piątek, 15 sierpnia 2014

So dance your own dance...

     Trzeci tydzień urlopu mija mi pod znakiem spotkań ze znajomymi, przyjaciółmi i rodzicami przyjaciół drania. Miło. Mija również pod znakiem lekarzy. Wczoraj poszłam do przyszpitalnej przychodni z dzieckiem na konsultację, a wyszłam niemalże z mumią. Bywa. Mięczak zakaźny to wynik basenów kilku, kilku zalewów i prawdopodobnie wymiany koszulek podczas kilku meczy w ostatnim tygodniu, czyli na obozie treningowym. Ważne, że to już za nami. Mąż mój własny i osobisty oraz najszczęśliwsza babcia na świecie zostali poinformowani, jak już byliśmy w drodze na lody. Ciut poplamione krwią spodnie naprawdę nie były niczym wzbudzającym zainteresowanie przy obu zaklejonych opatrunkami rączkach. Łopatki i prawy bok skryły opatrunki pod koszulką, więc daliśmy radę iść na duże lody. Bardzo duże. Ogromne. Po raz kolejny zostało mi udowodnione, że w trudnych wypadkach myślę szybciej i logiczniej, podejmuję decyzje racjonalnie. Pani doktor była pod wrażeniem. Po co odwlekać? Rozkmienianie dodaje bólu. Żebym to ja była taka prywatnie, gdy mam więcej czasu... ha! pobożne życzenie... Zatem: lody były. Od poniedziałku odbieram wiadomości i telefony z pracy. A mieli naruszać moją urlopową autonomię jedynie w sytuacji kataklizmu. Ponoć kataklizm nastał. Z drugiej strony mam przedsmak powrotu do pracy. Taka aklimatyzacja. Może to i dobrze? Odwiedziłam fryzjerkę Agatę. Nie obcinałam włosów. Podbarwiłam je jedynie. Coraz mniej te moje własne naturalne od tych moich naturalnych farbowanych się różnią. Przyzwyczaiłam się, a i kolor jaśnieje zgodnie z prawami natury. Śmieszne to wszystko. Wakacyjne Zakopane pozwoliło mi odetchnąć. Kochałam góry miłością absolutną. I jedyną. Aż pewnego dnia przestałam tam jeździć. Bo drań, bo mały, bo trudno będzie, bo patrzeć jedynie... Już nie patrzyliśmy. Kondycję ma, zawzięty jest bardziej niż ja sama, bakcyla złapał nieziemskiego. Mąż mój własny i osobisty patrzy na dziecko swoje i rośnie w dumę. On też góry kocha. Poniekąd geny robią swoje, ale sama wiem, że oprócz genów jest jeszcze jakaś siła sprawcza i emocjonalna indywidualizacja. Kraków dopieścił mnie szybko. A właściwie przedpieścił. Najpierw Kraków, potem Tatry. Czakram był. Pogoda była. Smaki i kolory Brackiej, Floriańska i UJ. Mój Kraków. Zabawne, że moim pozostanie na zawsze. Bawię się kolorami i odcieniami. Czarny odstawiam. A jeśli sięgam po niego to bez absolutu. Żółty zagościł razem z seledynem i koralową czerwienią. Dobrze mi i lekko tak. Tak, lekko. Na duszy. Na sercu. W myślach kłębią się jakieś plany. Żale też się tam pojawiają, ale nie determinują rzeczywistości. Przełykam coraz sprawniej to, co mnie drażni. A teraz mam chwilę dla siebie. Dłuższą chwilę, bo chłopaki rajd rowerowy urządzili sobie. Chicago (musical) za mną. Teraz Duma i uprzedzenie. Obok mnie coś Kalicińskiej i Królewska krew Sullivana. Obiad na wyciągnięcie ręki. Spokój. Uwielbiam te chwile uporządkowania między wymiarami. I tę lekką dysharmonię tych wymiarów, które nie do końca dają się ujarzmić, ponieważ ma i to swój urok. Luluś patrzy wielkimi ślepkami i merda przypominającym (jak i całość) mop ogonem, bo obiecałam mu kąpiel, a on lubi spłukiwanie szamponu i szaleństwo popraniowe na podłogach, których od kilku miesięcy nie okrywam dywanami. Te ostatnie po czyszczeniu starannie zostały zwinięte i schowane. Firany również. Jedynie drań ma w oknie coś więcej niż rolety. Pachnie ciastem ze śliwkami. Wielki arbuz rozpękł przy lekkim nacięciu nożem. Lubię lato. Uwielbiam lato. Perfumy z domieszka wanilii zakupiłam i jest mi z nimi dobrze. Jest dobrze... więc tańczę swój taniec dalej... klik

2 komentarze:

  1. Zatrzymaj lato! Kocham lato. Mogłoby trwać dłużej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ładnie Drania zarażacie :)
    Nie znoszę, kiedy dzwonią do mnie z kataklizmami, które okazują się igraszkami.

    OdpowiedzUsuń