niedziela, 27 lutego 2011

całokształt, czyli prawie z retrospektywą

    Wczoraj byłam na 50-leciu małej wiejskiej szkoły z ogromna historią. Poczułam się, jakbym pokonała sto lat wstecz. Podłogi malowane farbą olejną, piece kaflowe w salach, a szkoła jedynie tabliczką różniąca się od innych domów. Egzotyka. Miejscowość maleńka. Ludzie wspaniali. W takich chwilach zaczynam myśleć o prostocie życia w tego typu enklawach. Prostocie wcale niełatwej, ponieważ każdego widać jak na dłoni, nic się nie ukryje. A jednak to właśnie motywuje do życia w zgodzie z resztą świata, bądź niezgodzie, ale szczerej.
Dzisiaj natomiast byliśmy na koncercie Soyki. Uwielbiam jego głos i poczucie humoru. Od zawsze zwracałam uwagę na głos. Zazwyczaj męski. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że ujmują mnie te lekko mruczące i wibrujące, takie z samej przepony. Zabawne, że ślubny nie mruczy, a jednak to jego głos mam na co dzień.
Draniowi wypadł trzeci ząb. Padło na górną jedynkę. Rośnie robaczek. Hm... a ja nadal mam niewiele lat mentalnie. Ten tydzień w pracy znowu był kalejdoskopem zdarzeń - wystawy, jubileusz, przedstawienie, koncert, pogrzeb, inspektor budowlany, dom dziecka, zamarznięta woda święcona w kościele, szpilki grzeznące w śniegu, wniosek do projektu unijnego, reportaż robiony z łyżwami na nogach. Od jutra kolejny. Dopiero rano zajrzę do kalendarza. Drań sapie i słodko śpi wtulony w psa, który udaje, że jest maskotką. Koty mruczą. Ślubny nie mruczy. A ja nie jestem śpiąca. Niedziela do leniwych nie należała. Ale na pewno była zbyt krótka. Aż szkoda się kłaść, kiedy wszystko takie spowolnione.

sobota, 19 lutego 2011

o pogodzie, jaskini i filcu w kontekście genetyki

    Pani postanowiła kompletnie zaskoczyć powracającą zimę i zignorować ją zupełnie. Być może ona tego nie zauważyła, ale ja dzisiaj wybiegłam z domu w płaszczyku jasnym i cienkich kozakach. Bez kapelusza czy czapki. I z broszką w klapie płaszczyka. Filcową. Fioletową. Kwiatową. Zmarzłam. Nie dałam po sobie poznać ani najszczęśliwszej, ani draniowi, który mnie jeszcze śnieżkami w drodze z przedszkola obrzucił kilka razy (bo to frajda), ani ślubnemu. Kwiatek szczególnie podoba się dziewczynce, która już dzisiaj u nas została, bo "ciociu mogę?". Ciociu zawsze się zgadza. Właściwie to ona wie, że nie musi pytać. Za to mówi coraz więcej i śmielej i już jakby tak po prostu. Lubię czesać jej włosy i słuchać, jak wspólnie z draniem opowiadają sobie swoje światy. To dopiero trzy lata. A może aż trzy lata? Dla niej to połowa życia. Dla nas i krok milowy i chwila. Perspektywa trudna do określenia. Ale tata zaciera się jej już powoli w wspomnieniach, chociaż Ewa mówi jej o nim bardzo często. Drogi ponoć są śliskie. Nie wiem, czy jutro pojedziemy. Ślubny twierdzi, że moje zaklinanie pogody nic nie dało. Kiepsko... Zabawne, że ilekroć jedziemy sami, jedziemy po prostu tam, gdzie postanowiliśmy. Kiedy jednak dzieci zapinamy w fotelikach na tylnym siedzeniu, nagle intensywniej zauważamy pogodę.
    Polubiłam kolor fioletowy. Zauważam to od kilku miesięcy i ciągle się nie mogę nadziwić. A najbardziej faktem, że zestawiam go z brudnym żółtym i szaro-zielonym. Najszczęśliwszą zauroczył dzisiaj naszyjnik z filcu i stanowczo oświadczyła rodzicowi mojemu płci męskiej, że w ramach dobroci tnie koszty na prezenty dla siebie od niego i nie chce niczego szlachetnego, bo filc jej tym razem wystarczy. Nie jestem pewna, czy spojrzała na cenę. Ale to znak, że ze mną nie jest źle. A poza tym jakby nie było genetyka to genetyka, dlatego zakupiłam dwie kolejne broszki. Ślubny chyba się cieszy, że mój urlop dobiega końca. Hm...  klik

środa, 16 lutego 2011

jak w "o doktorze Hiszpanie", czyli nie mam czasu na sen i na zen, ale prawdopodobnie to znak, że owych nie potrzebuję

- Tata się zastanawia, czemu zimą chcecie zwiedzać jaskinię - powiedziała najszczęśliwsza, kiedy rano piłyśmy kawę w moim pokoju dziennym siedząc wygodnie i słuchając Brahmsa, którego najszczęśliwsza uwielbia - oj bardzo się zastanawia, głowi się wręcz.
- Bo zimą w niej cieplej niż na zewnątrz, więc się ogrzejemy, a latem byśmy zmarzli.
Najszczęśliwsza najpierw połknęła łyczek kawy, a potem parsknęła śmiechem twierdząc, że taki argument żartem mojemu rodzicowi płci męskiej podała, ale stwierdził, że to największa bzdura, o jakiej słyszał. Ha! A po jaskini zwiedzimy jeszcze ruiny zamku. Nie ma śniegu, jest piękne słońce i mróz, a taką kombinację to ja lubię, więc czemu sobie wycieczki nie zrobić? Coś tam najszczęśliwsza napomknęła, że on się martwi i dlatego się zastanawia, ale ja nie wierzę. Normalnie nie wierzę. On po prostu chce, żebyśmy drania już rano do nich zawieźli, a nie dopiero wieczorem. O.
    Próbuję odpocząć. Chociaż już sama nie wiem, jak wyglądać powinien odpoczynek. Śpię tak samo mało, ponieważ starym zwyczajem kładę się nieprzyzwoicie późno, a rano budzi mnie dyskusja drania i ślubnego na temat rękawiczek, które są obciachowe, dlatego, że w ogóle są i na temat bluzy, która powinna mieć kaptur, albo odwrotnie, tudzież drań sobie wymyślił, że dzisiaj na przykład ten lub tamten lepsza będzie ta w ciemniejszym kolorze lub jaśniejsza. Wcześniej akceptację muszą przejść spodnie. Ślubny twierdzi, że tak jest co dzień. Zaczynam mu współczuć. Kiedy tylko chłopaki wychodzą, a ja próbuję usnąć, dzwoni najszczęśliwsza z pytaniem, czy się wyspałam i propozycją popołudniowych zakupów, kawy, ploteczek etc. Kiedy natomiast po wysłuchaniu rewelacji najszczęśliwszej, która zawsze ma dużo rewelacji do przekazania i dziwną zdolność dywagowania podczas relacjonowania, próbuję usnąć po raz kolejny na przekór, w myśl zasady, że akurat pokażę wszystkim i usnę, wchodzi ślubny z kubkiem kawy i stwierdzeniem, że usłyszał, że już nie śpię. Taaaak... Czytam. O ile ktoś akurat nie przyjdzie, albo zadzwoni, bo przecież jestem w domu i odpoczywam, więc... Odpoczywam również gotując obiad, sprzątając mieszkanie (dzisiaj przestawiłam meble, a potem przestawiłam znowu, ale się przekonałam, że jest dobrze i to mi sprawiło radość, a ślubny nawet nic nie powiedział, więc nie wiem, czy jest szczęśliwy, że meble stały idealnie od poczatku), robiąc zakupy, ponieważ przecież pracą to nie jest podobnie jak zabawa z draniem. Nieważne, że jestem wykończona fizycznie fikołkami, skakanką, biegiem po parku i psychicznie tłumaczeniem różnych różności, wymyślaniem zabaw, wysilaniem wyobraźni, aby dogonić draniową wizję zabawy Gormitami, Bakuganami, Ben10nami, innymiobrzydliwcami. Dzisiaj okazało się nawet, że w tym całym odpoczynku nie mam wolnej chwili, aby pójść na jogę. Strach się bać, co by było gdybym powiedziała, że jestem wynudzona i potrzebuję jakiegoś zajęcia.
No właśnie... i dlatego jedziemy do jaskini. Tam nie ma zasięgu. I jest zimno. Na zewnątrz. klik

poniedziałek, 14 lutego 2011

trzy sarny, zając i Madredeus, czyli pani dziwi się światu ze świadomością, że Sokrates miał rację

    Dzisiaj zaczęłam urlop, a drań ferie. Co prawda dziecko moje własne postanowiło pójść dzisiaj do przedszkola ze względu na walentynki, "bo mamusiu ta Leenkaa to wiesz..." Wiem, wiem. Poszedł. Był nawet bal walentynkowy. A ponieważ jednego chłopaka w domu miałam mniej, zaszalałam ze sprzątaniem i gotowaniem, zakupiłam dwa żakiety i okulary słoneczne, "bo kochanie zupełnie nie mam co na siebie włożyć wiesz...", a potem utonęłam w Marinie Zafona. Uwielbiam czytać jego książki. Uwielbiam Barcelonę widzianą jego oczami. Uwielbiam mieć wrażenie, że to wszystko jest namacalne. Chociaż właściwie to wszystko jest namacalne - jedno bardziej, drugie mniej, zależy tylko, co chcemy namacać.
    Czy pisałam już, że wpadłam w zachwyt i stoję między dwoma miastami, dwoma światami i jest mi dobrze? Minął kolejny tydzień. Pełen emocji, decyzji, dopinania programu, pisania artykułów na wczoraj, radości i przekleństw rzucanych pod nosem. Jeszcze dwa dni temu robiłam zapowiedź stojąc na deskach teatru, a dzisiaj siedzę na sofce, sączę ulubione i oswajam się z myślą, że mogę wyłączyć telefon i myślenie, ponieważ program wetknięty w ramy, tematy ustalone, teksty upchnięte w szpaltach, kwiatki podlane, znienawidzony Word zamknięty, słuchawki odłożone na miejsce.
... każdy mój dzień ostatnio to opowieść. Taka, która zaczyna się drogą przez las, a kończy różnie. Czasem przez las, czasem z nerwem, czasem z radością większą niż kiedyś bym pomyślała. W sobotę wracając do domu zobaczyłam trzy sarny przechodzące w poprzek mojej drogi i zająca patrzącego w światła samochodu podczas szybkiego biegu przed siebie. Zabawne. Zwłaszcza te oczy.
- Wiesz dlaczego kobiety mają w ciągu dnia tak dużo do zrobienia? - zapytał mnie ostatnio operator kamery - Bo w nocy śpią - odpowiedział chichrając się po pachy. Ja się też śmiałam jeszcze.
    Od października zaczynam kolejne podyplomowe. Tym razem muzealnictwo i ochronę zabytków. Tak wyszło. Po raz kolejny zauważyłam, że wystarczy czegoś bardzo chcieć, a wszystko biegnie już sobie właściwą dróżką. Wąską, ale miłą. Jak pomyślę, że swoje studia zaczynałam na kierunku łączącym historię sztuki i filologię klasyczną, mam świadomość ironii losu. Wracam do początku. A może potrzebowałam piętnastu lat, aby dojrzeć do tego, co intuicyjnie podpowiedział mi Kraków? Rozmawiałam wczoraj z Kajką. Nie potrafi mnie już zrozumieć. Ona ma męża, dziecko, pół etatu, właśnie kupione mieszkanie i brak marzeń. Wczoraj po raz kolejny uderzyła mnie świadomość, jak bardzo moja wizja świata oddala się od wizji moich licealnych przyjaciółek. Ja mam jeszcze czas i plany, one mają już wspomnienia. Nie zrozumiała mojego zachwytu nad tymi sarnami. A dla mnie to było niezwykłe: jadę samochodem, asfaltowa droga przez puszczę, wiek XXI, teren skażony wszystkim i trzy piękne sarny przechodzące z gracją przez drogę. Draniowi musiałam opowiadać kilka razy - za każdym widziałam fascynację w oczkach i ślubnego, który przysłuchiwał się uśmiechnięty twierdząc, że faktycznie musiało to być niesamowite. Było. Niesamowite jest również to, że od lat znam puszczę, ale poznaję ją dopiero teraz. I siebie. A myślałam, że się znam. Nigdy bardziej się nie myliłam. klik

niedziela, 13 lutego 2011

koloście po elipsie, czyli z łańcuszkiem

    Pani życie zatoczyło eleganckie koło biegnąc po idealnej elipsie i niejako wróciło do początku. Zabawne, że kierunek studiów niejako wymuszony jako pierwszy stał się teraz punktem wyjścia do studiów podyplomowych i obecną moją pasją. Pasją, żeby nie powiedzieć: obsesją. Zamykam się na całe godziny w dźwiękach i obrazach. Szczelnie zamykam uszy na dźwięki zewnętrzne, aby skupić myśli w rytmie muzyki cerkiewnej i chorałów gregoriańskich. Długo podglądam obrazy. Mam już ulubione ikony. Przede mną ochrona zabytków i muzealnictwo. Politykę omijam szerokim łukiem, chociaż szanuję człowieka. A jednak bawię się jednym i drugim każdego dnia. Ślubny patrzy lekko uśmiechnięty i wcale niezadziwiony, ja świat stwarzam i nie mają znaczenia lata, które na wiele spraw muszę poświęcić, bo czym jest czas wobec przyjemności?

                                         *****
                                   ... łańcuszkowo:

   Dziękuję Genevieve za wyróżnienie i za to, że jest obok mnie w tym światku blogowym.

             dostaje ode mnie:

Aga za to, że jest pełna emocji i szczera, mogę jej powiedzieć wiele.
DoDa za asertywność, szczerość i spieranie się ze światem.
Fabien za jej delikatność, wrażliwość i Lilith.
Jutka za to, że jest Judką a nie Judytą, jeździ w góry i nie zważa na Czas.
Majeczka za to, że nie wstydzi się swoich myśli, jest naturalna i ceni życie.
Maczka za to, że stuka obcasami, ma swój świat i czasem się ukrywa.
Margarytka za to, że jest, jest pełna realizmu, ma cierpliwość do mnie, mogę do niej zadzwonić i mówić czasem bez ładu i składu, lubi wiele z tego, co ja.
Rosomaczka za jej potencjał i emocjonalność skrywane prawie idealnie.
Tanyuśka za jej ciepłolubność, umiłowanie lenistwa i kotów, asertywność i ogromne serducho.
Virginia za jej pasje, dobroć, wrażliwość i karuzelę z kobietami.
Zielona za to, że jest dziewczynką, znosi moje poczucie humoru i skrywa ogromną wrażliwość, dobroć i wiedzę.
Szczur za to, że znalazł sposób na pokręcony świat, nie przejmuje się głupotą wielu, ma dużą wiedzę i lubię opary absurdu, w których ją chowa.
Wachmistrz za język i za to, że muszę się wysilić, aby go przeczytać, za dobroć i punkt patrzenia.

* Miałam wyróżnić 10 osób, ale reguły są po to, aby je łamać. Wyróżnieni natomiast reguły mogą łamać dalej, lub zachować - zabawa to zabawa :)

piątek, 4 lutego 2011

Pani Shudder to Think

    Prawdopodobnie zupełnie niepotrzebnie panią pokusiło rano w pracy przy kawie, aby przejrzeć wiadomości w internecie. Przypadkiem bowiem lub dziwnym zbiegiem okoliczności natrafiła na horoskop. Który zazwyczaj omijam wzrokiem i czynem. Który sam w sobie zawsze nieco mnie śmieszy, zazwyczaj mija się z prawdą, a przede wszystkim szufladkuje ludzi na 12 kategorii bez zastanowienia. Piję zatem gorącą espresso, za oknem piękny poranek, okno otwarte, kaloryfer zakręcony i czytam, że dzień nie będzie należał do spokojnych, przyniesie wiele konfliktów i trudnych sytuacji, a ja powinnam uczyć się cierpliwości i starać się nie przeforsować organizmu. Pani setnie uśmiała się z proroctwa i postanowiła je między bajki włożyć, zapisując zadania na zaczynający się właśnie dzień, sprawdzając listę nagrań i zabierając się do zakańczania długachnego artykułu.
Jednak kilka kwadransów później pani w czarnym kostiumie (o bossszeeee, wiem...) i wysokaśnych obcasach, pełna czarnego humoru, wsłuchana w bluesowe głosy w słuchawkach i, na szczęście, pozbawiona czarnych myśli zauważyła tuż po zdjęciu słuchawek i odłożeniu projektu z całą stertą ważnych zapisków, że wokół panuje cisza. Dziwna cisza. Pani ciszę lubi, ale nie w redakcji. A tu cisza potęgowana ciszą. I wtedy pani podniosła się energicznie gryząc w paszczy słowa szpetne - z całą pewnością mogłabym nawet w tym momencie zakrzyknąć: ha! A kiedy pani się podniosła i prawie zakrzyknęła, wydarzenia potoczyły się już lawinowo - padł sprzęt, serwery ogłosiły bunt, a redakcja zawrzała kłótnią o praktycznie nieistotne szczegóły, które niektórym tkwiły w oku, niektórym w obiektywie, a mnie zawisły w uszach. I, jak to zazwyczaj bywa w sytuacji wolności słowa, usłyszałam wiele tekstów skierowanych w przestrzeń, a tego ukierunkowania szczególnie nie lubię, rzuconych nieco pochopnie i absolutnie samobójczo.
Dzień istotnie do łatwych nie należał. Prawdopodobnie biometr był dzisiaj wyjątkowo niekorzystny, albo mikroklimat wpłynął na znaczne obniżenie ciśnienia. Pierwszy raz pani przyszło zetrzeć się z całą redakcją w ogóle, a w szczególe z poszczególnymi jej jednostkami. Chwilami miałam wrażenie, że mózg mi wypłynie uszami, a chwilami musiałam mówić w sposób maksymalnie spowolniony, aby móc w trakcie wypowiadania słów panować nad ich brzmieniem. Program opóźnił się i znacząco spowolnił pracę, dopiero co przeforsowane pomysły zawisły gdzieś w przestrzeni i spadły w formie kości niezgody, a całość owiała atmosfera dumy i rozjuszonych emocji.
    Wróciłam do domu później, z makabrycznym bólem głowy i postanowieniem, że podobna akcja nigdy się już nie powtórzy oraz nikłym uczuciem zadowolenia, że udało się dojść do konsensusu i osiągnąć akceptację w spornych kwestiach. Ponieważ kompromis to jednak nie jest dobre rozwiązanie. Kończy się morderczy maraton tematów godnych uwagi. Sama też jestem zmęczona. Nic na to nie poradzę. Wszyscy potrzebujemy odpoczynku, ale i odrobiny pozytywnego spojrzenia na to, co zostało zrobione. Czy jestem dumna? Zastanawiałam się przez całą drogę powrotną. Tak, jestem. Jestem dumna nawet z dzisiejszej awantury, ponieważ każdy powiedział o złogach na swojej wątrobie i oczyścił ją tym sposobem. Właśnie odebrałam kolejny sms z myślą niemal filozoficzną, że właściwie jest lepiej niż dobrze. Wiem. Inaczej bym się nie wczuwała. Zwłaszcza w ten kostium i bal charytatywny jutro.
Właśnie wzięłam długą kąpiel, wypiłam filiżankę zielonej herbaty, stopy umieściłam w mięciutkich stopkach i mam zamiar wyłączyć myślenie, przełączyć się jedynie na słuchanie. Muzyki i ślubnego. Mam weekend. I czyste sumienie. I ciśnienie ustabilizowane w okolicach normy. Czyli mogę zacząć regenerację organizmu. klik