- Wiesz co to jest kaloria? - zabrzmiał prawie poważnie głos sekretarki
po drugiej stronie telefonu, którego dźwięk wyrwał mnie z transu
myślowego dotyczącego niezwykle ważnych wydarzeń. A ponieważ siedziałam
zakopana w dokumentacji i jej pochodnych, które sama tworzyłam,
zatraciłam granicę poczucia humoru. A może nie zatraciłam, tylko już
podświadomie mam zakodowane, że oficjalny telefon od sekretarki wróży
niezwykle ważne następstwa. W takich okolicznościach
nie było nawet sensu sensownie odpowiadać i silić się na rzekome
znawstwo wartości energetycznych etc., więc mając nadzieję, że może to
jakiś słowny żart wyraziłam swój brak wiedzy i nieznajomość tego
zakamarka leksyki polskiej. Jakoś nie-żartem mi się to odruchowo nie
wydało... Chichot w słuchawce nie pojawił się. I kiedy już zaczęłam się
zastanawiać, czy aby ktoś z góry nie potrzebuje nagłej pomocy
słownikowej, za jaką robię, sekretarka arcy poważnym tonem poinformowała
mnie, że kaloria, to taka mała, wredna istotka mieszkająca w szafie,
zwężająca w nocy ubrania.
Ha! i to jest myśl! A zarazem sygnał, że najwyższy czas na urlop. Jeszcze miesiąc temu samo pytanie by mnie rozbawiło.
Rzeczywiście, pora na odpoczynek :) A te kalorie to rzeczywiście małe, wredne istotki, muszę je przegonić z szafy, bo okaże się, że po wakacjach w nic się nie mieszczę ;)
OdpowiedzUsuńMam takich w szafie na pęczki. Oczywiście. Choć znam i inne wytłumaczenie: że jestem tak mądra, iż ta mądrość się w głowie nie mieści, więc ją gdzieś upchnąć trzeba, czyż nie?
OdpowiedzUsuń