piątek, 22 października 2010

o sztuce kochania wprost...

Napisałam. Skasowałam. I tak raz i czwarty. Nie drażnię się ze sobą. Szukam słów odpowiednich. Żadne nie pasują do mojej złości. A może do mojego rozczarowania? Nie wiem... Może nawet i do obojętności. Jakiś płaszczyk emocji negatywnych okrył bowiem nasze relacje z osobami poniekąd najbliższymi. I znowu złe słowo... okrywał przecież od kilku lat. Jak widać skutecznie. Teraz jednak ktoś sprawnie zapiął jeszcze guziki i postawił kołnierz. I to chyba właśnie nas obudziło. Od lat tkana nadinterpretacja naszych słów i zachowań, mówienie, co powinniśmy, przekazywanie naszej codzienności dalej dokonały cudu. Po prostu. Tak zwyczajnie. Tyle pisania o dzieciach gorszego boga, o relacjach, o negacjach i nagle brak słów. Ale jak powiedzieć i co? Zwyczajnie? Że dobrze? Że to było do przewidzenia? Pewnego dnia sierpniowego obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że coś trzeba zmienić. Zamknąć drzwi. Wyciszyć telefon. Wytyczyć inne ścieżki. Prawdopodobnie trzeba było zrobić to na wstępie. Wieki temu. Ale wtedy mieliśmy nadzieję, że chwilowe niesprawiedliwości tylko chwilowymi pozostaną. Źle się dzieje w okolicy. Ale jak się ma dziać, skoro jej mieszkańcy doradców mają stronniczych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz