poniedziałek, 28 grudnia 2009

gdybania na koniec...

    ... czegoś tam, ponieważ zawsze coś się kończy... Ponoć...
Jednakże Sapkowski twierdzi, że i zawsze coś się zaczyna, czyli jakby na ten fakt nie spojrzeć, kontynuacja wpisana jest w istnienie, a pozorny brak jest tylko przejściem w inny wymiar. Ano właśnie... wymierność i przechodzenie między światami. Jakie to przydatne, prawda? Co chcesz, to masz, nawet jeśli zaraz niektórym w łepetynie zaświta myśl Fromma, że egzystencja to albo mieć, albo być. I tu faktycznie powstaje problem, bowiem egzystencjalizm potęgą jest i basta, ale egzystencjalizm to istnienie, a my lubimy istnieć tak, jak nam wygodnie. Wszak nawet Kantowskie niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie zakłada posiadanie, bez którego ani rusz, nawet jeśli to posiadanie do samego jedynie prawa się ogranicza i gwiazd.
Zakręciłam? Zakręciłam, wiem o tym. Ale pani ostatnio cała zakręcona jak sanki w maju, a koniec roku nadszedł wielkimi krokami, które uzbrojone były w buty co najmniej siedmiomilowe. Wydarzyło się tyle, że tomy spisać mogłabym, a jednak spisałam wielkie nic, a i to jeszcze przecedziłam przez sito. A wszystko przez mój prywatny "frommizm", który nakazuje mi tym większe milczenie, im więcej mnie.
Co się zatem dla mnie kończy, a co zaczyna? Rok kalendarzowy na pewno, chwila zatrzymania między wymiarami również. Moje gdybania o tym, czy warto przeciskać się między tym, co pozornie niemożliwe także, bo jednak mieć zależne jest od być, prawo moralne opiera się na teorii względności, a gwiazdy to przede wszystkim synteza. Czyli nic się nie kończy, tylko spokojnie trwa, tak jak mój amulet Inków przywieziony z Peru na cienkim sznureczku na mojej szyi. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz