poniedziałek, 22 listopada 2010

kawa i diabeł, czyli teoretycznie o Alasce

    A pani dzisiaj jest na prawie wagarach. A tak. Pani bowiem wstała, pobiegła do kuchni, żeby zaparzyć kawę, spojrzała w okno i... stwierdziła, że powiatowe częścią Syberii przez noc się stać musiało. Wróciłam więc do łóżka. Ani nie mam pługa, ani nie jestem amfibią. Dwie godziny później, kiedy akurat do przełożonych dzwonić miałam, telefon zabrzmiał sam, abym się nie przebijała przez śnieg i nie denerwowała, ponieważ wszystko prześlą mi na skrzynkę. No proszę... podoba mi się! Nie ma to jak logiczne podejście i racjonalne. Pani przeciągnęła się zatem leniwie, włączyła laptop na przepastnym łóżku i otoczyła się opowieściami Erica-Emmanuela Schmitta. Super. Taki poniedziałek podoba mi się. Spodobało mi się również powiatowe, które dzisiaj zaczęło przypominać małe miasteczko na końcu świata, w którym wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zasypało tak, że nawet diabeł ze swoim "dobranoc" skrył się gdzieś. A kiedy poszłam po renety i cynamon, miałam radochę i z zasp i z padającego śniegu i z braku samochodów na ulicach i ze spowolnienia wszystkiego i wszystkich w mieście. Cieszyłam się prawie tak jak drań. Chociaż nie... ja prawdopodobnie cieszyłam się bardziej, bo on dzisiaj ostatecznie stracił zaufanie do dziadków, którzy wzięli jego sanki na przechowanie i obiecali przywieźć je w sobotę - nie zjawili się jednak ani sami, ani z nimi. Dla mnie norma, dla niego kolejne rozczarowanie. I jak zazwyczaj podwójne.
Ale wracając do tempa i śniegu i bieli i śniegowców, które wdziałam... Już rozumiem kolegę, który od dziesięciu lat mieszka na Alasce i twierdzi, że jest tam jak w raju. Zaczynam także powoli rozumieć, dlaczego ślubny od jakiegoś czasu chce się przenieść do małego sennego miasteczka. Może nie jest to takie głupie? Do teatru i muzeum wszak doprowadzą mnie wszystkie drogi. Zawsze. W ostateczności te światłowodowe. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz