poniedziałek, 2 sierpnia 2010

nie jestem świętą...

    ... i dobrze mi z tym. Cholernie dobrze. Nie muszę udawać. Nie muszę wikłać się w schematy. Nie muszę cierpieć. Nie muszę myśleć, co ktoś pomyśli i rozdzielać włosa na czworo przy byle okazji.
A świętych wokół nie brakuje. Świętych żon i mamuś. I córek. I pracujących kobiet, żyły wypruwających ku chwale własnej i ojczyzny. A wszystkie one muszą. Muszą, bo powinny musieć. A sumienne są, więc stale myślą, że powinny więcej. Chociaż napięcie ich mięśni świadczy o stresie i kompleksach. Ale o tym nie mówią, bo tego nie mogą. Świat bowiem dzieli wyraźnie i wyznacza, co można, czego nie wolno. Nie wolno się cieszyć z drobiazgów. Nie wolno się śmiać spontanicznie. Nie wolno być szczęśliwą w małżeństwie, mieć przyjaciół. Nie można mieć pracy, w której się realizuje, trzeba się bowiem męczyć. Nie wolno mówić głośno, że chce się więcej - nie obowiązków, ale uznania i gratyfikacji.

Nie jestem świętą. I cieszę się bardzo, że mogę umalować się, kiedy mam na to ochotę, a moja czerwona szminka nie jest od wielkiego dzwonu. Cieszę się, że mogę nosić pończochy, bo przecież są one dla kobiet. Cieszę się, że mogę pójść wieczorem na spotkanie z przyjaciółmi i siedzieć czasami do rana przy miłej rozmowie.

Cieszę się, że nie jestem świętą, bo one są potwornie nudne i zniechęcone. I święte. I nieomylne. I pierwsze rzucą kamieniem. Bo muszą. Bo one się poświęcają i po łokcie urabiają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz