niedziela, 11 marca 2012

Louise de Vilmorin

"Mężczyzna to mężczyzna. Ale przystojny mężczyzna to zupełnie coś innego."
Hm... mam kalendarz, który czasem takim cytatem rzuci.

środa, 7 marca 2012

hm... głównie o zmianach, skoro tytuł powinien być

    Czas płynie swoim rytmem i tylko niekiedy zadziwia mnie fakt, że to takie oczywiste. Naturalne. Naturalnie spodziewałam się płaczu, przebudzeń w środku nocy i strachu przed uczuciem zimna. I snów. A jest tak po prostu i dobrze, spokojnie. Dzień po pogrzebie zakwitł po raz pierwszy grudnik, na którego kwiaty babcia czekała odkąd zasadziła maleńką zaszczepkę kilka lat temu. Cieszyłam się z tego jak głupia. Czarownica z niej była prawdziwa. Niestety już czwarta z mojej rodziny, która mnie zostawiła. Ale pierwsza taka spokojna. I jak ja mam patrzeć inaczej na świat, kiedy we mnie płynie taka niepokora i zamiłowanie tego, co piękne w świecie i życiu? Obserwują mnie rodzice ze zdziwieniem. Oni też się innych reakcji spodziewali. Nie nadejdą. Jest dobrze. Wiem, że jest dobrze. Patrzę na drania i chociaż jeszcze kroi mi się serce, widzę w nim całą rodzinę i to daje mi kopa do życia. To w tym miejscu bowiem tkwi sekret naszej nieśmiertelności. Genetyka to niczym alchemia coś niezrozumiałego i fascynującego. Poprzez przekazywanie wartości można wydzielić złoto. Jakie ja wartości przekazuję? Co dzięki wyznawanemu przeze mnie systemowi zdoła on sam wydzielić w sobie i innych?
Mąż mój własny i osobisty jeszcze tego pamiętnego dnia chciał mi opis numeru telefonu z "Babcia" zmienić na "Dziadek". Nie zgodziłam się. Ilekroć dzwoni do mnie dziadek, wyświetla mi się napis "Babcia" i przez kilka ułamków sekund czuję radość. Nie potrafię tego wyjaśnić. To jakby telefon z zaświatów. Uczucie fantastyczne. I wcale nie czuję rozczarowania, gdy odbiorę. Przecież wiem, że usłyszę głos dziadka, który teraz stał się niebywale mobilny. Wiem również, że usłyszę sakramentalne stwierdzenie, że był na targu i znowu kupił jajka. Ostatnio tym sposobem uzbierałam w lodówce sztuk siedemdziesiąt. Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, że szukam w podświadomości jakiejś szczelinki, w którą mogłabym szepnąć kilka słów. Takich codziennych, oczywistych i prostych. Mam to szczęście, że akurat jej zdążyłam powiedzieć wszystko. Mówiłam to systematycznie i świadomie. Kocham cię babciu było tak naturalne i oczywiste, że teraz mogę być spokojna.
Bo w ogóle jestem spokojna. Chociaż w pracy znów przetoczyła się lawina, nie przyjęłam jej tym razem na klatę. Tym razem olałam ją w całości i jawnie. Kupiłam zieloną torbę wielkości koszyka i płaszcz wełniany z ogromnym futrzastym kołnierzem. Zmieniłam perfumy, a żakiety klasyczne odwiesiłam w niepamięci szafy nabywając same nietypowe. I jest mi z tym dobrze. Moi uczniowie na korepetycjach jedno po drugim w tym tygodniu zerkają na czerwień paznokci. Polubiłam. Nie mam pojęcia, jak mogłam do tej pory uważać to za głupotę. Kosmetyczka namówiła mnie na nowy masaż. Zapisałam się na kurs prawa jazdy. Nie... nie przerażam się. Zmieniam. Często patrzę na zegar. Mam ich dużo w swoim otoczeniu. I za każdym razem stwierdzam, że czas zwolnił. Mam go jakby więcej. A  długość dnia wpływa na moją korzyść. Zbliża się czas letni, który jest zgodny z moim zegarem biologicznym. Yerba mate dodaje mi chęci do picia jej w jeszcze większych ilościach. Jest dobrze. Jest lekko. Jakby ktoś mi pomagał żyć dalej i przejął na siebie znaczącą część tego, co męczące. A może to nadmiar yerby. Faktycznie... znika z puszki w tempie dorównującym jedynie ilości przerzuconych przeze mnie kartek w książkach, które znowu pochłaniam i znowu mam na nie czas. Tak... teraz to ja nie wiem skąd mam dużo czasu. Dziwne. klik

sobota, 18 lutego 2012

... i nastała cisza...

... Louisa Armstronga. Zagrał ją muzyk. Oczywiście zagrał ją na trąbce. Zagrał idąc z oddali. Zza grobów. Zbliżając się do miejsca, gdzie byliśmy skupieni przy miejscu spoczynku babci. Melodia przepiękna i wzruszająca. Wypełniająca ciszę pełną dźwięków  sznurów, kielni, betonu. Melodia chwytająca za serce jak i cała uroczystość. Z pięknym chórem i sześcioma celebrantami w odświętnych ornatach.
No tak... Od środy czas płynie inaczej. Dla mnie zaczął się kolejny krąg dorosłości. Dla drania pierwszy. Jest już dobrze. Nie chcę gdybać. Nie chcę płakać. A może nie mogę. Nie wiem sama. Tak... cisza ma wiele dźwięków i wspomnień.

niedziela, 5 lutego 2012

długa droga do domu, sarna, kowal i trzy kubki

    Leniwa niedziela toczy się własnym tempem, a ja we własnym tempie nie toczę się wcale - odpoczywam i poniekąd budzę trzecim kubkiem kawy z mlekiem. Od trzech godzin. Narty zostały odłożone na następny tydzień. Trochę dlatego, że mróz zmroził nawet drania i ślubnego chęci białego szaleństwa, trochę dlatego, że pracowałam wczoraj w tak nieprzyzwoitej odległości od domu i do tak nieprzyzwoitych godzin, że towarzystwem moich własnych chłopaków przez całą wyprawę cieszyłam się w sposób zwielokrotniony.
Kiedyś inaczej pojmowałam czasoprzestrzeń. Obecnie odległość i godziny nie wywołują u mnie żadnych refleksji. Po prostu są. Ja też jestem. Jest zima. Jak wracaliśmy, sarna przebiegła nam tuż przez samochodem. Widok niesamowity i sprawiający wrażenie trochę mrożące krew w żyłach. Wyrosła nagle przed zderzakiem samochodu. Ślubny zdążył zahamować, a ona pognała sobie gdzieś w swoją stronę lasu dając do zrozumienia, że puszcza to jej rejon, w którym my jesteśmy tylko gośćmi (żeby nie powiedzieć: intruzami). Drań spał w foteliku na tylnym siedzeniu, kamerzysta spał również, twierdząc później, że tylko takie sprawiał wrażenie, a my cieszyliśmy się, że mieliśmy w zasięgu świateł samochodu sarnę a nie jelenia. On na pewno by nie przebiegł.
Ale właściwie to cała droga powrotna byłą pełna niespodzianek. Przydrożna puszcza oświetlana jedynie światłami naszego samochodu wyglądała przerażająco i niepokoiła. Brak śniegu uwidaczniał nasypy, rowy i przydrożne krzyże w sposób upiorny, a brzozy straszyły swoją obecnością na równi z wszędobylską mgłą i niską temperaturą suszącą drogę, która zachęcała do szybszej jazdy. Zawadziliśmy też o zajazd przypominający chatkę Baby Jagi, w której zjedliśmy kociołek kowala i przefantastyczną pizzę, pieczone jabłka i pomidory zapiekane z serem. Po takiej uczcie najchętniej położyłabym się przy kominku w jakimś wielgachnym łóżku, ale trzeba było wracać. Do rzeczywistości. Zatem wróciliśmy wąską ścieżką poprzez noc i puszczę. W domu czekały łóżka z chłodną pościelą, gorąca kąpiel i mruczące natrętnie koty. Reszty nie pamiętam. klik

niedziela, 29 stycznia 2012

Hit the road Jack!

    Tak. Tenor ujął mnie absolutnie podczas wczorajszego koncertu. Już pominę fakt, że tenor to mój ideał męskiego głosu, ale dobitnie zaznaczę, że w moich uszach tenor tenorowi nierówny. Jeden jest ideałem, drugi mnie ujmuje absolutnie dzięki prywatnej nucie indywidualności głosu. Zasłuchałam się. Zapatrzyłam się również. Ale to już tylko dzięki zasłuchaniu. A potem miałam okazję porozmawiać. I wcale nie paplałam, jak zauroczona - ba! udałam, że jest mi totalnie obojętna ta nuta indywidualizmu.
- Ma pani doskonały gust - powiedział pan, który cały wieczór siedział obok mnie i mierzył wzrokiem mój biust i nogi pomiędzy skrawkiem długiej spódnicy a butem na wysokim obcasie.
- Pan, jak widzę, również - odpowiedziałam pozostawiając go w totalnym zbaranieniu. A szkoda. Myślałam, że po takiej obserwacji jakaś dyskusja może się rozwinąć i okazać całkiem sensowną. Chociaż... no tak... zapomniałam. Muszę jednak przyznać rację jedynej kobiecie, która mnie na równi wkurza co fascynuje swoją seksualnością w podejściu do kwestii kontaktów międzyludzkich: im więcej się ukryje, ale obciśnie, tym bardziej będzie się przyciągać wzrok. Może nieświadomie tak się ubrałam, a może to podświadome przyjmowanie pewnych zasad, o których do tej pory nie miałam aż tak wyraźnego pojęcia. Załóż golf i odsłoń ramiona, a cały wieczór kilku będzie próbowało wyłowić twój biust - mówiła piękna wielokrotnie. Załóż długą suknię, a najbardziej ponętne będą kostki i stopy. No tak... Wytańczyłam się. Najprzyjemniejsze jednak jest to, czego ona nie zrozumie. Ani tym strojem, ani blondem włosów (tak, byłam w piątek u mojej fryzjerki i mam blond platynowo - popielaty), ani wysokimi obcasami nie zamierzałam nikogo zdobyć. Chciałam podobać się tylko ślubnemu. Inni niech się patrzą, ale i tak to, co pod materiałem pozostanie jedynie dopełnione w ich wyobraźni.
Weekend mija... Zaraz idziemy na obiad do najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej. szaleństwo dnia wczorajszego powoli opada i stabilizuje się na szaleństwie zwyczajnym. Wczoraj bowiem najpierw byłam w pracy, a potem pomknęliśmy na bal, gdzie bawiłam się cudownie, przy jeszcze cudowniejszej muzyce symfonicznej z nieziemskim solistą. A dzisiaj mąż mój własny i osobisty przegląda oferty na stokach i uparł się, że w przyszłym tygodniu odzieje mnie w narty i gogle. To brzmi na równi komicznie, co fantastycznie. I ten ostatni przysłówek nie jest bynajmniej synonimem czegoś cudownego. A do tej pory uważałam ślubnego za osobę racjonalną. Ale dranisko już się chichra i cieszy z perspektywy szaleństwa. No tak... póki co to ja widzę szaleństwo w ich oczach i przerażenie w swoich. Ale niech im będzie. Dałam radę pokonać czasoprzestrzeń biegusiem w 12 centymetrowych szpileczkach na lakierowanym parkiecie, dam radę na deseczkach z kijkami... Tak... klik

sobota, 7 stycznia 2012

I did not recognize the fire burning in my eyes...

    ... a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęła drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? - kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
... tak... Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym poczatku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej - Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech... klik

I did not recognize the fire burning in my eyes…

    … a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęłam drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? – kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
… tak… Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym początku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej – Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech… klik

środa, 28 grudnia 2011

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst z mogilnika, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera - odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem... wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? - krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak... Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest... ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera – odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem… wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? – krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak… Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest… ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

niedziela, 27 listopada 2011

Frajda trwa… czyli kruki na bieli – granatowe zabawki…

     … człowiek w śniegu – krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu – urojenie roju, drzewa w śniegu – żył i tętnic obraz, domy w śniegu – Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni…. przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak… I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa… A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem… kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

Frajda trwa... czyli kruki na bieli - granatowe zabawki...

... człowiek w śniegu - krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu - urojenie roju, drzewa w śniegu - żył i tętnic obraz, domy w śniegu - Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni.... przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak... I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa... A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem... kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

czwartek, 10 listopada 2011

„Oddychaj. Świat poczeka.”

    … zatem odpoczywam i słucham „Madame Butterfly”. Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

"Oddychaj. Świat poczeka."

    ... zatem odpoczywam i słucham "Madame Butterfly". Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

poniedziałek, 3 października 2011

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na kawę latte dużą i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej… kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem… Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam… Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się – kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam już zielono – żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment… tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na dużą latte i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej... kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem... Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj właśnie trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam... Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się - kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam zielono - żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment... tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik

niedziela, 18 września 2011

Jestem...

    ... trochę zmęczona, trochę rozgorączkowana, bardzo stęskniona. I szczęśliwa. Wyjazdy mają tę cudowną zaletę, że po nich z reguły następują powroty. Studio im. Agnieszki Osieckiej jest... no właśnie. Jest. Jedyne w swoim rodzaju. I pełne wspomnień z czasów studenckich, a stolica niezmiennie dla mnie najwspanialsza nocą.  Hotele są... bezosobowe i absolutnie beznamiętne. I dlatego mogę w nich spać. A właściwie to nawet lubię w nich spać. Zwyczajnie i po prostu. Nie zadzwoniłam do Agaty organoleptycznej. Nie tym razem. Tym razem czas rządził mną. Chociaż w zasadzie... w zasadzie to ja nie chciałam niczego planować. Tym bardziej gigantycznej migreny, z którą musiałam się zmagać przez cały piątek. Aż do soboty. Biorąc tonę leków przeciwbólowych i udając, że panuję nad tematem, otoczeniem i czuję się wspaniale. Od jutra zaczyna się normalny tydzień. Chociaż sama nie wiem, co obecnie jest normalne, a co normalne. Zmieniłam perfumy. Tak po prostu i po kilku latach. Nagle. Zakupiłam nową, inną bieliznę. Zaskoczyłam samą siebie wyborem i kolorem. Mąż mój własny i osobisty wszystkie zmiany przyjmuje z lekkim niedowierzaniem, ale dzielnie i z uśmiechem aprobaty przygląda się ledwo zauważalnie, stale obserwuje i udaje, że nie przywiązuje wagi do zmian, które wyraźnie przypadają mu do gustu. Gust może być zmienny, czy jest tylko jeden? Minął rok od mojej rewolucji zawodowej, a ja cały czas mam wrażenie, że zaledwie miesiąc temu postawiłam nasz świat na głowie. Nie bezpodstawnie moją ulubioną asaną jest pies z głową w dół. Kręgosłup mam prosty, kark rozluźniony, a głowa swobodnie kołysze się nad ziemią. I daje inną perspektywę. A ja coraz wyraźniej widzę, czego chcę. Niesamowite, jaką przyjemność może dawać życie, kiedy zaczyna się je praktykować, odstawiając teorię na bok. klik

Od czasu do czasu, czyli…

    … czas. A mogę o nim pisać w nieskończoność – chociażby to, że go lubię i chociaż czasem muszę się z  nim ścigać, a czasem mi umyka, nigdy nie przecieka mi między palcami i zawsze grzecznie pozwala się zaplanować w kalendarzu. A jednak czasem nie mam do niego cierpliwości. I czasu… Wczoraj na przykład obudziłam się przerażona faktem, że za oknem jest widno, więc powinnam być w innym wymiarze i dopiero po kilku chwilach okazało się, że jestem w tym właściwym, obok męża mojego własnego i osobistego (właściwego znaczy), jest sobota i mogę zwolnić. Zwolniłam. Zapadłam się w fotel u babci, sofę u rodziców, ławkę w parku, rattanowe krzesło kawiarni, stołek kuchenny u Ewy, własne łóżko i obserwowałam, jak minuty opływają wokół mnie. Jednak najmilsze było to własne łóżko. Lubię się nim rozkoszować.
- Czemu się ze mnie śmiejesz? – bo ślubny właśnie na mój wywód zareagował pełnym uśmiechem.
- Nie śmieję tylko uśmiecham do myśli wywołanych twoimi słowami.
Tym bardziej, że przedwczoraj była impreza integracyjna. Czyli właśnie wtedy, gdy nastał wolny piątkowy wieczór, integrowałam się z zespołem. Ślubny przyjechał zdecydowanie za wcześnie. I to dało nam możliwość odpoczynku we własnym towarzystwie. A ja poczułam ulgę, bo z nim zawsze mi jakoś tak lepiej. I nawet wino smakuje inaczej. Bezpieczniej. I tańczę odruchowo, bez wyczuwania kroków drugiej osoby.
A już tydzień temu (szybki ten czas) byliśmy z draniem na cudnym koncercie muzyki filmowej w wykonaniu orkiestry symfonicznej. W moim ukochanym pałacyku muzeum, które mi się z dobrą muzyką, węgierskim winem i oszałamiającym widokiem z balkonu kojarzy od mojego pierwszego w nim pobytu. Niby praca a jednak nie. Bo tak jakoś w ogóle od jakiegoś czasu coraz częściej pracę odbieram jak niepracę. Ryzykowne, ale chyba pozytywne.
Drań dziesięć dni temu poszedł do szkoły i jest taki duży, samodzielny i dzielny. A w drodze do domu mamy spacer, lody i opowieść z całego dnia szkolnego. Nie lubi świetlicy. Twierdzi, że czas mu się tam dłuży. Za to za lekcjami przepada i uwielbia panią Dorotkę – przy niej czas płynie za szybko.
- Nie chcę dorosnąć mamusiu – stwierdził ostatnio z całą sześcioletnią stanowczością. I to spowodowało, że zastanowiłam się nad owym dorastaniem, dorosłością, byciem dorosłym. Co te słowa oznaczają? Pamiętam, jak bardzo cieszyłam się wiekiem od szesnastych urodzin. I nadal mi z nim dobrze, ponieważ czas jednak daje się lubić. Nawet wtedy, kiedy nie potrafię go sprecyzować. A za pięć dni jadę i nie mam wyjścia, ponieważ zwyczajnie muszę podążyć trasą szybkiego ruchu w kierunku stolicy. I jedynie przypuszczalnie mogę powiedzieć, że wrócę prawdopodobnie w sobotę. Tak… i to jest właśnie ten moment, kiedy czas próbuje rządzić się i panoszyć i pozornie nie mam nad nim władzy. Niby niezależny taki. I przekorny. Rodzaju męskiego, więc trudno się dziwić. I tylko znowu nie wiem, w co mam się ubrać. Ale ja rodzaju żeńskiego jestem, więc też nie ma się co dziwić.
    Tymczasem dopiłam kawę, zjadłam szarlotkę i stwierdzam z całą stanowczością, że czas pójść na umówiony spacer, aby cofnąć się w czas międzywojnia. Od wczoraj bowiem moje powiatowe w czasie lat 20 – tych tkwi. Ale powiatowe raz w roku tak ma. A ja lubię ten czas i ten czas raz w roku też. klik

Jestem…

    … trochę zmęczona, trochę rozgorączkowana, bardzo stęskniona. I szczęśliwa. Wyjazdy mają tę cudowną zaletę, że po nich z reguły następują powroty. Studio im. Agnieszki Osieckiej jest… no właśnie. Jest. Jedyne w swoim rodzaju. I pełne wspomnień z czasów studenckich, a stolica niezmiennie dla mnie najwspanialsza nocą.  Hotele są… bezosobowe i absolutnie beznamiętne. I dlatego mogę w nich spać. A właściwie to nawet lubię w nich spać. Zwyczajnie i po prostu. Nie zadzwoniłam do Agaty organoleptycznej. Nie tym razem. Tym razem czas rządził mną. Chociaż w zasadzie… w zasadzie to ja nie chciałam niczego planować. Tym bardziej gigantycznej migreny, z którą musiałam się zmagać przez cały piątek. Aż do soboty. Biorąc tonę leków przeciwbólowych i udając, że panuję nad tematem, otoczeniem i czuję się wspaniale. Od jutra zaczyna się normalny tydzień. Chociaż sama nie wiem, co obecnie jest normalne, a co normalne. Zmieniłam perfumy. Tak po prostu i po kilku latach. Nagle. Zakupiłam nową, inną bieliznę. Zaskoczyłam samą siebie wyborem i kolorem. Mąż mój własny i osobisty wszystkie zmiany przyjmuje z lekkim niedowierzaniem, ale dzielnie i z uśmiechem aprobaty przygląda się ledwo zauważalnie, stale obserwuje i udaje, że nie przywiązuje wagi do zmian, które wyraźnie przypadają mu do gustu. Już sama nie wiem, czy gust może być zmienny, czy jest tylko jeden. Minął rok od mojej rewolucji zawodowej, a ja cały czas mam wrażenie, że zaledwie miesiąc temu postawiłam nasz świat na głowie. Nie bezpodstawnie moją ulubioną asaną jest pies z głową w dół. Kręgosłup mam prosty, kark rozluźniony, a głowa swobodnie kołysze się nad ziemią. I daje inną perspektywę. A ja coraz wyraźniej widzę, czego chcę. Niesamowite, jaką przyjemność może dawać życie, kiedy zaczyna się je praktykować, odstawiając teorię na bok. klik

niedziela, 11 września 2011

Od czasu do czasu, czyli...

    ... czas. A mogę o nim pisać w nieskończoność - chociażby to, że go lubię i chociaż czasem muszę się z  nim ścigać, a czasem mi umyka, nigdy nie przecieka mi między palcami i zawsze grzecznie pozwala się zaplanować w kalendarzu. A jednak czasem nie mam do niego cierpliwości. I czasu... Wczoraj na przykład obudziłam się przerażona faktem, że za oknem jest widno, więc powinnam być w innym wymiarze i dopiero po kilku chwilach okazało się, że jestem w tym właściwym, obok męża mojego własnego i osobistego (właściwego znaczy), jest sobota i mogę zwolnić. Zwolniłam. Zapadłam się w fotel u babci, sofę u rodziców, ławkę w parku, rattanowe krzesło kawiarni, stołek kuchenny u Ewy, własne łóżko i obserwowałam, jak minuty opływają wokół mnie. Jednak najmilsze było to własne łóżko. Lubię się nim rozkoszować.
- Czemu się ze mnie śmiejesz? - bo ślubny właśnie na mój wywód zareagował pełnym uśmiechem.
- Nie śmieję tylko uśmiecham do myśli wywołanych twoimi słowami.
Tym bardziej, że przedwczoraj była impreza integracyjna. Czyli właśnie wtedy, gdy nastał wolny piątkowy wieczór, integrowałam się z zespołem. Ślubny przyjechał zdecydowanie za wcześnie. I to dało nam możliwość odpoczynku we własnym towarzystwie. A ja poczułam ulgę, bo z nim zawsze mi jakoś tak lepiej. I nawet wino smakuje inaczej. Bezpieczniej. I tańczę odruchowo, bez wyczuwania kroków drugiej osoby.
A już tydzień temu (szybki ten czas) byliśmy z draniem na cudnym koncercie muzyki filmowej w wykonaniu orkiestry symfonicznej. W moim ukochanym pałacyku muzeum, które mi się z dobrą muzyką, węgierskim winem i oszałamiającym widokiem z balkonu kojarzy od mojego pierwszego w nim pobytu. Niby praca a jednak nie. Bo tak jakoś w ogóle od jakiegoś czasu coraz częściej pracę odbieram jak niepracę. Ryzykowne, ale chyba pozytywne.
Drań dziesięć dni temu poszedł do szkoły i jest taki duży, samodzielny i dzielny. A w drodze do domu mamy spacer, lody i opowieść z całego dnia szkolnego. Nie lubi świetlicy. Twierdzi, że czas mu się tam dłuży. Za to za lekcjami przepada i uwielbia panią Dorotkę - przy niej czas płynie za szybko.
- Nie chcę dorosnąć mamusiu - stwierdził ostatnio z całą sześcioletnią stanowczością. I to spowodowało, że zastanowiłam się nad owym dorastaniem, dorosłością, byciem dorosłym. Co te słowa oznaczają? Pamiętam, jak bardzo cieszyłam się wiekiem od szesnastych urodzin. I nadal mi z nim dobrze, ponieważ czas jednak daje się lubić. Nawet wtedy, kiedy nie potrafię go sprecyzować. A za pięć dni jadę i nie mam wyjścia, ponieważ zwyczajnie muszę podążyć trasą szybkiego ruchu w kierunku stolicy. I jedynie przypuszczalnie mogę powiedzieć, że wrócę prawdopodobnie w sobotę. Tak... i to jest właśnie ten moment, kiedy czas próbuje rządzić się i panoszyć i pozornie nie mam nad nim władzy. Niby niezależny taki. I przekorny. Rodzaju męskiego, więc trudno się dziwić. I tylko znowu nie wiem, w co mam się ubrać. Ale ja rodzaju żeńskiego jestem, więc też nie ma się co dziwić.
    Tymczasem dopiłam kawę, zjadłam szarlotkę i stwierdzam z całą stanowczością, że czas pójść na umówiony spacer, aby cofnąć się w czas międzywojnia. Od wczoraj bowiem moje powiatowe w czasie lat 20 - tych tkwi. Ale powiatowe raz w roku tak ma. A ja lubię ten czas i ten czas raz w roku też. klik

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Nagle tak cicho...

... zrobiło się wokół. Wróciła czerń i bardzo wysokie obcasy. I wcale nie zapomniałam, jak się stuka tymi cieniutkimi, włoskimi, które są na specjalne okazje. Wczoraj totalnie bezrefleksyjnie zauważyłam je dopiero po szesnastu godzinach, a stopy nie musiały odpoczywać w drodze do domu. Za to drań usnął w foteliku po dniu pełnym emocji. Ja od emocji jeszcze nie odpoczęłam. Zabawne, że dla mojego dziecka wszystko jest takie oczywiste i naturalne. Kupił wczoraj zabawkę kościotrupa. Gumowego. Z dużą głową. Jeśli głowę się ściśnie, delikwent wybałusza gumowe oczy i przeraża czerwonym płynem, w którym pływają białe, gumowe larwy. Obrzydlistwo dla mnie i ślubnego. Dla drania wspaniałość. Wkroczył właśnie w podświadome dance macabre zafascynowany naturalną brzydotą. Ja z tej fascynacji jeszcze nie wyszłam... więc może powinnam podsycać w nim rozważania dotyczące estetyki? Nie tej wystudiowanej i upiększającej, ale tej faktycznej. Przecież nawet chruśniak jest brzydki, a to właśnie on stanowi zaplecze literackiej erotyki.
We wszystkich wolnych chwilach i wieczorami popijam yerba mate. Jest wspaniała. Uwielbiam ją. Równie maniakalnie szukam chwil ciszy w każdym momencie dnia. A moja cisza zazwyczaj jest złożona z bardzo wielu dźwięków. Drań bowiem coraz sprawniej operuje strunami głosowymi i zasobem leksyki wprawiając się w opowiadaniu. Cisza to także mruczenie dwóch pięknych, które niczym pokemony ładują mi się na brzuch albo głowę. Cisza to muzyka, wiertarka u sąsiadów, alarm w aucie na parkingu, krzyk dzieci na placu zabaw, stuk klawiatury. Zabawne, jak bardzo głośna potrafi być cisza... A jednak ta, na którą zwracam uwagę, jest zbiorem dźwięków prywatnych, osobistych, domowych.
Lubię, jak wokół robi się tak cicho. Od kilku dni układam włosy zawijając je na szczotce. Dziwne uczucie mieć znowu długie włosy. klik