wtorek, 30 września 2008

być jak...

    Nuta klepnęła mnie do łańcuszka, namawiając tym samym do zwierzeń, do których trzech znanych osób chciałabym być podobna. Myślę i myślę i... co ja Was tu kokietować będę...
    ... chciałabym mieć tak czysty głos i charyzmę, jak Krystyna Janda, delikatność Juliette Binoche i przede wszystkim mimikę twarzy tak bardzo kobiecą i nieodgadnioną jak Danuta Stenka.
Tak właśnie, o! klik

PS. Wyznaczam wszystkich, komu bawić się chce :)

poniedziałek, 29 września 2008

koniec końców

   Skończyłam moi mili pisanie!!. Papierologii pisanie oczywiście. Papierologię skończyłam. Wszystko inne trwa. Bez zmian. Chociaż z lekkimi zawirowaniami. Taaa... Wiruje nawet aż miło chwilami. Pani w miesiącu wrześniu monotematyczna stała się i... wcale nie jest mi wstyd. Podłota już tego wszystkiego, co mu piszę, znieść chyba nie mógł i wziął się na mnie obraził, a w każdym razie podłotowato drażnił się, że się obraża. Magiczna natomiast wyszła za mąż i nie wróciła do tej pory.
A ja... biegam. Obcasami stukam. Ledwo na zakrętach wyrabiam. Od przyszłego tygodnia ogłaszam zwolnienie obrotów. Chociaż tak naprawdę, to dobrze mi z tym tempem, bo dzięki niemu czuję życie nie tylko obok siebie. Bardzo dobrze mi. Nie wiem, jak mogłam z tego rytmu się wytrącić.

czwartek, 25 września 2008

Pani...

    ... dawno gafy nie popełniła, więc już czas najwyższy na ową był. A ponieważ najmniej pani gafę chce popełnić w szkole - logiczne, że w szkole pani gafę strzeli taką na całego. A ponieważ pani półśrodków nie znosi, bo półśrodki są nijakie, to pani tak ze skrajności w skrajność - albo kochać, albo nienawidzić, albo słodkie, albo kwaśne, albo czarne, albo białe i to, co pomiędzy pani nie interesowało nigdy. Półgafa zatem również jest pani obca. No i idzie sobie dzisiaj pani tak po skończeniu lekcji, słonko świeci pięknie, pani obcasami stuka, biodrami kręci bo pod górę, okulary słoneczne na nosie, pani idzie i myśli o wszystkim, ale nie o chwili obecnej i w zasadzie to pani widzi mniej niż mało dzięki temu. No ale pani idzie, więc widoczna jest, a zważywszy, że na czarno, to i w oczy rzucająca się nieco. No i idzie pani sobie, myśli o tym i o owym i nagle słyszy pani wołanie. Nie, nie, nie!! To nie było wołanie o pomoc. Pani przystaje, odwraca głowę i... widzi pani swoją klasę. Taa... swoją klasę pani widzi, która dziwnie szybko w pani stronę się porusza. No to pani do nich się uśmiecha pięknie i czeka zadziwiona, czego to młodzież od pani chcieć może... A młodzież może... oj może... młodzież za panią biegła z pytaniem, czemu im pani z lekcji zwiała... A pani wcale nie zwiała, tylko na plan źle pani spojrzała. No bo słońce wyszło dzisiaj nagle tak...

PS. I w ogóle to wszyscy się mnie czepiają dzisiaj. Młodzież gnała jakieś sto metrów ze zdziwieniem w oczach i pretensją, że im czmycham. Drań się czepia, że jest już wieczór. Ślubny się dziwi, że obiadu nie ma. A przed chwilą i podłota się dopytał, czemu go podłotą zwę.

wtorek, 23 września 2008

o facetach, spirytusie i chłodniejszych piecach

    Pani wczoraj szybciutko zakończyła rozmowę z podłotą, który zdziwiony ogromnie faktem owym wytknął mi godzinę nawet. I to wcale kurtuazyjnie tego nie zrobił. No ale podłota to, więc i dziwić się nie ma czemu. Zdziwił się za to ślubny wchodząc do sypialni. Taaa... zdziwienie podłoty przy zdziwieniu ślubnego to po prostu pikuś. Ślubny wszedł, przetarł oczy, spojrzał na zegarek (widocznie wczoraj faceci tak już po prostu mieli) i kompletnie nie wiedział, jak ma się zachować. Normalnie szok! Mąż mój własny i osobisty, ślubny do tego, nie wiedział, co ma zrobić. W sypialni na dodatek. I nawet nie bardzo wiem, co go w takie osłupienie wprawiło. Być może to ta koszula nocna, którą wdziałam, a która prezentem od babci jest. Ale co? Na dworze zimno, a ona ciepła i długa taka i w ogóle mnie trzy w nią by wlazły. A może to nie owa koszulka, tylko fakt, że ja tak sobie w niej leżąc, butelkę spirytusu trzymałam? No w sumie... w sumie to ja zazwyczaj w dłoni trzymam ulubione... No ale moi drodzy - ja przepraszam, ale ulubionym to stanowczo smarować się nie dam! Do smarowania to spirytus jest. A skoro do smarowania jest i w domu jest, to go trzymałam.
Za to dzisiaj to ja jak ten młody bóg płci żeńskiej. Nic mnie nie boli, katar został zablokowany w połowie drogi do mojego nosa i jestem nawet w stanie trzem klasom dyktando podyktować. Tylko, że jak już mnie ślubny tak natarł i natarł i w pierzynkę owinął, to chyba od tych oparów spirytusowych wziął i usnął i pieców nie przełączył na więcej grzałek, więc dzisiaj w domku chłodniej ciut. Ale to nic... spirytu jeszcze trochę zostało...
klik

niedziela, 21 września 2008

w sposób przesłodzony i tendencyjny

    Pani jest dobrze. Tak po prostu i obrzydliwie słodko dobrze. Nieprzyzwoicie tak. I pani tego ukrywać wcale nie zamierza. Odzyskałam spokój. Odzyskałam pracę, którą uwielbiam. Odzyskałam męża mojego własnego i osobistego. Odzyskałam więcej, niż myślałam, że odzyskać się uda.
I odzyskałam chęć nierobienia planów na najbliższe sto lat. Chcę zatrzymać się w tych chwilach obecnych i tak po prostu obrzydliwie słodko w nich trwać.

    Nie potrafię wykroczyć jednak i tutaj poza pewien krąg intymności naszej. A może powinnam zacząć tę granice przekraczać? Może powinnam, bo dzięki temu sama lepiej wszystko zrozumiem?

o wrześniu i o mnie

    Rozkołysałam się i ślubem magicznej i weselem i wrześniem w ogóle tak. Nietypowy taki on. I ja jakaś taka nietypowa w nim. Piece w domu u mnie od tygodnia huczą, buczą, pachną gliniano i dają ciepło absolutne. Lubię przy nich w nocy spać i czuć ciepło, które aż za duże, ale zimą jedynie takie akceptowalne. I lubię czuć też wtedy taki chłodny i szorstki dotyk prześcieradła i ciepło ślubnego obok też lubię czuć.
I chociaż przez ten wrzesień jakoś jest mniej tutaj mniej, to obcasów ogrom i szali i  w ogóle nagle więcej we mnie barw. I słów.
klik

uwagi damsko-meskie "donauczycielskie"

uczeń (klasa III przy interpretacji wiersza L. Staffa, nagle): a pani też ma takie literackie imię!
                      ***
uczeń (klasa I przy omawianiu struktury eseju): przepraszam pani profesor, że zapytam, ale czy pani jest stanu wolnego?
                      ***
uczennica (klasa II) po przerwie między jedną a drugą godziną języka polskiego: a pani profesor mąż to ma niebieskie oczy?
ja: ?????
uczennica: bo w holu na dole stoi taki facet z niebieskimi oczami i do pani pasuje...


No tak... ;)

piątek, 19 września 2008

w kożuszku, ale ze słonecznikiem...

    ... pani dzisiaj ze ślubnym i z parasolką za dwie godziny do wyjścia się skieruje, zostawiając drania w objęciach najszczęśliwszej. Prawdopodobnie słonecznik i długi kożuszek nie współgrają ze sobą, ani z parasolem, ale ponieważ dzisiaj ślub i wesele magicznej, to z samego już założenia nic normalnie być nie może. Dobrze, że ślubny pasuje do mnie - reszta jakoś się już sama dopasuje. Nawet to cieniactwo, które będę mieć pod kożuchem do pogody.
No tak... czyli dwie godziny? To czemu ja jeszcze nie pod prysznicem?... Mało czasu kruca bomba... mało czasu...

Tak więc pani dzisiaj będzie się bawiła i tańczyła i wino też pani będzie piła, no i jeszcze dużo, dużo innych rzeczy będzie pani robiła, albo i nie robiła. I wcale się pani nie zmęczy przy... klik, którym wszystkich zmęczyć musi. Zawsze. Na obcasach. W długiej spódnicy. Po północy. Dla zasady. Idę się pluskać. Bęc!

czwartek, 18 września 2008

złą nauczycielką jestem

    Tak. Tak właśnie. Niestety inną być nie potrafię. Od uczniów wymagam. Czytania lektur wymagam przede wszystkim. Posiadania zeszytu wymagam również. No i kultury osobistej też wymagam. To wszystko co prawda już mnie dyskwalifikuje i stawia w rzędzie belfrów straszliwych, a to dopiero zaledwie początek całej listy moich niecnych i podstępnych przywar. Wymagam bowiem obecności na lekcjach, zadaję pracę domową i... - a to już po prostu cios poniżej pasa: egzekwuję ją! Wymagam od uczniów wiele i poza ramy podręcznika wykraczam. Zabroniłam tykać opracowań i niestety myśleć każę. Tak... a to chyba najcięższe do przełknięcia.
No i z rodzicami kontakt chcę mieć, stale konsultuję się z panią pedagog i z wychowawcami rozmawiam. Normalnie jestem jakaś niezreformowana. Poza tym nie siedzę za biurkiem, ale chodzę po klasie. Każę notatki robić i niczego z kartki nie dyktuję. Ba! ja z kartki na lekcji nie czytam, a z głowy mówię tak po prostu i ad hoc. I interpretacji nie narzucam, o korelacji sztuk prawię i chronologii uczę... No i tych lat emerytalnych nie posiadam, a przecież one mądrość i wiedzę potęgują.

Taa... złym nauczycielem jestem i mam tego świadomość. Jeszcze jedno spotkanie z rodzicami i będę nauczycielem... wściekłym...

wtorek, 16 września 2008

dialogi damsko-męskie, ale tym razem nie nasze małżeńskie

Drań usiłuje zarzucić dziadkowi-pradziadkowi ściereczkę na głowę. Dziadek wzbrania się i nie pozwala.
drań: babciuuuu, bo dziadzia nie chce się bawić!
babcia-prababcia do dziadka-pradziadka: no i co ci się takiego znowu stanie, jak ci dziecko szmatę na łeb zarzuci?!!

                                ***

ja (do babci): Marudził jeszcze troszkę rano, że musi iść do przedszkola, ale potem za to wracać do domu nie chciał.
babcia-prababcia: No popatrz... co to się tym maluchom ubzdura? Pawełek z Klanu też do przedszkola chodzić nie chce...

ech...

    Ostatnio przede wszystkim marznę. Okrutnie marznę. A marznąć to ja nie lubię. Oj baaaardzo nie lubię. Wyciągnęłam już golfy. Na noc zakładam ciepłe skarpety. Wczoraj wdziałam rękawiczki. Normalnie koniec świata. To jest alogiczne. Ja tak nie chcę. No nie zgadzam się wręcz i jestem w stanie się nawet oflagować!
Poza tym w ten piątek ma wesele magiczna, a za tydzień w sobotę Ania... I jak ja w tych sukienusiach tak będę... marznąć...?

PS. W przerwach między jednym marznięciem a drugim to ja pracuję. Tzn. pracuję, a w przerwach marznę. Chociaż... w zasadzie to i marznę i pracuję cały czas. Niech już ten wrzesień się kończy i niech już będzie termin złożenia całej biurokracji. No i niech ja mam to już z głowy. Taaak... odnośnie tego też mogę się oflagować... Przynajmniej cieplej mi będzie.
klik

środa, 10 września 2008

o spodniach, kawie i nieszczęsnym guziku, czyli poważne dylematy pani

    Ubieram się dzisiaj w pędzie (wielkim pędzie nawet rzekłabym), zapinam białą bluzkę i nagle... suuu nitka guzik trzymająca ciągnie się przepięknie. A ja stoję i patrzę na ten guzik i nitkę i sama nie wiem, co dalej. Zerkam na zegarek i wiem, że czasu mało panicznie. I tak patrzę na ten guzik nieszczęsny i już sama nie wiem, co robić. W pierwszej chwili pomyślałam, że wezmę ze sobą igłę i nić białą, ale zaraz zaczynam się śmiać, bo cała kwestia Dyra z jednoaktówki Klaty mi się sama z siebie przypomina...Tam też trzeba było nosić ze sobą igłę i nici, worek z jedzeniem dla konsumentów obiadów, krzesło, pastę do butów i do podłogi... Zdejmuję więc szybko bluzkę i przyszywam guzik, nie mogąc wyjść z podziwu jak to możliwe, że akurat ta nić taka słaba przy guziku, którego nigdy nie zapinałam. No nie zapinałam, więc wady stwierdzić nie mogłam, bo wada to zapewne, ponieważ bluzka zbyt nowa, aby nić w praniu się osłabiła...
Wkładam wreszcie bluzkę i w pośpiechu łapię torbę, drugą torbę z książkami i już przy drzwiach wyjściowych sięgam jeszcze po lakier do paznokci. Cholera! przez guzik nie zdążyłam pomalować... Zamykam drzwi i zbiegam po schodach malując paznokcie. Dobrze, że lakier bezbarwny. Mija mnie sąsiad z tak zdziwioną na mój widok miną, że nawet o swoich zwyczajowych inwektywach, które stanowią zwykle nadmierne przecinki w jego wypowiedziach zapomniał. No niech się dziwi. Ja też się dziwię. Pierwszy raz proceder malowania paznokci w biegu prowadzę, ale da się. Sąsiad gapi się nadal. Niech się gapi. Sama na siebie się przydługo gapiłam i stąd ten pośpiech teraz. Ale jak się gapić nie miałam, jak w ciągu dziesięciu ostatnich dni pani pięć kg mi ubyło? No tak. I dzisiaj ubrać się w nic nie mogłam. Zakładam bowiem jedne spodnie, a one ze mnie sobie tak po prostu zjeżdżają na dół bez oporu. Zakładam drugie - te znów na pośladkach odstają jak dwie puste torby papierowe. Białych nie chciałam, na seledynowe się gniewam, lnianych szerokaśnych nie wypada, no i tak jakoś spojrzałam wtedy na dawno zapomnianą walizę z rzeczami takimi z czasów licealnych. Nie wyrzucałam niczego, nie wydawałam, zbyt duży sentyment mam do tych zamszów i dzwonów i bluzek haftowanych. I właśnie dzisiaj pomiędzy nimi znalazłam ukochane, zaginione dawno temu, nowe, zapomniane w końcu pięćsetjedynki z czerwoną wszywką. Naciągam je na dupsko - a one leżą jak ulał. Nie za ciasne, nie za luźne. Nieźle... mam figurę z liceum - jeszcze dziesięć dni następnych i osiągnę tę ze studiów, kiedy to... no dobra, nie będę mówić o rozmiarach, bo o anoreksję się otrę. I znowu ten Zielony Słoń Jana Klaty brzęczy mi w głowie i to, że słonie grają na saksofonie. Śmieję się już sama z siebie i gnając na autobus stwierdzam nagle zdziwiona, że już słoni nie nucę, ale piosenkę, której od kilku dni nie mogę się pozbyć, a która prześladowała mnie w radiu, kiedy to pani szybko przebiegała po korytarzu i ogromnych pokojach w szklanym biurowcu na niesłychanie wysokich obcasach, ubrana w elegancki kostiumik, z nieprzyzwoicie czerwoną szminką na ustach. No tak... to z tamtych czasów zostało mi to umiłowanie do włoskich butów na wysokim obcasie i mocna głowa do picia. No i jeszcze dwa koty. I został i ślubny oczywiście, który te wszystkie czasy i ich burze przetrwał. No tak... dzisiaj też mam obcasy. Jeszcze tylko nowa pani woźna chce mnie do szatni zawrócić, ale druga jej tłumaczy i... wchodzę do pokoju nauczycielskiego, w którym unosi się cudowny zapach kawy...
    ... dla mnie jeszcze mocniejszą poproszę - mówię do Trenera, który obcina mnie z góry na dół i konstatuje, że jak zawsze wyglądam tak, że chciałby się jako ciało nadzorcze do mnie przyczepić, ale nie ma ku temu podstaw formalnych.

Pycha ta kawa. Znowu polubiłam taką sypaną, fusiastą...

poniedziałek, 8 września 2008

urlop

    W ubiegłym tygodniu drań pięknie chodził do przedszkola. Codziennie. Bez płaczu, z uśmiechem, niecierpliwy. W sobotę rano obudził nas zaraz po godzinie szóstej i... zażądał zaprowadzenia go do owej placówki oświatowej. W niedzielę uznał, że ma urlop. Wieczorem zaś zaczął przebąkiwać, że szkoda, iż się mu już urlop kończy.
Dzisiaj rano drań zaskoczył mnie niechęcią do wstania z łóżeczka, zasępioną miną po drodze i... płaczem w przedszkolu. Zwłaszcza tym płaczem nie zaskoczył. Takim żałosnym i bardzo prawdziwym. Próbowałam go przekonać. Próbowała przekonać go i pani przedszkolanka. Ba! nawet kucharka do tego przekonywania dołączyła, roztaczając przed draniem wizję pysznego obiadku. Nie dał się... Zaklęłam wzywając cholerę jasną - nie czyniąc tego ani w duchu, ani pod nosem, ubrałam drania i wróciliśmy do domu.
A potem to już prawie z górki: organizowanie opieki i gnanie na złamanie karku do szkoły. No i ta zdziwiona mina drania, który nie mógł zrozumieć, dlaczego ja nie mogę sobie zrobić urlopu, skoro on sobie na niego pozwolił...

na wesoło na dzień dobry

    "Do knajpy wchodzi facet ze strusiem, zamawia u kelnera setę i przepojkę.
- Płaci pan 5 złotych i 30 groszy - mówi kelner.
Facet sięga do kieszeni i wyjmuje dokładnie 5,30. Następnego dnia sytuacja się powtarza tylko rachunek za zamówione potrawy wynosi 17,60. Gość znowu sięga do kieszeni i daje kelnerowi odliczoną sumę.

- Jak pan to robi - pyta kelner - że zawsze wyciąga pan tyle ile wynosi rachunek ?
- Aj panie - odpowiada gość - złowiłem złotą rybkę i ta przyrzekła mi spełnić dwa życzenia, więc poprosiłem, żebym zawsze miał w kieszeni tyle pieniędzy ile mi potrzeba i teraz czy kupuję Mercedesa czy zapałki zawsze mam odpowiednią ilość szmalu.
- Ale super sprawa - woła kelner zachwycony - a jakie miał pan drugie życzenie?
Facet spogląda smętnie na strusia i mówi :

- Chciałem, żeby wszędzie towarzyszyła mi dupa z długimi nogami..."

sobota, 6 września 2008

coś

    Zazwyczaj pani się nie poci. Dzisiaj jednak jest jeden z tych dni, kiedy niby to chłodniej być powinno, a jest tak, jakby spod ziemi wydobywała się para. Zupełnie jakby ktoś przekręcił zbyt mocno wskaźnik temperatury w saunie. Powietrze zwyczajnie stanęło w miejscu...
A ja sączę mocno schłodzone ulubione i rozgryzam kostki lodu. Wspaniale stukają w kieliszku, ale najbardziej lubię je łapać w usta i czekać aż się rozpuszczą nieco, żeby łatwej je było przegryźć. I ten chrzest lubię. I dotyk kieliszkiem do szyi. Balkon bez zabezpieczeń otwarty na oścież. Pogoda na tyle lepka, że nawet komary nie latają. W sumie to dobrze - nie lubię ich, bo zawsze dziobią mnie strasznie. Może mam słodką krew? Te komarzyce to jednak dziwne stworzenia... No i gdzie mam wstawić to jedno dyktando do programu i czy na recytację przeznaczyć jedną lekcję czy dwie z rzędu? Miłe te kostki lodu... fajnie uwypuklają policzki. Tylko zęby drętwieją. Czy zęby mogą drętwieć? Sama nie wiem...
O! i właśnie mam za oknem pokaz ogni sztucznych. Znaczy, że jakaś impreza w powiatowym była. No to wracam do układania godzin jednostkami zwanych...
klik

piątek, 5 września 2008

jak pani z Trenerem walczyła

    Pani dzisiaj szybkim truchtem musiała wparować na salę gimnastyczną. Dużą salę gimnastyczną. Ogromną. Truchtem, ponieważ gimnastyczna ma przeraźliwie śliską posadzkę. W dodatku pani lekko zdyszana tym truchtem była i wkurzona, bo tej dużej znaleźć długo nie mogła i o drogę pytać musiała. A wcześniej pani drogi owej nie poznała, bo i po co pani miała ją poznawać niby?
No i tak wparowała pani w tych obcasikach na gimnastyczną i nie przejmując się bynajmniej grającymi na niej chłopcami, wtruchtała pani na ten parkiet na tyle daleko, aby postać pani balkonowi ukazała się w całej okazałości i przekrzykując odgłosy dzikiej radości, trąbek i innych troglodycznych sprzętów meczom towarzyszących, nakazała swojej klasie zejść na dół i... wskazać Trenera. W sumie to pani mogła się domyśleć, że to ten wielki z gwizdkiem i wściekłą miną, którą na widok truchtającej po parkiecie gimnastycznej pani przybrał.
A potem... potem to już było tak: Trener to cynik, pani się cyników nie boi, Trenerowi się to spodobało, moi chłopcy więcej treningu w czasie moich lekcji mieć nie będą... No!

PS. Całkiem fajny ten Trener... idzie się z nim dogadać.

czwartek, 4 września 2008

Pani...

    ... świetnie współgra z pokojem nauczycielskim, a panine obcasy z posadzką w szkole. Stukają pięknie i nie wpadają w poślizg, a tego pani obawiała się najbardziej. Nawet miałam takie myśli od czasu do czasu, czy lecąc na podłogę ze stosem książek i dziennikiem lekcyjnym będę wyglądać równie malowniczo jak na weselu w ubiegłym roku, kiedy to chciałam kankana zatańczyć i zapomniałam, że pod długaśną spódnicą mam wąziutką podszewkę, czy też jeszcze bardziej. Ale już się nie zastanawiam - podłoga oswojona poprzez aklamację obcasów, nóg i posadzki. Nie było żadnych zgrzytów i docierań się. Cieszy mnie to.
Pani miała również pewne obawy odnośnie stroju własnego i starannie przeglądała garderobę, która co prawda nie zawiera w sobie przykrótkich bluzek, a te wydekoldowane, tudzież przezroczyste znajdują się w drugiej części komody i jako ciało pedagogiczne nie tykam ich od poniedziałku do piątku w godzinach przedwieczornych. Obawy owe natomiast pojawiły się same, kiedy to obiło mi się o uszy zdanie ciała psychologicznego, że nauczyciele stanowią obiekt seksualny dla swoich uczniów. No i wtedy nagle i absolutnie irracjonalnie pani uświadomiła sobie własne białe spodnie lniane i na najbliższej lekcji miała stresa olbrzymiego, kiedy to musiałam zapisać coś na tablicy, odwracając się tyłem do klasy. A nie odwracając się, nie zapisałabym nic. Potem jednak oprzytomnialam, że do tej pory świata poprzez podteksty nie pojmowałam, więc lepiej zrobię dając sobie z nimi spokój, bo w końcu zacznę wariować, albo nosić worek pokutny i hodować pryszcze.
... i tak sobie biegam po tej szkole w białych spodniach, na wysokich obcasach, ze stosem książek i mam w nosie to, że obecnie uczniowie skupili się na odkryciu mojego wieku (pewnie i tak nie uwierzą), a nauczyciele dziwią się wielce, że na moich lekcjach słychać przelatującą muchę. Chociaż nie... muchę słychać tylko wtedy, gdy dyskusja związana z tematem ucicha, żeby wybuchnąć z nową mocą na kolejny podrzucony przeze mnie problem.

    Dobrze mi. Dobrze mi ogromnie i mimo zmęczenia, które w tym tygodniu daje znać o sobie, bo chcę zrobić wszystko z nawiązką, tak po prostu, zwyczajnie dobrze mi...
I mam nieodparte uczucie, że chyba zasłużyłam na lampkę ulubionego i trochę podtekstów ze strony męża mojego własnego i osobistego - jakby nie było, jestem po godzinach. Na wszelki jednak wypadek postaram się na niego nie patrzeć, ponieważ ostatnio podlota coś tam mówił, że jak na jakiegoś ludzia po belfersku spojrzę czasem to faktycznie tylko się mnie bać  klik

wtorek, 2 września 2008

pozornie bezbarwnie

     Pomalowałam właśnie paznokcie u rąk i dłonie inne stały się nagle. Błyszczące i widoczne, mimo że lakier bezbarwny. Rzadko je lakierem powlekam, ale dzisiaj i one o swoje dopieszczenie się upomniały. I tak robiąc sobie przerwę w rozkładaniu programu na czynniki pierwsze, aby zebrać je w całość jakimś kluczem wewnętrznym spiętą, przy kawie mocnej, czarnej, niemlecznej, lekko osłodzonej, sięgnęłam po buteleczkę z lakierem. Lubię dotyk pędzelka na płytce paznokcia. Chłodny taki i mokry, ale przyjemny ogromnie. I to skupienie też lubię, kiedy trzeba całą sobą skoncentrować się na czynności niby zwykłej, niby zbędnej, niby bezsensownej.

A teraz... dopijam kawę, maluję usta szminką bezbarwną, ale równie widoczną, zbieram podręczniki i biegnę uczyć. Młodzież i siebie.

PS. Czy już mówiłam Wam, że lat mi ubyło...?
klik

poniedziałek, 1 września 2008

dzisiaj

     Zastukały obcasy... Szybko. Miarowo. Zdecydowanie. Na szerokim i długim korytarzu. Zastukały szybko i głośniej niż myślałam, oddając dźwięk z ukrycia spod długich, czarnych spodni. Tak jak podłota radził, żeby niby to młodych hormonów nie drażnić. Taaaak... stukały bardzo miarowo. Obcasy. Puls również. I nagle wszystko stało się takie oczywiste - rozkład godzin, przydział klas, sztandar, hymn, inauguracja, pięknie zaśpiewana przez dziewczyny piosenka klik, która wymiotła ze mnie wszystkie obawy - a miałam ich niemało jednak. I nie wiem teraz już, jak ja te ostatnie lata bez szkoły przeżyłam. Lubię ją. Lubię jej zapach, lubię echo na sali gimnastycznej, lubię kurz na korytarzach i zapach kawy w pokoju nauczycielskim, tablice ogłoszeń i za wąskie przegródki na dzienniki. I nawet biurokracja ludzką twarz pokazała mi dzisiaj...

PS. Drań zaś dzielnym przedszkolakiem jest, a przedszkole stało się sensem jego życia - szczególnie ze względu na zupę pomidorową z kluseczkami ;)