czwartek, 23 kwietnia 2009

jak pani do fryzjera poszła i jak pani od fryzjera wróciła

    "A wiesz, dzieci z mojej grupy to takie normalne mamusie mają..." powiedział dzisiaj drań przytulając się mocno. Co prawda, to prawda. Normalne wszystkie. Uczesane, wygładzone, uładzone, sztywne. To musi być straszne. Chociaż kiedy wczoraj usłyszałam od fryzjerki, żebym się nie wystraszyła, bo widok może być szokujący, a ona przecież doskonale wie, że ja tak łatwo w szok na fotelu fryzjerskim nie wpadam i kiedy zobaczyłam siebie z włosami żółtymi o wściekle pomarańczowych pasmach, tej nudnej i monotonnej normalności zapragnęłam. Po kolejnej godzinie patrzenia na siebie, śmiać mi się zachciało, bo nie miałam parasola, za oknem salonu lał deszcz, a ja nadal miałam dwa wściekłe kolory, z których jeden przypominał odcień tycjański, o którym co prawda zawsze marzyłam. Hm... wczoraj marzenia się najwyraźniej zaczęły mi spełniać, ale jak na złość w tym momencie przestały mi one odpowiadać. Tym bardziej, że zamierzałam być platynową blondynką, byliśmy umówieni na wieczór, a ślubny myślał, że ja sobie robię platynowe, ale tylko pasemka. No bywa... Poważnie zaniepokoiłam się jednak dopiero wtedy, kiedy fryzjerka zadzwoniła do swojego męża i poprosiła, aby jej przywiózł rzeczy, bo na 21 chodzi na fitness. No do 21 co prawda brakowało jeszcze godzin trzech, ale ja miałam kolejną mieszankę wybuchową na włosach i już w zasadzie byłam przekonana o tym, że platyny to ja nie chcę i albo tniemy tak, jak poprzednio i kładziemy ten sam kolor, albo na obecną długość kładziemy kolor orzecha włoskiego, ale bałam się jeszcze to powiedzieć głośno, a kiedy na odwagę zebrałam się, bo kość ogonowa wchodziła mi już we wszystko, w co mogła, okazało się, że wyszła platyna. Tak po prostu niemalże wyszła. Ile to się człowiek nacierpieć musi...
No a blondynką być łatwo może i nie jest, ale jak lekko... A ślubnemu przeszło, bo wprawiony. Z resztą... klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz