sobota, 18 lutego 2012

... i nastała cisza...

... Louisa Armstronga. Zagrał ją muzyk. Oczywiście zagrał ją na trąbce. Zagrał idąc z oddali. Zza grobów. Zbliżając się do miejsca, gdzie byliśmy skupieni przy miejscu spoczynku babci. Melodia przepiękna i wzruszająca. Wypełniająca ciszę pełną dźwięków  sznurów, kielni, betonu. Melodia chwytająca za serce jak i cała uroczystość. Z pięknym chórem i sześcioma celebrantami w odświętnych ornatach.
No tak... Od środy czas płynie inaczej. Dla mnie zaczął się kolejny krąg dorosłości. Dla drania pierwszy. Jest już dobrze. Nie chcę gdybać. Nie chcę płakać. A może nie mogę. Nie wiem sama. Tak... cisza ma wiele dźwięków i wspomnień.

niedziela, 5 lutego 2012

długa droga do domu, sarna, kowal i trzy kubki

    Leniwa niedziela toczy się własnym tempem, a ja we własnym tempie nie toczę się wcale - odpoczywam i poniekąd budzę trzecim kubkiem kawy z mlekiem. Od trzech godzin. Narty zostały odłożone na następny tydzień. Trochę dlatego, że mróz zmroził nawet drania i ślubnego chęci białego szaleństwa, trochę dlatego, że pracowałam wczoraj w tak nieprzyzwoitej odległości od domu i do tak nieprzyzwoitych godzin, że towarzystwem moich własnych chłopaków przez całą wyprawę cieszyłam się w sposób zwielokrotniony.
Kiedyś inaczej pojmowałam czasoprzestrzeń. Obecnie odległość i godziny nie wywołują u mnie żadnych refleksji. Po prostu są. Ja też jestem. Jest zima. Jak wracaliśmy, sarna przebiegła nam tuż przez samochodem. Widok niesamowity i sprawiający wrażenie trochę mrożące krew w żyłach. Wyrosła nagle przed zderzakiem samochodu. Ślubny zdążył zahamować, a ona pognała sobie gdzieś w swoją stronę lasu dając do zrozumienia, że puszcza to jej rejon, w którym my jesteśmy tylko gośćmi (żeby nie powiedzieć: intruzami). Drań spał w foteliku na tylnym siedzeniu, kamerzysta spał również, twierdząc później, że tylko takie sprawiał wrażenie, a my cieszyliśmy się, że mieliśmy w zasięgu świateł samochodu sarnę a nie jelenia. On na pewno by nie przebiegł.
Ale właściwie to cała droga powrotna byłą pełna niespodzianek. Przydrożna puszcza oświetlana jedynie światłami naszego samochodu wyglądała przerażająco i niepokoiła. Brak śniegu uwidaczniał nasypy, rowy i przydrożne krzyże w sposób upiorny, a brzozy straszyły swoją obecnością na równi z wszędobylską mgłą i niską temperaturą suszącą drogę, która zachęcała do szybszej jazdy. Zawadziliśmy też o zajazd przypominający chatkę Baby Jagi, w której zjedliśmy kociołek kowala i przefantastyczną pizzę, pieczone jabłka i pomidory zapiekane z serem. Po takiej uczcie najchętniej położyłabym się przy kominku w jakimś wielgachnym łóżku, ale trzeba było wracać. Do rzeczywistości. Zatem wróciliśmy wąską ścieżką poprzez noc i puszczę. W domu czekały łóżka z chłodną pościelą, gorąca kąpiel i mruczące natrętnie koty. Reszty nie pamiętam. klik