środa, 21 kwietnia 2010

niedługo zamieszkam w teatrze (chyba) (jak tak dalej pójdzie)

    To, że pani płacze, stało się hitem dzisiejszego spektaklu. Ze śmiechu oczywiście. Nie wytrzymałam. Ale jak tu wytrzymać, kiedy ogląda się spektakl według Gombrowicza, a jego samego darzy się tyle miłością absolutną, co rezerwą potwornie denerwującą. No ale śmieszy, bo jak ma nie śmieszyć? A skoro śmieszy i się rozumie, to emocje puszczają. Puściła bowiem dzisiaj dyrekcja moje drugie klasy do teatru. Tak ad hoc co prawda i według mojego założenia, że tabula rasa zapełniona będzie najpierw wrażeniami pierwszymi i drugimi pierwszych, a dopiero rzucę ich na życiorys, dzienniki i tekst. I jak to zwykle bywa u mnie w takich wypadkach, pokierowałam ich swoimi emocjami. Kochają Gombrowicza niektórzy już, a pozostali cytują. Nawet stwierdzenie Grzesia, że facet był jeszcze bardziej zwalony niż on, czyli Grześ, było na miejscu, a i fascynacja lękiem przed upupieniem, którego praktycznie uniknąć się nie da, tudzież koniecznością dupy tak po prostu, przed którą w efekcie się ucieka.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

paź, czyli nożyczki i ja

    "Super!" - krzyknął zachwycony drań, podczas gdy ślubny stał się bardzo wyznaniowy i uzewnętrznił to w "O Boże!", ja zaś zadowolona z siebie stałam z nożyczkami w ręku, a obok mnie i drania na łazienkowej podłodze leżały kosmyki włosów. Draniowych. Tak samo to wyszło jakoś. Nie żebym się na tym znała, ale czemu by od czasu do czasu nie improwizować? Nie chciał bowiem drań iść do fryzjera... No ja to go nawet rozumiem. Ślubny też go rozumie i to bardzo. Tylko że dziecko nasze zaczęło już buszmena przypominać, więc coś z tym faktem zrobić trzeba było. A fakt był zauważalny z dużej odległości. I jakoś tak wyszło wczoraj wieczorem niechcący, że ja wzięłam sprzęt do cięcia, a drań uznał to za niezłą zabawę. Hm... zabawa niezła istotnie - trzeba przyznać. Miałam co prawda obciąć samą grzywkę, ale wyszło tak, że pojechałam jak po fajerce i wyszło co wyszło. Nazwijmy to paziem.
Panie w przedszkolu drania poznały dzisiaj, najszczęśliwsza wie jedynie, że drań obciachany i się cieszy, drań się faktycznie cieszy i główką podrzuca przed lustrem, ja też się cieszę i tylko nie wiem, czemu ślubny po powrocie dzisiaj do domu stwierdził, że jednak trzeba pójść do fryzjera. Stwierdził to rzekomo z perspektywy niewidzenia drania przez godzin kilka. Prawdopodobnie albo ma złą perspektywę, albo chce mnie obrazić. Tak czy owak nie wie, co robi i się pogrąża.
TU i TU

sobota, 10 kwietnia 2010

Światopoglądowo, czyli pewnie się pogrążam...

    ... co prawdopodobnie wyjdzie z wora dopiero za tydzień.
    Kiedy do wczoraj ktoś odkrywał, że ślubny i ja popieramy partię dla ponoć niepoważnych, najpierw patrzył ze zdumieniem, a potem próbował nawracać nas na rzekomo właściwy światopogląd. Hm... a mnie przecież z moim światopoglądem jest tak po prostu dobrze i spokojnie na sumieniu.
    Cieszę się jednak poprzez smutek niezmiernie, że dzisiaj po raz pierwszy w telewizji zobaczyłam normalne i ładne zdjęcia Prezydenta i Jego Żony. Nie ma się czemu dziwić - do tej pory były wybierane te inne, a mnie skręcało, że wszyscy dobrzy fotografowie i fotoreporterzy wyjechali widocznie za chlebem. Ucieszyłam się również, ponieważ usłyszałam dzisiaj w końcu, że był On osobą wykształconą, inteligentną i faktycznie kochającą Polskę, do tej pory bowiem bywało różnie z tą oceną. Przeżyłam co prawda i chwilę grozy, kiedy to tvn24 do studia zaprosiła wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, ponieważ od kilku lat nie słyszałam z ust tego pana słów innych niż zjadliwe. Okazało się jednak ku mojemu zaskoczeniu, że potrafi On wypowiadać i zdania pozbawione żółci. Dobrze to rokuje. Ano właśnie... rokuje?
Czy w naszym pięknym kraju nad Wisłą jedynie tragedie narodowe mogą nas jednoczyć? Chwilowo oczywiście - za dużo już bowiem widziałam, aby mieć złudzenia, że owo trwałym być może.
   Cynizm? Cynizm. Po niedowierzaniu i smutku do głosu dochodzi bowiem również i złość i złośliwość. Na portalach i blogach czytam, aby spieszyć się kochać ludzi. To prawda wielka i piękna. Jednak zmienię ją dodając: spieszmy się też ich oceniać sprawiedliwie, bo potem możemy wyjść na ignorantów a kochajmy ich przede wszystkim po zakończeniu się żałoby narodowej, kiedy emocje się już zrównoważą i nie trzeba będzie ich pokazywać publicznie.

piątek, 9 kwietnia 2010

prawo Murphy'ego...

    ... czasami daje o sobie znać. Właściwie to daje o sobie znać zawsze, kiedy o nim pomyślimy. Bo właściwie po to chyba myślimy o nim, żeby się przekonać, że istnieje. Działa bez zarzutu. Przekonałam się o tym rano, kiedy jedną nogą byłam już za drzwiami, a drugą jeszcze w kuchni i dopijałam kawę z mlekiem podczas dopinania guzików białej koszuli. Ano właśnie... białej koszuli. Zdążyłam pomyśleć, że kawa zostawia plamy zwłaszcza na białym, kiedy na białej się plama pojawiła. Ostatni łyk jakoś tak sam z siebie bowiem zamiast do pyszczydła trafił na dekolt. Ten niestety był już zakryty.
    Zdążyłam się przebrać. Panowanie nad czasem jest miłe. Doba stała się dłuższa. Drań opowiada przeróżne historie, a ja po prostu słucham. Sterta prac klasowych i rozprawek poprawiła się w nieistniejącym międzyczasie. Za kilka dni jedziemy do Lublina. Dziewczynka jedzie z nami. W niedzielę przed nami teatr, obiad u najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej, a potem muzeum i "Msza wędrującego".
    Patrzę na Klimta. Przede mną  lekcja otwarta z oprawą muzyczną i prezentacją poświęconą Szymborskiej. Lubię Klimta. Adela jednak już mnie znudziła, chociaż nadal doceniam jej piękno. Drań się przytula bardziej. Bardziej wsłuchuję się nocą w jego oddech. Ulubione piję z wodą mineralną. Portugalskie. W głowie mam mętlik i pustkę. klik

 

środa, 7 kwietnia 2010

tańcowały dwa Michały, czyli pani wkracza w wiek, kiedy faceci widzą ja inaczej...?

    Kiedy na ostatniej imprezie w byłej firmie towarzystwo zaczęło się powolutku przetasowywać, obok mnie zmaterializowali się dwaj panowie. Jeden mniej więcej w moim wieku, drugi jakieś piętnaście lat ode mnie starszy. Pierwszy wysportowany luzaczek, drugi stateczny, elegancki, pachnący moimi ulubionymi perfumami męskimi, z obrączką wżynającą się w palec wskazujący prawej ręki. Dla pierwszego stanowiłam obiekt dojrzały. Dla drugiego pełnoletni i świadomy. A dla obu jak najbardziej seksualny.
Ani jeden, ani drugi jednak nie wiedział (bo i skąd niby by?), że żonaci i współpracownicy stanowią dla mnie obiekt jedynie konwersacyjny.
A tu nawet do podstawowej konwersacji dojść nie mogło, ponieważ mogłabym opowiadać zarówno o prawie Gaussa, jak i dowodzić, że Ziemia jest płaska, oparta na różowych krokodylach - tyle samo z jednego i drugiego by zakodowali, czyli kompletnie nic.
Jednak sytuacja mocno mnie rozbawiła. Chociaż... przede wszystkim zadziwiła.

    Tańcowały dwa Michały, jeden duży, drugi mały... Wybawiłam się do północy i zamówiłam taksówkę ignorując ich kompletnie.

    Nawet nie przypuszczałam, że wiek może być wartością aż tak bardzo względną. klik

wtorek, 6 kwietnia 2010

dupa, czyli rak

    Kiedy pani uporządkowała wszystko w swoim nowym mieszkaniu i poniekąd nowym życiu, wymiotła wszystkie śmieci z balkonu, pomalowała barierkę i ustawiła ładnie przycięte róże, okazało się, że dłonie mam boleśnie poranione kolcami, a Wielki Tydzień może zakończyć się w sobotę. Święta minęły mi na niemyśleniu. Płakać nie potrafiłam, ale pierwszy raz w życiu poczułam, w jaki supeł potrafi związać się żołądek. Rodzic mój płci męskiej nie wytrzymał bowiem i wygadał się wreszcie.
I dobrze. Przynajmniej wiemy już o i o cholernie inwazyjnych przerzutach i o roku czasu na i jego decyzji rezygnacji z chemii. Dziwne uczucie. Coś na pograniczu strachu i niedowierzania. I nadziei.
"No to dupa" stwierdził ślubny. Ja jeszcze stwierdzić niczego nie potrafię. Dobrze, że jutro wracam do rytmu. Zacznę być w kilku miejscach naraz, myśleć o wszystkim, biegać i odczuwać zmęczenie. klik

czwartek, 1 kwietnia 2010

obciach, czyli poznajemy sąsiadów

    Wyjazd do Warszawy zakończył się przemiłą kolacją w firmie ślubnego i kosmicznym bólem głowy w drodze powrotnej. Nic nie piłam. Kawę znaczy się i sok z czarnej porzeczki. I wcale nie jednocześnie. I jadłam. O! awokado z sosem czosnkowym i pomidorem. Najpierw myślałam, że zestaw jest niejadalny, ale ponieważ lubię awokado, pomyślałam, że raz kozie śmierć i pożarłam i żyję i było bardzo dobre. No ale nie od tego przecież ta głowa. Coś tam najszczęśliwsza mówiła, że halny szaleje i pewnie dlatego, bo ja halny odczuwam zawsze w źrenicy oka i w łuku brwiowym i w ogóle w każdym milimetrze lewej połowy głowy. Dranisko obłowiło się w Bionicle w ilości nieprzyzwoitej i inne potwory, które według niego są wspaniałe. Cztery siaty tego towaru, czyli prezentów, zostało rozpakowane po powrocie do domu i składaliśmy paskudztwa. Ale tu muszę przyznać: składanie ich jest faktycznie dobrą zabawą. Strach pomyśleć, że draniowi przyjdzie do głowy któregoś z nich rozebrać na części pierwsze... Ale póki co przyszło mu do głowy obudzić się o piątej rano, przybiec do nas i zażądać światła w dużym pokoju. Postanowił bowiem, że będzie się bawił nimi. Żaden argument z naszej strony dostatecznie dobrym argumentem nie był, a drań dodatkowo wytoczył kaliber ciężki oświadczając, że jest głodny i prosi o śniadanie, więc ślubny wstał, podczas gdy ja próbowałam się swoim cierpieniem zasłaniać. Nic to nie dało. Za to dzień jaki długi miałam!! Okna wszystkie pomyłam (lepiej późno niż wcale) i balkon wysprzątałam, a przy okazji sąsiadów poznałam. No i wcale nie tak standardowo. Okno balkonowe bowiem umyłam, balkon doprowadziłam do sterylnej czystości i zorientowałam się, że nie ma na nim kotki. No nie było jej, co nie przeszkadzało mi w patrzeniu i twierdzeniu, że pewnie gdzieś jest, ale ja jej nie widzę po prostu. Nie było. Zawołałam zatem ślubnego, żeby zobaczył, że jej nie ma. Drań niestety też to stwierdził i właśnie zaczynał wpadać w panikę, kiedy z przylegającego do nas balkonu wychylił się miły staruszek i oświadczył, że nasz kot jest właśnie u nich, mięsa jeść nie chce, ale bawi się kłębkiem i może przychodzić, kiedy chce, tylko żebyśmy zrobili bezpieczne przejście. Ślubny coś tam szepnął, że drugiego kota też mamy i psa, ale pan już nie usłyszał, bo podreptał do domu bawić się z kotem, który "jest taki śliczny i miły", a my zostaliśmy z co najmniej głupimi minami na swoim terytorium. To ostatecznie z bólu głowy mnie wyleczyło - obciach jak tralala. A piękna wróciła łaskawie godzinę później. No tak... klik
PS. podlewamy i podlewamy.