środa, 10 września 2008

o spodniach, kawie i nieszczęsnym guziku, czyli poważne dylematy pani

    Ubieram się dzisiaj w pędzie (wielkim pędzie nawet rzekłabym), zapinam białą bluzkę i nagle... suuu nitka guzik trzymająca ciągnie się przepięknie. A ja stoję i patrzę na ten guzik i nitkę i sama nie wiem, co dalej. Zerkam na zegarek i wiem, że czasu mało panicznie. I tak patrzę na ten guzik nieszczęsny i już sama nie wiem, co robić. W pierwszej chwili pomyślałam, że wezmę ze sobą igłę i nić białą, ale zaraz zaczynam się śmiać, bo cała kwestia Dyra z jednoaktówki Klaty mi się sama z siebie przypomina...Tam też trzeba było nosić ze sobą igłę i nici, worek z jedzeniem dla konsumentów obiadów, krzesło, pastę do butów i do podłogi... Zdejmuję więc szybko bluzkę i przyszywam guzik, nie mogąc wyjść z podziwu jak to możliwe, że akurat ta nić taka słaba przy guziku, którego nigdy nie zapinałam. No nie zapinałam, więc wady stwierdzić nie mogłam, bo wada to zapewne, ponieważ bluzka zbyt nowa, aby nić w praniu się osłabiła...
Wkładam wreszcie bluzkę i w pośpiechu łapię torbę, drugą torbę z książkami i już przy drzwiach wyjściowych sięgam jeszcze po lakier do paznokci. Cholera! przez guzik nie zdążyłam pomalować... Zamykam drzwi i zbiegam po schodach malując paznokcie. Dobrze, że lakier bezbarwny. Mija mnie sąsiad z tak zdziwioną na mój widok miną, że nawet o swoich zwyczajowych inwektywach, które stanowią zwykle nadmierne przecinki w jego wypowiedziach zapomniał. No niech się dziwi. Ja też się dziwię. Pierwszy raz proceder malowania paznokci w biegu prowadzę, ale da się. Sąsiad gapi się nadal. Niech się gapi. Sama na siebie się przydługo gapiłam i stąd ten pośpiech teraz. Ale jak się gapić nie miałam, jak w ciągu dziesięciu ostatnich dni pani pięć kg mi ubyło? No tak. I dzisiaj ubrać się w nic nie mogłam. Zakładam bowiem jedne spodnie, a one ze mnie sobie tak po prostu zjeżdżają na dół bez oporu. Zakładam drugie - te znów na pośladkach odstają jak dwie puste torby papierowe. Białych nie chciałam, na seledynowe się gniewam, lnianych szerokaśnych nie wypada, no i tak jakoś spojrzałam wtedy na dawno zapomnianą walizę z rzeczami takimi z czasów licealnych. Nie wyrzucałam niczego, nie wydawałam, zbyt duży sentyment mam do tych zamszów i dzwonów i bluzek haftowanych. I właśnie dzisiaj pomiędzy nimi znalazłam ukochane, zaginione dawno temu, nowe, zapomniane w końcu pięćsetjedynki z czerwoną wszywką. Naciągam je na dupsko - a one leżą jak ulał. Nie za ciasne, nie za luźne. Nieźle... mam figurę z liceum - jeszcze dziesięć dni następnych i osiągnę tę ze studiów, kiedy to... no dobra, nie będę mówić o rozmiarach, bo o anoreksję się otrę. I znowu ten Zielony Słoń Jana Klaty brzęczy mi w głowie i to, że słonie grają na saksofonie. Śmieję się już sama z siebie i gnając na autobus stwierdzam nagle zdziwiona, że już słoni nie nucę, ale piosenkę, której od kilku dni nie mogę się pozbyć, a która prześladowała mnie w radiu, kiedy to pani szybko przebiegała po korytarzu i ogromnych pokojach w szklanym biurowcu na niesłychanie wysokich obcasach, ubrana w elegancki kostiumik, z nieprzyzwoicie czerwoną szminką na ustach. No tak... to z tamtych czasów zostało mi to umiłowanie do włoskich butów na wysokim obcasie i mocna głowa do picia. No i jeszcze dwa koty. I został i ślubny oczywiście, który te wszystkie czasy i ich burze przetrwał. No tak... dzisiaj też mam obcasy. Jeszcze tylko nowa pani woźna chce mnie do szatni zawrócić, ale druga jej tłumaczy i... wchodzę do pokoju nauczycielskiego, w którym unosi się cudowny zapach kawy...
    ... dla mnie jeszcze mocniejszą poproszę - mówię do Trenera, który obcina mnie z góry na dół i konstatuje, że jak zawsze wyglądam tak, że chciałby się jako ciało nadzorcze do mnie przyczepić, ale nie ma ku temu podstaw formalnych.

Pycha ta kawa. Znowu polubiłam taką sypaną, fusiastą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz