poniedziałek, 11 maja 2009

zaplecze i cała reszta, czyli jak pani powoli zaczyna podążać we właściwym kierunku myślowym

    O tym, że znowu nie położę maseczki z glinkami na twarz, bo jest już zbyt późny wieczór, myślałam przez kolejne dwa tygodnie przy zmywaniu makijażu przed kąpielą. Glinki potrzebują przecież swoich skrupulatnie odmierzonych minut i nie lubią pośpiechu. Prawdopodobnie padnięcia na twarz wymazaną nimi też nie lubią. Dlatego właśnie wolałam nie eksperymentować. O tym, że bardzo odrosły i jeszcze bardziej posiwiały mi włosy, poinformował mnie drań, kiedy pewnego ranka w jednej ręce trzymałam suszarkę, w drugiej kubek z kawą, a wzrok skupiałam na jego samodzielnym myciu ząbków. Ale już o tym, że drań wyhodował w sobie mononukleozę dowiedzieliśmy się od lekarza, jak i o tym, że na szczęście skontaktowaliśmy się z nim pierwszego dnia gorączki, więc będzie wszystko dobrze, ale leki musiały póki co dostać stałe miejsce w kuchni na półce, a morfologię trzeba będzie powtarzać jeszcze wielokrotnie, żeby kontrolować krwinki. Przewrotne te krwinki są. Natomiast o tym, że dostaję dodatkowe pół etatu i muszę je wziąć, zostałam zawiadomiona dzień wcześniej przez dyrekcję.
Może to dlatego od jakiegoś czasu poranną kawę piję o siódmej rano na zapleczu przy komputerze i słownikach, albo stertach reprodukcji, a po zakończeniu lekcji siadam tam właśnie w fotelu z twardymi poręczami i gapię się na różowe zasłonki, które do tej pory wydawały mi się obrzydliwe, a teraz stały się całkiem obojętne? Może również i dlatego drzwi wejściowe do domu otwieram uparcie kluczem od pracowni, bo jakby częściej go od tego domowego używam. Nie wiem już sama, ile w tym wszystkim maja i roztargnienia, a ile zmęczenia.
Może to również dlatego przez dwa kolejne dni razem ze ślubnym i draniem pławiłam się w mikroklimacie, tudzież ciepłej wodzie. Sauna swoje zrobiła. Lubię parową. Bardzo. Wilgotność jest tym, co czyni cuda z moim ciałem i płucami i myślami. Taaak... Tylko bolą mnie ramiona. Dawno nie pływałam. Człowiek zdziczał jakby trochę jednak. Ale po lesie chodzę bez problemu i asany mogłam składać bez większego wysiłku. I może też to wszystko razem wzięte zaważyło na tym, że chodziłam boso i mokłam podczas burzy i wcale mnie to nie drażniło, ani nie ziębiło. Ba! nawet było mi zupełnie obojętne, czy włosy ułożą się tak, czy inaczej i czy na twarz będzie kapał deszcz, bo włosy od piątku układały się same, a makijaż był mi obcy przez dwa dni ostatnie. Być może na to wszystko wywarła swój niepowtarzalny wpływ pogoda i aura? A może to choroba rodzica płci męskiej goni mnie do pracy, żeby nie myśleć, bo myślenie o tym przeraża? Może to i przez jego kolejne złe wyniki i wieści o stanie zdrowia ślubny każdą wolną chwilę wypełnia mi kolejnym pomysłem i myśli za mnie? Nie wiem. Sama już nie wiem. Jest mi dobrze i ciężko jednocześnie. Dzisiaj usłyszałam od najszczęśliwszej o kolejnych wynikach. Złe. Gorsze, niż przewidywaliśmy. Zaraz siadam do sprawdzania sprawdzianów i zajmę się przygotowaniem lekcji otwartej. W sobotę idziemy do teatru. "Pani profesor, ale my mamy lekcję w siódemce, a pani otwiera szóstkę, a to zaplecze jest." No tak... dobrze mieć zaplecze.
Siostra ślubnego radziła mi ostatnio nagiąć się trochę do pewnych spraw. A co wtedy, gdy pewne sprawy w obliczu innych zaczynają być obojętne? Czy obojętność wyrasta samoistnie? Czy aby nie potrzeba zawsze dwóch stron i obustronnych relacji? Nie chce mi się. Co inne jest ważne. Priorytety zmieniają się, emocje również, z czasem i walka śmieszy, a nadgorliwość i animozje denerwują. Mam najszczęśliwszą, ślubnego, drania i zaplecze. I chyba powoli zaczynam rozumieć, co jest dla mnie najważniejsze. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz