środa, 10 grudnia 2008

rozrabiam nadal i już do tego przywykłam...

    Pani obudziła się dzisiaj rankiem rankiem skoro świt, kiedy to do hymnu z Wieży Mariackiej nadawanego w programie pierwszym polskiego radia brakowało godzin siedem. Pani wstała i nacisnęła włącznik światła. Ciemność jednak pozostała ciemnością, a głuchy dźwięk oznajmił, że żarówki właśnie straciły swoją żywotność. Myśląc o uciesze ślubnego, który będzie musiał się z plafonem na suficie pokoju dziennego mocować, skierowałam się w stronę przedpokoju. Mamy tam ciepłe światło boczne, które dzięki przyciemnieniu w nocy ładnie oświetla mieszkanie, a z rana mami jeszcze półsnem, ale ono niestety nie omamiło mnie dzisiaj, ponieważ gdy tylko dotknęłam włącznika, aby światło uregulować, usłyszałam kolejny głuchy dźwięk. W duchu podziękowałam sobie, że po plafonie nie uparłam się, aby włączyć komputer i jednocześnie zaklinając, żeby oświetlenie w łazience nie wysiadło. Nie wysiadło. W kuchni też nie, więc uzbrojona w kawę oraz wystrojona turbanem na mokrych włosach postanowiłam zaryzykować i włączyłam komputer. Nie spaliłam, kawy nie wylałam - kawę w całości wypiłam. Wylałam za to make-up z buteleczki. No jakoś tak mi wziął i upadł i wpadł do brodzika i tam mażąc ściany wylał się. Nawet nie wiedziałam, że tak trudno go zmyć z glazury - z twarzy schodzi bez problemu. I kiedy myślałam, że tak w stylu naturell mi pójść przyjdzie, okazało się, że w sumie to się malować nie muszę, bo te hektolitry skrzypu i witaminy A robią jednak swoje i aż poczułam się dziwnie odkrywając swoją prawdziwą twarz. Czego to nałóg nie robi z czlowieka. Ale jak to powiedział ślubny... ponoć i tak zawsze po dwóch godzinach mojego make-up'u widać już nie było, ale bał się mi sugerować, że to wydatek zbędny. No niech mu będzie. Jednak poniósł go raz jeszcze, bo dla zasady kupić cudaka musiałam. Potem niczego już nie uszkadzając zaprowadziłam drania do przedszkola mocno zestresowana, czy aby będzie on chciał tam dzisiaj zostać, czy też może wyskoczy (jak wczoraj) z nagłym protestem i twierdzeniem, że on dzisiaj chce mieć wolne. Wczoraj wsadziłam go do taksówki i do dziadków-pradziadków zawiozłam, dzisiaj postanowiłam być twarda. Nie było takiej potrzeby, więc w skowronkach pognałam w stronę szkoły. A potem to już luzik... kontrola z kuratorium, tłum rodziców na każdej przewie i wypełnianie kart wycieczki na lekcję muzealną.
I tylko nie mogłam pojąć, dlaczego uczniowie się na mnie tak dziwnie patrzyli, kiedy zagnałam ich do sali, sprawdziłam listę, podyktowałam temat i zaczęłam prowadzić lekcję. Ostatnią moją w tym dniu. Twierdzili nawet uparcie, że dzisiaj nie jest czwartek, a oni powinni już iść do domu. Faktycznie... właśnie zauważyłam, że dzisiaj nie jest czwartek... Pracowałam wobec tego dzisiaj godzinę dłużej, a oni mają wiedzę o tekst Barańczaka poszerzoną. I to wcale śmieszne nie jest. Nic a nic, bo to znaczy, że do piątku jeszcze dwa dni, a nie jeden... klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz