piątek, 7 grudnia 2007

kobieta i sprawa rozmiaru się tycząca

    Dzisiaj do dziadków-pradziadków poszliśmy. 
Po  drodze zawadziłam o sklep ze spodniami...
Bardzo po drodze nawet, bo tuż obok moich dziadków sklep ów położony...
Jak już zrobiłam w nim rozeznanie, to biegusiem do nestorów, przywitałam się, zostawiłam ciastka, dwulatka i - ku ogólnej uciesze - wróciłam do sklepu. Hm... ta ogólna radość chyba powinna mnie zastanowić...

No a w sklepie pani dość nietaktownie pyta mnie o rozmiar... Nawet bardzo nietaktownie. I to tak bez skrępowania... To ja mówię, że nie wiem, bo jeden za mały, a drugi za duży.  Ona mi na to,  że to niemożliwe. Mądrala! No to ja buch suwak od kurtki i mówię niech sobie popatrzy jak taka mądra - rozmiar 40 stanowczo za duży, ale jedynie w tym rozmiarze mam dobrą długość nogawki. Co prawda spodnie mogę zdejmować bez odpinania i z tylu mam klasyczne zwisotyłki, jeśli babcia mi ich nie przeszyje, ale rozmiary mniejsze są za krótkie.
... a ona daje mi 38 i upiera się, że będą dobre. To ja jej ponownie tłumaczę... jak chłop pewnemu zwierzęciu na rowie, a ona mnie odwdzięcza się tym samym.
No to już ponad moje siły. Biorę te spodnie, idę w stronę przymierzalni i już układam w myślach mowę, jak tylko się w nie wsadzę.
Wsadzam się w nie... zapinam... zasuwam... Widzę jeszcze trochę luzu w biodrach... i...  no i za długie nogawki też widzę!

No i mowy nie walnęłam. Kupiłam za to dwie pary spodni... 

... a jak jakiś czas temu mężuś coś wspomniał, że ja zmalałam, to usłyszał, co ja na ten temat myślę... Nawet bardzo wyraźnie usłyszał... No i muszę chyba to odwołać dzisiaj...

PS. Ja wiem, że macierzyństwo absorbuje i rozum zniekształca... ale, że wzrost zmniejsza nie przypuszczałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz