sobie gada. A ja znowu anioła szukam. Teraz musi być taki, żeby do tego ostatniego pasował. Jeszcze nie znalazłam... A właściwie to piszę, bo czasu na pisanie teraz nie mam... klik

piątek, 17 lipca 2009

w zwierciadle nie(co)krzywym

    Dzisiaj ten dzień, kiedy ślubny budzi mnie bukietem i zapachem kawy. Drań nie wierzy, że ja pobrudziłam sukienkę na wstępie wiązanką od Madzi, a samochód się popsuł i nie było czasu, żeby rodzic mój płci męskiej go naprawił. Więc jechaliśmy popsutym. Drań w ogóle w mało rzeczy nam wierzy. Taki racjonalista mały, a ja nabieram pewności, że jednak mamy wesoło i w nieco krzywym zwierciadle. Ale nie jest monotonnie.
Upał. Jedną nogą jestem w powiatowym, drugą w stolicy. Od jutra Kazimierz jako miasteczko moje magiczne będzie nas mamić, a potem... potem pani będzie walczyć w falami i jak znam ślubnego to mi pewnie każe z wiadrem iść po kilwater. klik

piątek, 10 lipca 2009

"ech mała" czyli o wiśniach i planach

    Jak określić smak wiśni... Że niby gorzka jest... i kwaśna...? A co z sokiem, który taki słodki jest i lepki bardzo, kiedy się go z dłoni zlizuje? Lubię wiśnie. Moje najsłodsze lato w owocu i nawet poplamione dłonie mi nie przeszkadzają, kiedy wysysam pestkę ze środka tego niby gorzkiego konfucjonizmu w pigułce. Smakuję lato. Rozsmakowuję się ponownie w Osieckiej i jej wspomnieniach o sobie samej. "Wino piją ludzie szczęśliwi. W każdym razie mniej nieszczęśliwi niż ci, którzy piją wódkę. Wino pije się po to, żeby rozjaśnić życie. Wpiąć kolorowe pióra we włosy. Rozkręcić karuzelę psychiczną (...) wino piją ci, którzy lubią żyć."* Lubię żyć. Nikt za mnie go nie przeżyje, a nie chcę potem żałować, że je jedynie oglądałam i krzyczałam, że jest piękne. Taki mój egoizm prywatny... Czy jest piękne? Pytanie zbliżone do tego o wiśni... Przyjedź - powiedziała wczoraj ciocia Jasia. - Bo skorzystam ciociu - odszeptałam... A w sumie czemu nie? Lubię Grochów, chociaż pozornie nie ma w nim nic do lubienia. A jednak ja mam swoje zdanie na ten temat. Lepiej mi się tam mieszkało, prościej, niż na Sulkiewicza. Taaak... prostota i szczerość mają jednak swoje plusy dodatnie. Plusów ujemnych w nich jest bowiem tylko kilka. klik
*Agnieszka Osiecka, Rozmowy w tańcu, Warszawa 1993

niedziela, 5 lipca 2009

Gdzie diabeł mówi dobranoc...

    ... a zaczęło się od tego, że znajoma nas spontanicznie zaprosiła. Nie do siebie w dodatku, a do swojego ojca. My zaś bez zastanowienia i gdybania, czy wypada, pojechaliśmy. Na wieś. No... pani wieś to zna tak w ogóle i wie z grubsza, jak ona wygląda, ale takiej to pani jeszcze nie widziała. Diabła co prawda też nie widziałam, ale wieczorem jak ta głupia cieszyłam się, że jest elektryczność, bo mogłam dzięki niej naładować akumulatorki do aparatu, którym dokumentowałam wszystko. Nawet babcie siadające na ławeczce przy ścianie domu nie swojego. Bo na tej wsi to ogrodzeń nie było takich tradycyjnych i ściany domu były przy ulicy, wejścia do nich od podwórka. I malwy wszędzie. No i ławeczki takie staroświeckie, a ściany bielone i nierówne. Bielone! A zabudowania gospodarskie z kamienia łączonego z cegłą bardzo jasną i okiennice wszędzie. Drań umorusany ganiał, kociaki tulił, psy dokarmiał, pięty miał czarne, a policzki różowiutkie. Ponoć dzieci dzielą się na te czyste i te szczęśliwe... Drań był zatem baaaaardzo szczęśliwy.
No i jak tak posiedziałam tam, boso ganiałam, ale w koralach i drugiego dnia wypiłam nie kawę, a mleko od krowy i włosów nie ułożyłam i w ogóle to jak z samego rana w koszuli na podwórko wyleciałam, to tak się w tej koszuli z tym mlekiem na te cuda zapatrzyłam, że wiercić ślubnemu w brzuchu dziurę zaczęłam o takie jedno zabudowanie i taki ogródek. No ja bez gazu mogę i z wodą ze studni, byle by te kamienie takie były i okiennice...

Normalnie fajnie tak, jak diabeł mówi dobranoc, babcie wiedzą wszystko i drań taki umorusany, a ja mogę boso i w samej koszuli... A do rzeki się chodzi "prosto za te stodołe"... klik

czwartek, 2 lipca 2009

notturno, czyli jest dobrze

   Deszcz zawisł w powietrzu... W powietrzu zawisło nawet powietrze. Wtopiły się w nie śmiechy dzieciaków pijących piwo pod parasolami, muzyka, którą ślubny wertuje i na nowo odnajduje, zapach pelargonii i bezruch róż. Chwilowo w powietrzu zawisły nawet komarzyce polujące na krew... Jak ja ich nie lubię. Hiszpańskie wino, które uparcie kupował ślubny, mając w nosie moje smaki odnośnie tego, jest aromatyczne, lekko gorzkawe i delikatne, idealnie na dzisiaj. Zmieniają się i smaki? Hm... Opaliłam się już i czuję jakby od środka miała drugie słońce, które przypala każdy jeden centymetr mojego ciała. Ślubny się rozkosznie rozanielony zrobił. Zawsze lipiec nastraja go tak, czym tylko potwierdza moją tezę, że jednak faceci są dużo wrażliwsi i bardziej romantyczni od nas. Maleńczuk zmysłowo śpiewa tango notturno. Głos ma jak bóg młody. Właśnie zapaliłam latarenki na balkonie. Płomienie prawie nie drgają. No i po co mi deszcz? Jest dobrze... klik

środa, 1 lipca 2009

zabawa w arbuza

   Nie wiem, ile człowiek może zjeść arbuzów, ale ja dużo. Lubię. Słodkie, soczyste, można zmrozić. Pychota! Nie jem nic poza nimi. No jeszcze mocno słone pomidory. I wino. Ulubione. Wieczorem. Z wodą mineralną. Niebo w ustach. Upał. Czuję, jak mi się na powierzchni skóry skrapla ten gorąc i w postaci potu pokazuje się w okolicy krtani. Łaskocze. Za dwie godziny będzie u mnie Aśka - jedna z naszej piątki, bo właśnie zadzwoniła, że "mam jutro wolny dzień i dawno się nie widziałyśmy, więc mogę?" Może. Zawsze. Jak jeszcze kilka innych osób. Pewnie zaraz wsiądzie do pociągu. Ulubione chłodzi się. Arbuz też. Nie mam pomysłu na kolację. Sofę odkurzyłam dokładnie. Balkon będzie odpowiednio naparowany i nagrzany po całym dniu słońca, aby na nim usiąść i tak pogadać o wszystkim i o niczym. To o niczym jest nawet ciekawsze... Ej kiczi kiczi kiczi aleale cziczi...

poniedziałek, 29 czerwca 2009

facet w wieku, czyli jak być jędzą

- Moja córka ma chłopaka - dramatycznie oświadczyła Anka, przybierając pozę nieco przerażonej mamuśki i jednocześnie robiąc buzię w ciuk, sygnalizując, że nie wie "co z tym fantem zrobić".
- Nooooo - orzekłam idiotycznie, a moje nad wyraz wymowne stwierdzenie dotyczyło zarówno faktu, że zapięłam na się dżiny w rozmiarze 36, a takie nosiłam ostatnio na pierwszym roku studiów, jak i faktu, że będąc w owym magicznym wieku lat osiemnastu, którego właśnie doświadcza jej córka, też miałam chłopaka i nikt nie robił z tego halo i to normalne jest. Ciuk Anki się wydłużył. Coś tam sarknęła, że "zobaczę" - no zobaczę i to niejedno, ona też i co wobec tego, ha? Za to jak tylko do niej wtaszczyłyśmy się, bo pani musiała jeszcze nabyć arbuza o wadze siedem i pół kilograma, Anka jak nawiedzona rzuciła się do komputera, odpędzając od niego drugą z córek, która namiętnie zabijała jakieś monstra.
- Nooooo? Zobacz! - pokazała mi jakąś twarz na n-k.
- Urodziwy to on nie jest i trochę staro wygląda... - się mi wyrwało znaczy, ale nastolatek prawdziwie dziwną urodę ma.
- Bo on stary jest! W twoim wieku jest - tutaj to już zdecydowanie Anka przegięła. W moim, to wcale nie znaczy, że stary przecież. Z mojego punktu widzenia, to on nawet zbyt młody i pozbawiony doświadczenia życiowego - a niech będzie, że tak ładnie to nazwę. I wtedy furię zobaczyłam i usłyszałam, że jak jeszcze raz powiem, że to gówniarz (chociaż niczego takiego nie powiedziałam), to ona mi kawy więcej nie zrobi. No to nie powiedziałam... Kawa ważniejsza od jakiegoś tam.
- No i wyobraź sobie, że ten staruch w twoim wieku - Anka nadal przesadzała znacznie, podczas gdy ja kroiłam arbuza, zalewając sokiem cały blat i usiłując przenieść rozmowę na poziom: łyżeczką, widelcem, czy zębami brudząc policzki - zawrócił w głowie Ewie do tego stopnia, że ja już tego nie kontroluję.
- Aaaaaaa... - powiedziałam kolejne mądre coś - że niby ona to na poważnie wzięła, tak? - No błyszczałam po prostu. Intelekt na poziomie blondynki w wieku "nastolatka" z n-k. Brzydkiego w dodatku jak siedem nieszczęść. - Pokaż no go raz jeszcze - zawyrokowałam - musi w sobie mieć coś.
- Coś... - Anka zła jak osa nie ustępowała - to on może i ma, ale niech jej tego lepiej nie pokazuje - Anka postanowiła być wulgarną. Ale ponieważ ja miałam już widelec i arbuza, było mi to obojętne. Niech sobie będzie, jaka być chce. Ale ta się uparła na mnie i kontynuowała - No powiedz, że to normalne????
- Normalne to to nie jest, ale nie zmienisz niczego. - Udało mi się zbudować wypowiedź.
- Ale on stary jest! - uparła się jak nic ta kobieta... - I powiedz sama: czego ty nie masz, a ona ma! - tu Anka przegięła, ale postanowiłam się zastanowić - wulgarną być nie chciałam, bo nie lubię, więc myślałam intensywnie, aby coś znaleźć. Przecież wiadomo, że ja wypadam znacznie lepiej i w ogóle to porównanie bez sensu jest, ale czego się nie zrobi, aby Ankę uspokoić...
- Noooo... - normalnie mnie samą już to drażnić zaczęło, że taka elokwentnam - no ja nie mam hamulca w cynizmie i nie mam litości w rujnowaniu finansowym męża na...
- Bingo!! - krzyknęła niemalże Anka z iskrą w oku - umówię was jutro gdzieś, porozmawiaj z nią i wtłucz do mózgownicy, że fajnie być zołzą, to może on się wtedy zniechęci... - no dzień dobroci dla mnie jak nic z jej strony!

                                ****
- ... zołzowatość przychodzi wam z wiekiem przecież, więc ona nie ma szans... - zawyrokował ślubny. Nie ma to jak miłe słowa od męża wieczorkiem... A swoją drogą, faceci to jednak dziwny twór... Chociaż znam trzy związki z dużą różnicą wieku. Zanim się porozwodzili, stanowili baaardzo dobrane pary...

... uffff... nie lubię wkładać palców między drzwi... klik

damsko-męskie, czyli małżeńskie

ja: ty to mnie musisz lubić w czasie egzaminów, co?
ślubny: w ogóle jakoś cię lubię

                                ***

ja: wiedziałam, że tak to się potoczy!!
ślubny: bo ty... jesteś...wiedźma jesteś... miałem powiedzieć "czarodziejka", ale to nieładnie brzmi...

                                ***

ślubny: no i z czego to tak się śmieje ostatnio i śmieje i nawet się nie obrazi... a człowiek tak się stara i nic...

                                ***

ja: ooooo a co się stało, że postanowiłeś mi pomóc ścielić?
ślubny: przecież zawsze ci pomagam
ja: nieprawda! w tym tygodniu od dwóch tygodni mi nie pomagałeś
ślubny: no tak... racja... to było niemożliwe

piątek, 26 czerwca 2009

asany i kuszenie życiem, czyli ja naga

    Pani przeciąga się leniwie... Bardzo leniwie. Mięśnie bolą tam i ówdzie jeszcze, ale dzięki temu pani wie, że żyje, że jeszcze jest... panią... Nie wiem tylko, czy zrobić koci grzbiet i prychnąć niby od niechcenia, mając świat w poważaniu, czy z uśmiechem zawisnąć głową w asanie psa. Kusi i jedno i drugie. To drugie lepsze. W psie z głową w dół mogę mieć świat opływający i pędzący przed siebie beze mnie. Mogę go obserwować ze zdziwieniem i zupełnie bez zakłopotania.
- Będziesz naga? - zapytał zdziwiony lekko mąż mój własny i osobisty, kiedy założyłam dzisiaj letnią sukienkę na ramiączkach. Taaaak... Chcę być naga i taka jestem od zbyt dawna. Pies z głową w dół... Pomaga. Myśli krążą inaczej. Ziemia jest niebem, niebo też jest niebem. Po co mi napierśniki i gorsety?  Jest lato.  A bluzek białych zakładać teraz nie zamierzam. Czarne  też odłożyłam na dno komody. Kupiłam mateiał na kolejne sukienki. Łączki. Przywieram do ściany i odginam się, rozluźniam lędźwie, kręgosłup przyklejam idealnie... Co daje prawie perwersyjne uczucie przyjemności. Niebo jest niebem, ziemia nadal ziemią nie jest... I niech tak zostanie. klik

ona, czyli (chyba) ja

    Niebo w powiatowym jest pomarańczowo-różowe. Powietrze stoi w miejscu i nawet nie próbuje drgnąć. Róże pachną jak oszalałe. Mało kwiatów jeszcze, ale te, które są, nadrabiają intensywnością. Pelargonie zwisają coraz dłuższe i dłuższe i dziwnie pomarańczowe. Weszłam w inną kolorystykę. Opętał mnie pomarańcz i seledyn i biel. Gdzie ja? Nie wiem. Ta w seledynie i bieli to pani z innej bajki. Ale w bajce owej pachnie nadintensywnie i niebo nieco przeraża. Chmury stają się prawie fioletowe, ale nie grożą burzą. Latarnie uliczne na mojej uliczce już włączone. Cudne kule. Lubię je i tę pozorną ciszę i hałas dobiegający ze środka powiatowego deptaka. I pozorny bezruch. W tle klik, a w ręku ulubione i szron na szkle. Krople się materializują i spływają po cieniutkiej nóżce pokonując najpierw moje palce. Nigdy za nią nie trzymam. Zawsze za czaszę. Lubię pewne dotyki. Głaski są miłe, ale pozostaną tylko głaskami. Da się żyć bez nich. Pachnie mi latem. A to zapach miły dla mnie. Jutro drań ląduje u najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej. A my... my też lądujemy. W kilku miejscach naraz i na imprezie takiej bezdzietnej i przy dobrej muzyce, bez szykowania dań na ciepło. Jak ja lubię lato... Tylko dlaczego w to lato jakoś wkrada się niepostrzeżenie poczucie dorosłości? Nigdy go nie miałam w takim stopniu. Może nadania, stopnie, zobowiązania zaczynają docierać do mnie. A może czas odświeżyć miotłę i polatać tak po prostu? Jeszcze nie wiem. Na razie słucham, sączę, planuję, cieszę się i... nie... nie pocę się od parnego powietrza, czyli ta ona to jednak ja...

czwartek, 25 czerwca 2009

o znaczeniu znaków ze znakami w tle

   Ponieważ emocje chodzą u mnie parami, wczoraj wieczorem dowiedziałam się, że dzisiaj rano ślubny musi jechać do stolicy. Prawdopodobnie mówił o tym wcześniej, ale wcześniej to ja niczego nie kodowałam... No i zostałam jak ta gapa z mnóstwem dodatkowych czynności do wykonania, a przecież wszyscy wiedzą, że przed egzaminem to człowiek jest w stanie robić tylko jedno - stresować się. W dodatku najszczęśliwsza zadzwoniła o szóstej rano z radą abym coś zjadła, póki jeszcze mogę przełknąć i nie przyjmowała do wiadomości, że ja to już kawy nie przełykam, a droga niedługo po niej dołożyła swoje informacją, że już zaczynają trzymać kciuki. Nieźle powiem... A myślałam, że to ja jestem pokręcona... Jak widać mamom też niczego nie brakuje w moich sytuacjach stresowych. A potem to już poszło... Tylko w kwiaciarni nie mogłam się zdecydować na kolor róż, więc wybrałam białe. I jak już kwiaty były pakowane w papier zauważyłam, że nie mam wielgachnego segregatora ze wszystkim. No i? Wracać się, czy nie wracać? Wracanie się pecha przynosi, ale ja muszę zawsze przy sobie swoje bazgroły mieć, więc wyciągnęłam klucze i zostawiając resztę pognałam do domu. Pan w kwiaciarni przypilnował potem, abym zabrała wszystko. Nawet parasolkę i obiecał kciuki trzymać. W przeciwieństwie do podłoty, który się od tego próbował wymigać. I dopiero jak zobaczyłam uciekający autobus przypomniałam sobie, że ponoć białe róże pecha przynoszą. Na ślubach co prawda (a ja miałam, a jest mi dobrze), ale jeśli na ślubach, to czemu nie na egzaminach? Lekkie nagięcie przesądu... Pecha przynoszą też dwie dziewiątki. Tak przynajmniej tłumaczyłyśmy sobie w liceum, zakładając równocześnie, że szczęście dają dwie szóstki. Nie pytajcie dlaczego - nie wiem. I nagle wszędzie zaczęłam zauważać dwie dziewiątki. Ba! świat się dwoma dziewiątkami stał! Gdzie nie spojrzę - dziewiątki. No to po mnie... dziewiątki, róże, wrócenie się do domu... Nastawienie miałam zatem bardzo pozytywne. Taaak... nie ma to jak pozytywne myślenie i pewnie to właśnie dzięki niemu, kiedy już wszystko ułożyłam, ustawiłam, naszykowałam i kompletnie nie wiedziałam nawet tego, jak się nazywam, usłyszałam cztery najbanalniejsze pytania i uzyskałam maksymalną ilość punktów.
Taaak... to pewnie przez te białe róże, dziewiątki i wrócenie się. Do kompletu co prawda zabrakło czarnego kota przebiegającego drogę, ale tego mam własnego, udomowionego, plączącego się nagminnie pod nogami i stłuczonego lustra, ale to akurat dla mnie nie problem. Nie ma to zatem jak znaki...

A teraz razem z draniem wcinamy tiramisu lodowe. Jeśli kierowałabym się znakami, za oknem powinna być zima, ale jest burza i... podwójne szóstki. Ale te mnie już nie obchodzą. Taaak... pewnie dlatego ich tak dużo. Podobnie jak różowych róż na balkonie. Mszyce je w tym roku ominęły - chyba lekarstwem na mszyce jest po prostu brak czasu na pielęgnowanie kwiatów.
Znakiem tego zaczęłam wakacje! Ha! klik

środa, 24 czerwca 2009

"tak się uczyta i uczyta i...

    ... i czasu na życie nie mata..." skwitował mój dziadek, kiedy dowiedział się, że jutro mam egzamin. W dodatku ważny dla mnie. A ja sobie tak po prostu spontanicznie zaszalałam w październiku i rozpoczęłam realizację projektu w myśl zasady, że uda się, albo nie, ale spróbować warto. Zawsze warto, a kiedy jest ryzyko - jest zabawa, więc czemu nie spróbować? No tak... To w takim razie dlaczego mam już dzisiaj i to od rana ścierpniętą skórę na tej części ciała, gdzie plecy swoją nazwę szlachetną tracą? Świat się nie zawali przecież. Niby. Ale gwarancji nikt mi na to nie da. Papierologia mnie przeraża, a od kilkunastu tygodni przekładam sterty dokumentów i ustaw z miejsca na miejsce. Komoda nawet zawalona papierzyskami, a ja dodrukowuję kolejne i ośmielam się robić na nich notatki. Drań już dawno się zorientował, że zakreślacze są moje i muszę mieć koniecznie i jeden i drugi - inaczej myślenie moje ucieka gdzieś.
Hm... mam swoje zakreślacze i ołówek i pióro i długopis i ściskam to towarzyswo w dłoni i kompletną pustkę w głowie mimo tego też mam i nie umiem już nic a nic. I niczego nie wiem. Normalnie szok. Za to poprasowałam sterty tego, co się uzbierało, umyłam wszystko w domu, co się umyć dało, pralka prała dzisiaj cztery razy. Dziwne... jak się tak uczyta, to jednak czas mata, bo wymówek szukata... Ano... wracam do ustaw. Brr... już wiem, dlaczego nigdy mnie prawo nie pociągało.

   A najgorsze, że już ślubny zakupił na jutro ulubione i rodzice z teściami szykują się na gratulacje... Booossszzeeeee. Toż to presja i mus - przymus a nie zabawa. klik

sobota, 20 czerwca 2009

o tym i o owym, czyli wakacje

    Pani właśnie opycha się kasztankami i myśli. I pije kawę. Z mlekiem. Myśli intensywnie i zupełnie o niczym ważnym. W tle już wakacje. I deszcz. Duszno jest bardzo w powiatowym dzisiaj. Bardziej niż bardzo. Coś jakby wisiało w powietrzu. Za plecami i nad głową. Te kasztanki są obrzydliwie słodkie i przecież nie lubię słodyczy, ale dzisiaj mi dziwnie smakują. I głowa mnie boli. Makabrycznie. Wczoraj było zakończenie roku uroczyste. Wcześniej klasy trzecie wyfrunęły w świat. Rozczuliłam się. Niby moją trzecią miałam przez rok tylko, a jednak jakoś coś pod powiekami szczypało, jak się żegnaliśmy. Co im można powiedzieć na koniec? Nie wiem i nie wiem już nawet, co powiedziałam. Za dużo emocji. Uroczyste zakończenie, uroczyste słowa, uroczyste miny. Jakoś tak...

Uff... zasłodziłam się. Drań tworzy pułapki i musimy w nie wpadać. Wczoraj natomiast impreza zaskoczyła mnie rozmachem i całą resztą. A ponieważ cała reszta trudna do opisania, na samym jej stwierdzeniu poprzestanę.
Kto mi wypił kawę? Nie możliwe, żebym taki kubeł sama... To przez te kasztanki. Idę pod prysznic, a potem na spacer taki po prostu. Ale duchota... uff... klik

wtorek, 16 czerwca 2009

oops!

    Drań obudził mnie dzisiaj dwa kwadranse przed 5 rano. I nawet rezolutnie tłumaczył, że nocy już przecież nie ma... Dyskusja tyle abstrakcyjna co jałowa o tej godzinie między nami, więc się poddałam - fakt, nocy już nie ma.
Akurat ślubny cichutko wymykał się z domu, udając, że już dawno wyszedł, coby drań nie zauważył, iż tata jeszcze w domu jest i zaproponował zabawę zadając jednocześnie tysiąc pytań z gatunku trudnych, kiedy drań zażyczył sobie coś do przekąszenia, poprzedzając swoje żądanie pytaniem, czy jest już coś w telewizji i co jest do jedzenia dla niego. Wtedy definitywnie straciłam nadzieję, że jeszcze da się go utłamsić i zaczęłam mobilizować się do wstania, wymieniając śniadaniowe specjały draniowe, kiedy drań zażyczył sobie zestaw o nieco egzotycznej recepturze. Kiedy dwukrotnie usłyszałam, że moje dziecko chce zjeść banana z ogórkiem świeżym, postanowiłam wstać nie zadając pytań i uznałam, że tydzień ów jednak do tych łatwiejszych należeć nie będzie. Ślubny w progu co prawda rzucił jeszcze z nadzieją, że pewnie dam radę ululać jeszcze łobuza i życzył mi dnia miłego, czego ja już pewna nie byłam.

    ... dochodzi 6.30... Drań śpi. Utłamsił się sam przy teledyskach na stacji muzycznej, na którą łaskawie się zgodził widząc, że bajek nie ma jeszcze. Ja wypiłam dwie kawy i po trzecią boję się iść do kuchni. Koty patrzą na mnie zrezygnowane. Przegląd prasy wypadł niesłychanie nieciekawie. Prześladuje mnie: klik - i tu zadrżała mi ręka wklejająca link... A do tego przede mną wizyta u lekarza. Prywatna. Ale w powiatowym to przeżycie równie stresujące...

Idę po kawę. Tym razem jednak mlekiem jej nie potraktuję...

czwartek, 11 czerwca 2009

głaskanie kotka za pomocą młotka...

    ... czyli pani zastanawia się, co się dzieje wokół.
Od poniedziałku zaczęłam oddychać. I chodzić popołudniami z dzieckiem własnym na plac zabaw. Miło tak się odmóżdżyć. Jakoś łatwiej wtedy zaakceptować pewne sprawy. Taki bałagan w domu na przykład ten i tamten. Bałagan taki w dodatku, który robią chyba u mnie krasnoludki tudzież inne nieludzie. Takie kilka kubków po wszystkim, stos ściereczek, papierzyska i inne niezbędne do życia rzeczy, do których nikt się nie przyznaje. Okna od strony mieszkania brudzą również te krasnoludy, a ostatnio to nawet drzwi do pokoju czymś upaprały i stłukły ulubiony talerzyk. Mój ulubiony. Gdyby nie był to mój ulubiony, pewnie bym na nie taka zła nie była. Łatwiej zrozumieć również to, że do szkoły obecnie przychodzą jedynie nauczyciele i w większości siedzimy sobie w pokoju nauczycielskim i produkujemy papierologię. A dlaczego produkujemy?... Taaak... to bardzo dobre pytanie. A dlaczego sami jesteśmy? No bo uczniowie uważają, że już przychodzić do szkoły nie muszą. Łatwiej zrozumieć też fakt, że w wieku obecnym dowiedzialam się, że jestem uczulona i ukąszenie komara może spowodować u mnie np. odrętwienie stopy i powiększyć mi ją do rozmiarów znacznie poza normę wykraczających.
Ale jednak odmóżdżenie nawet absolutne nie daje odpowiedzi na pytania typu: dlaczego mamy dwie rady z rzędu jednego popołudnia bez wcześniejszej informacji, albo dlaczego znać się dla niektórych oznacza siedzieć sobie notorycznie na głowie i dawać dowody istnienia. Ale ja się ponoć czepiam. Od wczoraj się czepiam. A przynajmniej od wczoraj wiem o tym... klik

PS. No a teraz biegnę po kawę i idę do Was w odwiedziny :)

czwartek, 28 maja 2009

pomiędzy tym co było, a tym co będzie

    Wakacje za progiem już... Tak tuż, tuż. Prawie je widać. I czuć. Pachnie wokół truskawkami, a te dla mnie zapowiedzią wakacji były zawsze. I czerwca. Właśnie... czerwiec za progiem. Od tygodnia widzę w ogródkach piwonie. Już są i one. Za tydzień dostanę właśnie je. Śmieszna ta nasza prywatna tradycja, którą rodzice podtrzymują i ślubny, ale miła.
Dzisiaj popatrzyłam zdziwiona na dzienniki. Zniszczone. Zatarte leciutko, ale zauważalnie, napisy. Popękane gdzieniegdzie grzbiety. Pozaginane kartki. Wystawione czarno na białym oceny proponowane... Posadzka nadal jeszcze odbija stukot obcasów, ale już lżej i jakby z oddali, bo i lżejsze buty i cieńsze obcasy. W pokoju nauczycielskim barwniej. Więcej czerwieni i pomarańczu. Nie czuć tak intensywnie zapachu kawy. Jeszcze tylko rozstrzygnięcie dwóch konkursów. Jeszcze tylko papierologia i trzy rady. Jeszcze tylko...
Hm... pyszne te truskawki. Zaczęłam zwalniać powoli. Wieczory znowu poświęcam w całości draniowi. Spaceruję częściej z psiakiem. Piję więcej zielonej herbaty i białej. Wróciły białe filiżanki do łask i te z makami.
    Za trzy tygodnie będę popijać ulubione i przestawiać się na inny wymiar. I pewnie będzie mi brakować tego pędu i tego kurzu i drapania w krtani od kredy. I tego specyficznego hałasu też mi będzie brakować.
... już mi brakuje. Chyba. Ale cieszę się... klik

niedziela, 17 maja 2009

damsko-męskie, czyli małżeńskie

ja (wołając z kuchni): Czy jest tu jakiś mąż? Może być mój.
ślubny: jak może być i twój to ok

                             ***

ja: umówiłam się z fryzjerką...
ślubny: wiedziałem, że coś kombinujesz
ja: ... i zmienię kolor na platynowy
ślubny: ten już masz

                            ***

ślubny: jesz kochanie, czy od razu mogę wszystko wyrzucić?

przy niedzieli o sobocie

     Idź w sobotę na zakupy z najszczęśliwszą, żeby pobuszować w sukienkach i butach, to spotkasz podłotę w centrum handlowym. (A niech się cieszy, że o nim piszę, chociaż i tak narzekać będzie pewnie, bo to podłota.) Co więcej - najpierw skrytykuje, że mam więcej siwych włosów, niż miałam, a potem rzuci miły komplement, że widać po mnie zmęczenie. No tak... Znaczy wczoraj byłam na zakupach. Nie kupiłam koturn, bo te, które mi się podobały, były tylko w wersji żółtej, a aż tak źle ze mną nie jest jeszcze. Nie kupiłam też żadnej sukienusi, bo albo zbyt krótkie, albo z falbanką. A ja chciałam klasyczne takie, albo z fałdami. Czy jak im tam tym takim szerszym plisom... Hm... z najszczęśliwszą się bardzo dobrze plotkuje, a i kawa smakuje dobrze. Co więcej, przy niej wiele spraw schodzi poza margines tego, co istotne. Odpoczęłam. Tak.
Za to wieczorem byliśmy w teatrze po odstawieniu drania do najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej. Drań się cieszył, że śpi u dziadków. My też się cieszyliśmy, że drań śpi u dziadków. A i oni cieszyli się, że drania mają. Ślubny co prawda od czwartku wspominał, że w garniturze nie idzie, ale wczoraj się jakoś tak za koszulę garniturową złapał i krawat, więc co mu będę przypominać, że jeszcze niedawno głupoty jakieś wygadywał? Dlaczego lubię facetów w garniturach? Nie wiem. Ale lubię. I lubię, jak za dużo wody po goleniu wyleją na siebie. No tak. A najzabawniejsze jest to, że do tej wody to ja jednodniowy zarost zawsze chcę. Ale kto powiedział, że ja nieskomplikowana jestem? 
Ale przede wszystkim lubię teatr. Lubię spektakle, które kończą się późno, ponieważ po wyjściu ze spektaklu można wejść w noc i czuje się jeszcze tę specyficzną atmosferę. Jedyną w swoim rodzaju. Można iść wtedy spacerkiem i być w absolutnie innym wymiarze. Inny smak ma wtedy też ulubione i jakiś inny wydźwięk mają rozmowy. A ze ślubnym cudownie się rozmawia o wszystkim. Mogę bezkarnie paplać bzdury i mogę całkiem poważnie i emocjonalnie się podniecać czymś dla mnie ważnym i tym zupełnie obojętnym też. To obojętne jest z reguły najdokładniej rozstrząsane. No i można założyć te najwyższe obcasy. Taaaak... klik

poniedziałek, 11 maja 2009

zaplecze i cała reszta, czyli jak pani powoli zaczyna podążać we właściwym kierunku myślowym

    O tym, że znowu nie położę maseczki z glinkami na twarz, bo jest już zbyt późny wieczór, myślałam przez kolejne dwa tygodnie przy zmywaniu makijażu przed kąpielą. Glinki potrzebują przecież swoich skrupulatnie odmierzonych minut i nie lubią pośpiechu. Prawdopodobnie padnięcia na twarz wymazaną nimi też nie lubią. Dlatego właśnie wolałam nie eksperymentować. O tym, że bardzo odrosły i jeszcze bardziej posiwiały mi włosy, poinformował mnie drań, kiedy pewnego ranka w jednej ręce trzymałam suszarkę, w drugiej kubek z kawą, a wzrok skupiałam na jego samodzielnym myciu ząbków. Ale już o tym, że drań wyhodował w sobie mononukleozę dowiedzieliśmy się od lekarza, jak i o tym, że na szczęście skontaktowaliśmy się z nim pierwszego dnia gorączki, więc będzie wszystko dobrze, ale leki musiały póki co dostać stałe miejsce w kuchni na półce, a morfologię trzeba będzie powtarzać jeszcze wielokrotnie, żeby kontrolować krwinki. Przewrotne te krwinki są. Natomiast o tym, że dostaję dodatkowe pół etatu i muszę je wziąć, zostałam zawiadomiona dzień wcześniej przez dyrekcję.
Może to dlatego od jakiegoś czasu poranną kawę piję o siódmej rano na zapleczu przy komputerze i słownikach, albo stertach reprodukcji, a po zakończeniu lekcji siadam tam właśnie w fotelu z twardymi poręczami i gapię się na różowe zasłonki, które do tej pory wydawały mi się obrzydliwe, a teraz stały się całkiem obojętne? Może również i dlatego drzwi wejściowe do domu otwieram uparcie kluczem od pracowni, bo jakby częściej go od tego domowego używam. Nie wiem już sama, ile w tym wszystkim maja i roztargnienia, a ile zmęczenia.
Może to również dlatego przez dwa kolejne dni razem ze ślubnym i draniem pławiłam się w mikroklimacie, tudzież ciepłej wodzie. Sauna swoje zrobiła. Lubię parową. Bardzo. Wilgotność jest tym, co czyni cuda z moim ciałem i płucami i myślami. Taaak... Tylko bolą mnie ramiona. Dawno nie pływałam. Człowiek zdziczał jakby trochę jednak. Ale po lesie chodzę bez problemu i asany mogłam składać bez większego wysiłku. I może też to wszystko razem wzięte zaważyło na tym, że chodziłam boso i mokłam podczas burzy i wcale mnie to nie drażniło, ani nie ziębiło. Ba! nawet było mi zupełnie obojętne, czy włosy ułożą się tak, czy inaczej i czy na twarz będzie kapał deszcz, bo włosy od piątku układały się same, a makijaż był mi obcy przez dwa dni ostatnie. Być może na to wszystko wywarła swój niepowtarzalny wpływ pogoda i aura? A może to choroba rodzica płci męskiej goni mnie do pracy, żeby nie myśleć, bo myślenie o tym przeraża? Może to i przez jego kolejne złe wyniki i wieści o stanie zdrowia ślubny każdą wolną chwilę wypełnia mi kolejnym pomysłem i myśli za mnie? Nie wiem. Sama już nie wiem. Jest mi dobrze i ciężko jednocześnie. Dzisiaj usłyszałam od najszczęśliwszej o kolejnych wynikach. Złe. Gorsze, niż przewidywaliśmy. Zaraz siadam do sprawdzania sprawdzianów i zajmę się przygotowaniem lekcji otwartej. W sobotę idziemy do teatru. "Pani profesor, ale my mamy lekcję w siódemce, a pani otwiera szóstkę, a to zaplecze jest." No tak... dobrze mieć zaplecze.
Siostra ślubnego radziła mi ostatnio nagiąć się trochę do pewnych spraw. A co wtedy, gdy pewne sprawy w obliczu innych zaczynają być obojętne? Czy obojętność wyrasta samoistnie? Czy aby nie potrzeba zawsze dwóch stron i obustronnych relacji? Nie chce mi się. Co inne jest ważne. Priorytety zmieniają się, emocje również, z czasem i walka śmieszy, a nadgorliwość i animozje denerwują. Mam najszczęśliwszą, ślubnego, drania i zaplecze. I chyba powoli zaczynam rozumieć, co jest dla mnie najważniejsze. klik

wtorek, 28 kwietnia 2009

coś Leśmiana

    "A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą -
I udają, że znaczą coś więcej niż znaczą!"

piątek, 24 kwietnia 2009

ze smaczkiem i posmaczkiem

    O tym, że lubię piątki napisałam już razy sto? Bardzo prawdopodobne... Lubię. Są takie typowo piątkowe. Kiedyś miały miły inny posmak, ale i teraz ich smaczek nie jest zły. Hm... może nawet lepszy? A dzisiaj to nawet taki z nutą vermouthu... A tak właśnie. Wieki nie piłam. No to mam. Ha! No i majem pachnie. Niekoniecznie trunek. Trunek, to tak szczerze mówiąc, nie ma z majem nic wspólnego. Powietrze ma. Dużo. Kwitną drzewa owocowe i wszystko ma inny wymiar. Nie chce mi się siedzieć w domu. Skrzydła znowu mi wyrastają. Wolno, bo wolno, ale jednak. Znowu planuję. Planujemy.
Wczoraj byli u nas Margarytka i Sąsiad mój z powiatowego. Ulubione było zatem też. Hm... trunki się leją? Nie... raczej sączą. Mile sączą. Powoli tak, na smaczek... klik
    A czy pisałam już, że zaczynają się moje ulubione miesiące? Pisałam? Niemożliwe, żebym pisała... Przecież ja tutaj tajemnic nie zdradzam za często. Taaaaak... czuję się powoli dopieszczona pogodą i jeśli tak dalej pójdzie, to kto to wie, co to będzie? Sama nie wiem... Już mnie wystawy kuszą i perfumy nowe zakupione i buty dzisiaj przymierzałam. Koturny. Chyba oszalałabym przy moim wzroście, ale są takie... No takie, że po prostu grzechem było nie przymierzyć... Taaak... zdecydowanie byłby to grzech. Ale i one grzechu warte, więc...

czwartek, 23 kwietnia 2009

jak pani do fryzjera poszła i jak pani od fryzjera wróciła

    "A wiesz, dzieci z mojej grupy to takie normalne mamusie mają..." powiedział dzisiaj drań przytulając się mocno. Co prawda, to prawda. Normalne wszystkie. Uczesane, wygładzone, uładzone, sztywne. To musi być straszne. Chociaż kiedy wczoraj usłyszałam od fryzjerki, żebym się nie wystraszyła, bo widok może być szokujący, a ona przecież doskonale wie, że ja tak łatwo w szok na fotelu fryzjerskim nie wpadam i kiedy zobaczyłam siebie z włosami żółtymi o wściekle pomarańczowych pasmach, tej nudnej i monotonnej normalności zapragnęłam. Po kolejnej godzinie patrzenia na siebie, śmiać mi się zachciało, bo nie miałam parasola, za oknem salonu lał deszcz, a ja nadal miałam dwa wściekłe kolory, z których jeden przypominał odcień tycjański, o którym co prawda zawsze marzyłam. Hm... wczoraj marzenia się najwyraźniej zaczęły mi spełniać, ale jak na złość w tym momencie przestały mi one odpowiadać. Tym bardziej, że zamierzałam być platynową blondynką, byliśmy umówieni na wieczór, a ślubny myślał, że ja sobie robię platynowe, ale tylko pasemka. No bywa... Poważnie zaniepokoiłam się jednak dopiero wtedy, kiedy fryzjerka zadzwoniła do swojego męża i poprosiła, aby jej przywiózł rzeczy, bo na 21 chodzi na fitness. No do 21 co prawda brakowało jeszcze godzin trzech, ale ja miałam kolejną mieszankę wybuchową na włosach i już w zasadzie byłam przekonana o tym, że platyny to ja nie chcę i albo tniemy tak, jak poprzednio i kładziemy ten sam kolor, albo na obecną długość kładziemy kolor orzecha włoskiego, ale bałam się jeszcze to powiedzieć głośno, a kiedy na odwagę zebrałam się, bo kość ogonowa wchodziła mi już we wszystko, w co mogła, okazało się, że wyszła platyna. Tak po prostu niemalże wyszła. Ile to się człowiek nacierpieć musi...
No a blondynką być łatwo może i nie jest, ale jak lekko... A ślubnemu przeszło, bo wprawiony. Z resztą... klik

piątek, 17 kwietnia 2009

Imponujący ślad po obrączce...

    ... - zagadnęłam na powitanie prawieznajomego, z którym prawie przypadkowo spotkałam się dzisiaj.
Poza tym śladem, który był zaskakujący jako ślad i jako ślad, który w ogóle się pojawił, bo mam i miałam już dawniej dziwny talent do zawierania znajomości z facetami, którzy akurat tego kawałka metalu unikali dość zdecydowanie, wcale się nie zmienił. A kawa w jego towarzystwie smakowała tak, jak smakowała wtedy, kiedy piliśmy ją ostatnio... dawno temu. I tak, jak smakować powinna. Kawa. Ulubione nie ze wszystkimi znajomymi smakuje tak, jak powinno i nie ze wszystkimi lubię je pić. Kawa z niektórymi jest czasem nawet wygodniejsza... Ten sam cynizm, to samo poczucie humoru i nastroju. Ten sam uśmiech i ta sama gestykulacja, której pozornie nie ma. Chyba faktycznie każdy z nas ma w sobie zakodowany profil ludzi, których wybieramy na znajomych, znajomych bliższych i znajomych bardziej.
- Zdjąłeś ją przed chwilą, czy przed kilkoma chwilami? - Jestem dociekliwa? Nie... Raczej zainteresowana. Lubię wiedzieć tak zwyczajnie i po prostu, ale jeśli ktoś nie chce odpowiedzieć, szanuję to. A w pamięci już wieki temu dziwnie wyraźnie utkwił mi obraz kolegi ślubnego z roku, który bawił się z nami w Proximie na koncercie Tiltu. Ten akurat nie miał nic przeciwko obrączce na własnym palcu w bardzo młodym wieku, ale równie ochoczo ją zdjął zaraz po przekroczeniu progu klubu. "Po co wszystko odkrywać?" No ale właśnie w tym rzecz, że ona sama w sobie wygląda ładnie - ślad po niej już wygląda brzydko.
- Imponujący? Wy zawsze zostawiacie ślady. Niektóre są imponujące. Niektóre pozornie nie. - Taaak... i w tym względzie się nie zmienił. Podział na biel i czerń i niezliczone odcienie szarości. Szarość ma swoje zalety, to prawda. Wielokrotnie się o tym przekonałam na własnej skórze. Nie wszystko da się do bieli zaklasyfikować, nie wszystko od razu jest czarne... Ale biel i czerń jest wygodniejsza. Bezpieczniejsza. O tym też się przekonałam.
- A twoja nie zostawia śladu?

    ... zostawia. Wyraźny. Gładki. Biały. Szeroki. Lubię ten ślad.

                                  ***
    A teraz sączę ulubione i rozmawiam ze ślubnym. "Jak spotkanie?" na wstępie zabrzmiało co prawda patetycznie, zazdrośnie i pozornie bez zaciekawienia. A przecież on ma taki sam ślad. Nawet wyraźniejszy niż ja. Kiedy trzymam go za rękę, lubię czasem podważać ten rzekomy tylko kawałek metalu i patrzeć na wygładzony, biały kawałek skóry, który jest tylko mój. Może dlatego lubimy zostawiać ślady? Może faktycznie tylko niektóre są widoczne? Wiemy o tym oboje. Ale i oboje wiemy, że odrobina zazdrości dozowana od czasu do czasu ma swój urok.

    ... pyszne to ulubione dzisiaj... I sączy się leciutko, leciuteńko, niepostrzeżenie... Śladowo niemalże tak... I nie wisi już w powietrzu burza, a ono samo pozostało parne. Lubię takie wieczory klik

czwartek, 16 kwietnia 2009

w zwolnionym tempie

    Byłam dzisiaj z draniem na długim spacerze. W parku. Na drzewach są liście w całej okazałości! I kwiaty też są. Na tych owocowych. Są też kwiatki w trawie. Na trawę bowiem również zwracam ostatnio uwagę - zazwyczaj szukam w niej czarnego, skaczącego i szczekającego naszego cudaka. 
Odpoczywam. Jednak zwolnienie było potrzebne i draniowi i mnie... Wczoraj miałam odruch zerkania na zegar i myślenia, co robiłabym w tym momencie. Dzisiaj za to byłam poza zasięgiem zegara i poza zasięgiem telefonu. I było mi z tym bardzo dobrze.

niedziela, 12 kwietnia 2009

o szpitalu, coli, kąpieli i myśleniu wytężonym

    - Chyba pora zwolnić proszę panią - powiedziała pani doktor na pogotowiu ratunkowym, na które pognaliśmy z draniem.
"Dlaczego ludzie boją się używać Dopełniacza i tym Biernikiem tak szastają na prawo i lewo" - pomyślałam w pierwszej chwili. W drugiej zastanowiłam się, dlaczego mówi to do mnie, skoro to dranisko chore jest...

... a potem to już miałam kilka dni na zastanawianie się o tym i o owym i o tamtym też. Drań leżał bowiem półprzytomny pod kroplówkami, bo rotawirus zagnieździł się zbyt potężnie w jego organizmie, zbyt nagle i zbyt silnie go osłabił.
Zwłaszcza nocą miałam o czym myśleć, bo w nocy światło było gaszone i czytać nie mogłam, a spać mi się nie chciało. Jeść z resztą też nie. No i doszłam do wniosku, że jednak kawa mi do życia potrzebna nie jest. Z braku laku ponoć i kit dobry, więc bezkolizyjnie dała się ona zastąpić colą, którą to przemycać się dało - kawa była zakazana. Dziwne, że do tej pory nie lubiłam coli... Odgazowana trzymała mnie na nogach długo. Gazowanej nie piłam. Jakieś zboczenie mieć trzeba. Doszłam też do wniosku, że na krzesełku plastikowym da się bezboleśnie siedzieć przez dni kilka. Lepsze to nawet niż spanie na łóżku szpitalnym obok drania, bo od metalowej ramy bardzo bolało to miejsce, co już szlachetną nazwą pleców nie jest. A jakoś nie miałam tyle asertywności, aby drania przepchać dalej.

                                  ***
Jesteśmy już w domu. Drań wzmocniony bardzo i skowronka przypominający, ponieważ lekarze wczuli się bardzo w jego leczenie, a pielęgniarki "kochanie" do niego mówiły. "Kochanie" za to oglądał bajki na laptopie, jak już skupić się miał siłę, układał puzzle, słuchał "Chatki Puchatka" i robił miny. Kroplówka mu się spodobała, bo był dzięki niej ważny. Taaak... ponad 20 razy ważny był. A welfron to motylek. Taaaak... Ja za to przeczytałam ponownie sagę i opowiadania Sapkowskiego.
Zrobiliśmy sobie znaczy kilka dni dla siebie tylko... I wcale nie byłoby tak najgorzej. W zasadzie to nawet lepiej by było, gdyby naszego samnasam zgony w izolatkach obok nie zakłócały...

                                  ***

    Kąpiel z olejkiem jaśminowym już była. Ślubny obiecuje zaraz wymasować mi wszystko. Ciekawe... No i czytam właśnie, że wino czerwone sprzyja myśleniu. Hm... to jednak ulubionego teraz nie posączę. Nie chcę myśleć do rana...

... a jednak silna psychicznie to jestem. I stwierdzam z całą stanowczością, że koleżanka mówiąca, że jelitówka fajną chorobą jest, bo " masz problemy przez trzy dni, zwolnienie na tydzień i chudniesz 5 kg" myliła się bardzo... klik

niedziela, 5 kwietnia 2009

dźwięk

     W uśpioną i rozleniwioną ciszę mojego domu wdarł się dźwięk. Dźwięk i ruch. I rytm. Właśnie wtedy, kiedy obiecywałam sobie, że już nigdy więcej, ślubny przyniósł do domu sznaucera. Maleńkiego. Spisek z najszczęśliwszą uknuł. Drań pocieszył się szybciutko, bo i maluch przemiły. Mnie było trudniej się przemóc, ale tego chyba było mi trzeba. Spacery z rana są wspaniałe. Świat z innej perspektywy, niż okienna i bez kubka gorącej kawy wygląda nieco inaczej. No i ta kawa i ten kubek lepiej potem smakują. Przydały się również cichobiegi.
Pogoda dodała mi sił. Wreszcie. Chociaż wczoraj mogłam zbyt wyraźnie poczuć skurcz i rozkurcz serca. Wcześniej nie zauważałam tej funkcji owego. Śmieszne uczucie.
Pogoda cudna. Świat wygląda inaczej. Ludzie wyraźniej mówią. Chłód nie ziębi. No i znowu mogę gonić króliczka, a nie łapać go... :) klik

poniedziałek, 30 marca 2009

Popieprzone to wszystko i...

    ... niesprawiedliwe.
I ja i ślubny jakimiś ideałami się kierowaliśmy zawsze. Nie niszczyć, nie zabijać, nie szkodzić, nie zawadzać, uczciwie, samodzielnie, często pod prąd, czasami po bandzie. Wzięliśmy psiaka ze schroniska, bo to uratowanie jednego życia. Wzięliśmy najmniejszego i najbardziej zaniedbanego. Odżył. Cieszył się, przytulał, łasił, biegał, jadł. Był przesłodki. Był... bo był zbyt odwodniony. "Kupcie państwo mleko Nan w proszku i proszę mu podawać co trzy godziny tak, jak dostawał tu." Uwierzyliśmy. Jasne. Skóra i kości. Między biodrami a żebrami nie było nic. A jednak jadł co trzy godziny i lizał mnie po nosie i wtulał się, bo szukał ciepła. Najszczęśliwsza wczoraj rozcierała mu łapki, żeby poprawić krążenie i serduszko. Rodzic mój płci męskiej dmuchał na pyszczek, ja wstrzykiwałam glukozę, po którą ślubny jeździł. A jednak... Boli to bardzo. Półtorej doby mieliśmy psa, a jednak był to nasz psiak. Dlaczego mu nie było dane? A może jednak było mu dane, że ponad dobę był dla kogoś ważny i przez kogoś przytulany i zadbany.

Nie potrafię sobie ze sobą poradzić.

***

 - Znalazłem małe terierki. - ślubny próbuje... - Mają siedem tygodni i można je już zabrać od matki. Umówiłem nas na wieczór. Pani powiedziała, że są śliczne, zadbane i wypieszczone.

... no właśnie śliczne, zadbane, wypieszczone... Nie chcę.

sobota, 28 marca 2009

Mamy psa!

    Od dzisiaj. Tak wyszło ogromnym zbiegiem okoliczności, który nas w okolice schroniska zagnał. Psiak ma pięć tygodni i postawił na głowie nasz świat. Biega za draniem, merda śmiesznie ogonem i przytula się do ślubnego, a mnie rozczula. Koty ostentacyjnie pogniewały się na nas, Duduś nie wychodzi z klatki i broni co jego, a psiak zaanektował koszyk kotów i nie ogarnia jeszcze całego mieszkania, chociaż drogę do naszego łózka znalazł bezbłędnie i nawet sprawdził miękkość pierzynki. Oczywiście wszyscy uznali, że  zwariowaliśmy. My natomiast mamy dylemat - Bas czy Keks. A może Melon? Drań chce Lulusia. Ślubny się na Lulusia nie zgadza - właściwie to nawet wiem, dlaczego.
- Prawda, że go uratowaliśmy? - zapytał Drań usypiając...

wtorek, 24 marca 2009

złote rady glazurnika

    - Ojej... ale się pani przykurzyła - powiedział macher wskazując na mój czarny flauszowy kubraczek, kiedy wychodziłam z domu pokonując osiadający nadal pył i złorzecząc na zabrudzoną wykładzinę w przedpokoju. Prawdopodobnie musiałam rzucić przez ramię coś na temat tego, że wykładziny to ja do ładu już nie doprowadzę, ponieważ właśnie wtedy, kiedy to już na klatce schodowej chusteczką higieniczną wycierałam pył z rączki parasola, usłyszałam, jak macher sugeruje, że ma kogoś profesjonalnego do cyklinowania podłóg i zapytał zażenowany, wyłażąc za mną na tę klatkę, po co to właściwie parkiet wykładzinami przykrywam. Ręce mi opadły równocześnie z chęcią dywagowania, tym bardziej, że godzina motywowała mnie do szybszego udania się w kierunku placówki oświatowej szkołą nazwanej.
Ponoć wszyscy specjaliści czmychnęli za granicę, a mnie sami perfekcyjni się trafiają! Normalnie niewiarygodne... Szczęściara ze mnie. Ślubny też się cieszy... Taaak... właśnie z tej radości sobie piwo otworzył... klik

poniedziałek, 23 marca 2009

remont łazienki...

    ... czyli pani wraca do normy. No bo jakby nie było dawno pani nie narozrabiała. No to teraz to mamy wesoło. Oj tak. Zwłaszcza ślubny się cieszy. Aż widzę radość na jego twarzy. Normalnie uśmiecha się do mnie całym sobą, żeby przypadkiem nie dopuścić do dywagacji moich spowodowanych mimiką jego. No bo przyszedł sąsiad i mówi, że go zalewamy. Pomyślałam sobie, co sobie pomyślałam i sprawę zostawiłam ślubnemu. On siłą swojego spokoju pokona nawet stoika, więc w trudnych sprawach mediacyjnych jest moją prawą ręką. Potem zaś przyszedł teść mój drogi i razem ze ślubnym skuli część ściany i spiłowali kilka desek w tejże. Taaaak... pani ma w ścianie i deski i trzcinę i trochę cementu z piachem też pani ma. Jak to się ponad sto lat trzymało, to ja już nie wiem, ale jakoś musiało, a potem my się wprowadziliśmy... No i jak już mi popsuli ścianę, to coś porobili, a potem załatali i okazało się, że ja to siłą spokoju nie jestem, zwłaszcza wtedy, kiedy silikon leży źle i nieładnie, a ślubny twierdzi, że teść mój drogi uważa, że tak jest dobrze. No tego to ja znieść nie zniesę. Mąż mój własny i osobisty ma się wszak słuchać mnie i jak ja mówię, że jest brzydko, to on jedynie wtórować może. Ale co ja się będę kłócić i dywagować... Toż wystarczy do najszczęśliwszej zadzwonić i powiedzieć, że silikon spartolony, a na drugi dzień pojawia się macher. Ba! macher opłacony i pełen zapału do pracy. Pogrzebał w ścianie, walnął młotkiem w glazurę na oślep i stwierdził, że kupić trzeba to i to i tamto też i jeszcze owo. Ślubny nabył, wtaszczył i czekaliśmy... od czwartku. Wczoraj wszystko pochowałam, westchnęłam i przełknęłam kilka inwektyw. Ale! no jaka to ja sprawcza, albo niesprawiedliwa... dzisiaj bowiem przed siódmą przyszedł macher. Przyszedł, rozwalił wszystko, co się dało, wydobył dechy na wierzch, kazał kupić płyty karton-gips i zostawił pobojowisko. No i łazienkę mam, proszę ja Was, z nazwy i w chęci posiadania. Jestem nawet przy nadziei, że macher jutro przyjdzie... Nie wiem tylko, co winna mu była podłoga... Ślubny coś tam w prawdzie przebąkuje, że dobrze, że futrynę i drzwi zostawił, ale ja się aż tak nie cieszę, wychodząc bowiem do szkoły w tumanie kurzu siwego, rzuciłam nieopatrznie w przestrzeń, że widzę teraz możliwości manewru z drzwiami i resztą. Pan powymierzał i stwierdził, że to jest myśl. Kreatywny taki znaczy jest. Przedpokój według niego też można zmniejszyć. Ale jakby co, to ja o niczym nie wiem. A poza tym przy okazji to już wiem, co mi pachniało nie tak, jak należy: pachniały deski! A teraz pachnieć już nie będą. O! są i dobre strony tego, co u nas obecnie jest, a raczej czego nie ma. No i jak to ślubny powiedział: mam nadzieję, że tym razem silikon będzie położony dobrze, cobym się nie wkurzyła po raz wtóry... klik

niedziela, 22 marca 2009

myśli

     Nie potrafię ostatnio zebrać myśli. Niby mam ich tysiące, niby potrafię mówić o wielu rzeczach, prowadzę lekcje na poziomie zadowalającym mnie samą, dywaguję na tematy trudne i abstrakcyjne, piszę, czytam, a przestaję umieć mówić o emocjach własnych. Jakie one są? Pokręcone jak i ja sama. Nie potrafię zebrać ich i posegregować.Przestaję umieć je odróżniać. Ktoś mi poradził, abym nie unikała kontaktu z nimi, ale szukała sposobów ich realizacji. Realizować emocje? To przecież karkołomne. A jednak wydaje się miłe. Wiem, że takie uzewnętrznione wydają się zupełnie innymi niż wtedy, kiedy gryzą od środka. Co mnie gryzie? Nie wiem. Chyba ten pewien rodzaj stagnacji osadzony w artystycznym nieładzie...

czwartek, 19 marca 2009

o IQ i o znaczku z blondem w tle...

    Panią coś inteligencja ściga i nie odpuszcza. Wczoraj błysnęłam na radzie, dzisiaj natomiast miałam szkolenie na temat inteligencji nabytej i wykonawczej. Ciekawe szkolenie. Poważnie. Nie nudziłam się. Nawet robiłam notatki i zadawałam pytania. Taaaak... pytań to ja właściwie nadwyraz dużo zadaję, odkąd mówić się nauczyłam. Chociaż znacząco mniej ich niż słowotoków i zwykłych wypowiedzi, tudzież dywagacji, monologów, rozważań etc., więc wszyscy muszą przywyknąć, chcą czy nie chcą. Aśka - na przykład - wczoraj przyjechała, spotkałyśmy się i ona tak nieopatrznie spytała, co słychać u mnie. No skoro pyta, to usłyszała o szkole, o książkach, o wydawnictwie, o katarze z zeszłego tygodnia i o kolorach ścian i terakoty i jeszcze kilku mniejszych czy większych sprawach, intymniach i innych, bo przecież nie powiem zwykłego "w porządku". Bo co to "w porządku" oznacza, albo takie bezduszne "ok"? No właśnie... ale ona mnie zna lat wiele, więc chyba przywykła... Rada pedagogiczna jeszcze przywyka... Ale czemu mam nie pytać, skoro szkolić się mam? No i właśnie: o tej i o tamtej inteligencji było, wracam do domu, włączam komputer, a tu mi wyskakuje informacja na stronie głównej, jaki to ma IQ Doda. No ja tam nie wiem, czy emocjonalną inteligencję jej do średniej wzięli (tu nie wnikam, chociaż wątpię), ale mówię: nie! skoro ona ma, to ja też. Dawaj klik na to IQ i jadę po pytaniach, zerkając na czas, który ucieka. Klikam, pykam, ślubnego odganiam, który zerka, bo mówię, że to szczerze ma być i niech mnie nie rozprasza, do trzech chciałam wrócić potem, a czas leci, pykam, bach się wzięło i podsumowało po osiemnastym pytaniu i zostałam jak ta głupia z miną ciekawą, bo myślałam, że jeszcze ze trzydzieści dwa pytania siepnę. A tu nie. Osiemnaście i wynik. No to mówię do ślubnego patrz ty, bo ja się stresuję. On patrzy i czyta - no jak nic dużo powyżej przeciętnej, wręcz wysoką nawet nazwana została, chociaż do tej dodowej to mi trochę brakło i może nie jest to wiadomość taka bardzo zła.
Tak więc inteligentna i zadowolona myślę sobie, że przy okazji to i pocztę sprawdzę. Sprawdzam, trzecia nominacja do kreativ bloggera. Hm... lubią mnie czy co? Toż to dzień dobroci dla mnie jak nic, ale i znak, że migać się od znaczka dłużej nie można, jak już z trzech stron osaczonam jest. Gapię się zatem na obrazek ów i klikam "kopiuj" i jak nic nie wiem, co dalej. Wiem za to, gdzie ślubny, to wołam męża własnego i osobistego i bez żenady najmniejszej mówię, że zrobić się tego nie da, więc niech on to zrobi... Popatrzył, pocałował i pyta, czy na teście to ja aby nie ściągałam... No tak... proste jak drut i oczywiste. Brąz mi się zmywa chyba, ponieważ blondynka nabyta ostatnio intensywnie i na każdym kroku wyłazi ze mnie... Mówię jej czasem, żeby cicho siedziała, a ta gada i gada i to takie rzeczy czasem, że aż mi wstyd... klik

A zatem...

1. Znaczek wygląda tak:

 

2. Sugerujące, że na niego zasłużyłam to: Genevieve, Nuta i Zielona (której rss nadal nie mogę znaleźć)

3. Nominowane przeze mnie to hm...
I tu się problem pojawi, ponieważ liczba ofiar musi być ograniczona. No to ja tak nie chcę i proponuję według linków moich...

środa, 18 marca 2009

Mark Twain i ja

    Rada pedagogiczna. Siedzimy. Nastroje kawy mocnej żądające. Każdy z miną marsową, jak na poważnych belfrów przystało. Za oknami zbiegające się chmury niemalże burzowe i wichura. Do scenerii wilków jedynie brakuje... W pokoju również. Siedzimy. Czwartą godzinę siedzimy. Ustalamy. Udajemy, że jeszcze myślimy. Nagle zaczyna komuś dzwonić telefon. Dzwoni. Jak dzwoni, niech dzwoni - co mnie to? Ale dzwoni i dzwoni. Wszyscy zamilkli. Dzwoni. Obok mnie w dodatku dzwoni... Nikt się nie przyznaje. Co za matoł - myślę sobie zirytowana nietaktem ciała pedagogicznego któregoś - nie dość, że dźwięków nie wyłączy, to nie odbiera jeszcze - i wtedy uświadamiam sobie, że to z mojej torby przepastnej dzwoni.
Wzięłam zatem wyjęłam, wyłączyłam i jak ta głupia mówię, że przepraszam, ale to nie mój telefon jest, więc nie reagowałam...

Taaak... jak to Twain powiedział: lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości, ale przecież ponoć śmiech to zdrowie...

A ślubny tak zapewniał, że ten telefon jest nie do zdarcia. Tłumaczył, że klapki na pewno nie urwę i że dzwonić będę z niego równie często, jak z poprzedniego. Twierdził nawet, że o ile tamten był wstrząsoodporny i kurzoodporny i makeupoodporny i w ogóle na mnie odporny, to ten też będzie odporny. No? No to czemu nie powiedział, że on dzwoni inaczej, ha...? klik

niedziela, 15 marca 2009

kraina chichów i rzut okiem na rzeczywistość wokół

   Odpoczywam. Tak trochę beztrosko, a trochę absurdalnie. Wdepnęłam kilka dni temu w "Krainę chichów" i pozwoliłam autorowi tejże bawić się bezkarnie moją intuicją i poczuciem estetyki. Wdepnęłam i wyjść jeszcze nie potrafię, bo w sumie to niezłe wyjście awaryjne i dobrze mi z nim, kiedy patrzę na świat wokół. A jeszcze równolegle do lektury, dałam się klasie wyciągnąć na "Pamiętnik narkomanki". Monodram. Rewelacyjny. Ja byłam zadowolona, że poszliśmy, oni jednak połowy nie pojęli. O ile spraw trzeba się otrzeć, żeby je zrozumieć? Czy nie można kogoś nauczyć, nie poruszając kwestii doświadczenia? Stałam się (absurdalnie - nomen omen) w jednej minucie starsza o całe stulecia i doświadczeniem napiętnowana, a ja po prostu (niekoniecznie z autopsji) wiem, co to szpitalny oddział neurologii, co to widok osoby uzależnionej i jak trudno wniknąć w psychikę własną. Absurd. Wolałabym tego nie wiedzieć. Czy wtedy byłabym tym samym człowiekiem? Czy tylko te traumatyczne przeżycia świadczą o naszej wrażliwości i estetyce? Piesek jest ładny, dopóki nie przejedzie go samochód. Potem jest brzydki? Wiem, że okropne porównanie, ale akurat takie mi do głowy przyszło. W ogóle to wiele dziwnych rzeczy mi do głowy ostatnio przychodzi. Chociażby próba odpowiedzi na stwierdzenie pani z biblioteki, że jedyną czytającą polonistką w szkole jestem. Zastanawiam się również jak można własne dziecko siekierą zabić, ewentualnie zadusić zaraz po urodzeniu. Taaak... w sumie kraina chichów wiadomościom bieżącym do pięt nie dorasta, a jednak ruszyła mnie. Może dlatego, że język pisany to i niejako bardziej poprawny i bez wulgaryzmów. No tak... Ale już na pewno nie trzeba być humanistką, czytającą, świeżo po lekturze książki dziwnej, aby się zastanawiać, dlaczego spod drzwi sąsiadów od rana wypływa woda, a oni na to nie reagują. Nie reagują i już. Remontują. Ponoć to normalne u nich. No nieźle. Mam tylko nadzieję, że ogrzewają używając pieca. Kończę, bo się zakręcam i rozkręcam... Wyłączam telewizor, idę po zieloną herbatę i wrzucam na ruszt "Dziecko Noego" Emmanuela Schmitta. Może po niej świat będzie normalniejszy. Albo moja estetyka wróci na dawne tory, które może niekoniecznie normalnymi były.