sobota, 24 października 2009

łamiąc konwencje nawet w kliku

   Tygodnie mijają szybciej, niż jestem w stanie je myślami ogarnąć. Zaczynam poniedziałek szybkim prysznicem gorącym i gorącą kawą prawie pod strumieniem wody, a potem to już tylko szybki bieg. Zatrzymuję się jedynie przy draniu. Nie obchodzą mnie wtedy gablotka, koło, złamany obcas. Co znaczy bowiem jeden obcas? Wielkie nic. Nawet jeśli był jednym z ulubionych. Na usta wróciła szminka. Karminowa. A miała nigdy nie wrócić. Hm... Powroty, powroty, powroty. Toruń jest przepiękny. Ślubny jest wkurzony. Drań był chory. Ja jestem... nie, nie jestem zmęczona. Raczej mam świadomość, że nie potrafię odpocząć. Nie potrafię i już. I nie chcę. Wrócił i teatr. Późno kończy się niestety to czytanie stolikowe, które śledzić uwielbiam, a które dzieciaki uwielbiły również. A ja chłonę wszystko jak jamochłon i do życia wystarcza mi gwar i kawa. Hektolitry kawy. Czasem tylko zastanawiam się, jak to jest, że kiedy wydaje mi się, że już więcej z siebie dać nie mogę, okazuje się w momencie, że jestem w stanie się jeszcze bardziej rozmienić, wymienić, zamienić, zmienić? Okazuje się wtedy również, że z migreną da się żyć. Ba! da się ją zepchnąć w nieświadomość, jeśli trzeba. Ale ta moja jest akurat diagnozowana. Jakoś tak wyszło... Dzisiaj nabyłam spodnie. Czarne. Powroty? Z haftowanym paskiem. Włosy odrosły już i wyznaczają jaśniejszymi paskami upływ czasu. Upływ czasu... Ano właśnie. Kombinuję, co z nimi zrobić. Pierwsza decyzja zapadła - ogród jest piękny, ale za daleki. Moje centrum jest więc póki co moje i wieczorem mogę patrzeć na wszystkie jego barwy, które po zmroku przykrywają cały nieład i brak logiki. Zapach węgla, czerwone hydranty i dźwięk obcasów odbijających się od zmarzniętych kostek koją moje zmęczenie jeszcze zanim wejdę do domu. Łamię konwencje. Ślubny zaciska zęby. Za to go kocham. On to wie. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz