wtorek, 12 października 2010

czas, czyli co

    Moje obcasy stukają miarowo po parkiecie sal szkolnych i dudnią energicznie na schodach. Jeszcze. Ale na moim macierzystym wydziale stukają równie donośnie, a sale pachną tak samo, jak za moich czasów. O czym przekonałam się w tym miesiącu. Przekonałam się jednak również, że trudno jest istnieć w jednym tylko wymiarze i względność czasu jest opozycyjna do naszych chceń i zachceń. Zauważyłam też, że znowu mam skronie jasne, a to niepodważalny dowód na to, że upłynęły dwa miesiące. W sumie tylko dwa, a sierpień jest już dla mnie tak odległy, jak średniowiecze, które fascynuje mnie nieodmiennie od lat osiemnastu. Może to i dobrze? Zaczęłam ponadto boleśnie i werbalnie zauważać, że odległe ode mnie jest również mieszkanie w bloku. Ciepłe, miłe i przytulne. I kompletnie inne niż w kamienicy. Ale ja chyba jednak do tego drugiego jestem stworzona. Nie żałuję naszych decyzji, ale nie potrafię się odnaleźć. Ja to nie ja, sufit to nie sufit, a rzeczy w komodach podświadomie poukładane w sposób tymczasowy. Nasze mieszkanie musi być wysokie, z piecami kaflowymi, podwójnymi drzwiami i fasadą i takie, żebym mogła się poczuć w nim jak u siebie od już. Magiczna nazywa to karmą. Moja karma na pewno jest mocno niewspółczesna w kwestii mieszkania i wymagająca we wszystkich pozostałych, a w całości pokręcona. Za kilka dni ma padać śnieg. Aż nie chce mi się w to wierzyć. Jeszcze nie ma przecież dostatecznie dużo suchych liści, a ja nie przygotowałam antonówek w słoikach na szarlotki zimą. Ale pewnie zawsze zostaje coś niezrobione, coś niedokończone, niedopowiedziane. A jednak rodzic mój płci męskiej stara się zamykać wszystkie sprawy metodycznie i definitywnie. Jego czas wyznaczony przez lekarzy powoli kurczy się, a ja mam wielką nadzieję, że oni wszyscy się mylą i jego odrzucenie medycyny jako szarlatanerii ma sens. Jestem zmęczona. Chwilami czuję się jak Schliemann, który czuł, że żyje jedynie wtedy, gdy odkrywał nowe stare światy. Albo jak udomowiony biegun Tokarczukowej, który biegnąc marzy o domu, w domu natomiast planuje nowy bieg po świecie. Wygrałam konkurs. Musiałam przygotować stertę papierów i papierzysk, odpisów dyplomów i całej sterty rożnych różności. I odpowiedzieć na pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Dzisiaj musiałam wytłumaczyć draniowi, dlaczego już za kilkanaście dni to nie ja go będę odbierać z przedszkola. Przed komisją było mi zdecydowanie łatwiej. Szkoda mi tych kolejnych godzin poza domem, ale czuję niepohamowaną satysfakcję. Wiem, że moje wykształcenie i wszystko, co robię w tym względzie dla siebie, ma sens. A jednak szkoda mi. Szkoda mi również, że drugi maluszek majaczy w perspektywie dopiero kolejnych kilku lat. O ile w ogóle. Zdecydowanie potrzebuję jeszcze chociaż jednego metra wysokości w mieszkaniu. Albo mam gigantyczny i klasyczny pms. Sama nie wiem. Trudno ostatnio mi się jednoznacznie określić. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz