Piątek!!!! Taaaak... Nastał wreszcie i nareszcie. Nie żebym takiego na ten przykład czwartku nie lubiła. Lubię. Lubię również ja i wtorek i poniedziałek (o! ale ten jakby trochę mniej...) i środę też lubię. Ale piątek to ja jednak lubię najbardziej.
A te dni to właściwie tak szybko się zmieniają, że czasem to przez chwilę nie wiem, który z nich aktualnie jest. Praktykantka za to sumiennie przypomina mi w takich wypadkach, że dziś jest dzień taki to a taki, a zajęcia mam w sali tej czy tamtej. No przecie ja to intuicyjnie wyczuję po chwili zaćmienia, a poza tym widzę przecież, która klasa czeka i skleroza u mnie w powijakach dopiero, więc jakoś tak nadgorliwa ona jest chyba?... No tak... dobrze, że ja sekretarki mieć nie muszę, chociaż chwilami to bardzo by się przydała, ale taki oddech tuż za mną to jest potworny jednak. Taaak... "Wyjmij Grzesiu tę książkę spod pupy i racz napisać pracę klasową samodzielnie" mówię dzisiaj do Grzesia, a on i ona stają w szranki, kto minę głupszą zrobi... No ja to nie wiem... toż widać było, że Grześ książkę ma i do celów niecnych użyć ją spróbuje... Taaak... Pątek zatem mam. Ale mi dobrze! klik
piątek, 20 lutego 2009
czwartek, 19 lutego 2009
lotem i w przelocie
Pani dotarła szczęśliwie i na miejsce i do domu. Obejrzała pani wiele ciekawych wystaw, wysłuchała pani wielu ciekawych wykładów. Ba! w warsztatach pani udział wzięła również. No i od poniedziałku pani referuje, planuje, opowiada, przedstawia, relacjonuje. Coś za coś... Ślubny i drań się stęsknili, a ja doszłam do wniosku, że życie hotelowe to ja jednak mogę prowadzić. No bo tak mi dobrze tam było... Cisza, spokój, cieplutko, mięciutko, cisza, spokój. Niczego nie popsułam, niczego nie urwałam. No bo w zasadzie to nawet nie miałam ku temu okazji, bo jak już przed 22 zjechałam do hotelu, zadzwonił mąż ślubny, pierwszy i ostatni organoleptycznej z pytaniem, czemu ja jestem tam, a nie u nich. Hm... skąd on wiedział, to ja nie wiem. No i się zaczęło. A skończyło się tak, że nocką ciemną spakowałam się i zmieniłam miejsce spania. Wyglądało to prawdopodobnie dziwnie, bo pani w recepcji taki mi uśmiech strzeliła, że najpierw się zdziwiłam, a dopiero potem do mnie dotarło, że obrazić ja się raczej powinnam. Organoleptyczna za to na początku wielką nieobecną była, bo bawiła na studniówce, zapowiadając, że ino mig do domu wróci, więc z jej pierwszym i ostatnim zjedliśmy kolację, pogadaliśmy wcale nie mało i poszliśmy spać, ale ponieważ organoleptyczna jednak wróciła (ino mig według mnie ciut inaczej jednak wygląda), to mnie obudziła, bo ponoć się stęskniła. Rano zatem dopiero kawa postawiła mnie na nogi i na niedzielnej konferencji oraz tym, co tam jeszcze w programie było, nie odbiegałam za bardzo wyglądem od tych, co to na uroczystej kolacji zostali. Z tą różnicą, że umysł miałam sprawny. Panie Basie i panie Kasie zerkały na mnie ni to ukośnie, ni to zazdrośnie, ale sama nie wiem, czy dlatego, że jedną z pań konferencję prowadzących okazała się pani, z którą wspaniale mi się rozmawiało poprzedniego dnia i której wyłuszczyłam wszystkie swoje żale przeciw podstawie programowej, a wszystko działo sie w otoczeniu performer i Grotowskiego, którym obie się pasjonujemy. Wyszło zatem, że oprócz kochanka, mam i znajomości.
Obcasy faktycznie się nie przydały, a suszarka była. No to tyle... Szykuję się, co by młodzież edukować wedle nowych założeń i propozycji i pomysłów własnych. I cieszę się, że jutro już piątek, bo jednak dwutygodniowy maraton dał mi mocno w kość...
Obcasy faktycznie się nie przydały, a suszarka była. No to tyle... Szykuję się, co by młodzież edukować wedle nowych założeń i propozycji i pomysłów własnych. I cieszę się, że jutro już piątek, bo jednak dwutygodniowy maraton dał mi mocno w kość...
sobota, 14 lutego 2009
damsko-męskie, czyli malżeńskie na pożegnanie
ślubny: weź koniecznie ładowarkę i informuj mnie na bieżąco, gdzie jesteś
ja: martwisz się?
ślubny: po prostu dawno nie byłaś w mieście...
No tak...
ja: martwisz się?
ślubny: po prostu dawno nie byłaś w mieście...
No tak...
piątek, 13 lutego 2009
tuż przed
Hm... ulubione sączę i smakuję i próbuję i... klik sączę też. I myślę, co ja właściwie mam spakować? Ech... sama to ja dawno nie jechałam, a co za tym idzie: dawno sama nie dźwigałam bagażu... No tak... Póki co stoją naszykowane... obcasy. Ślubny co prawda zerka na nie podejrzliwie. Tym bardziej, że od wczoraj sypie i zasypane mamy powiatowe całe. No ale jak to tak bezobcasowo jechać mam? Toż nawet jeśli nie włożę, to mi lżej na sercu będzie, że one ze mną są. Pycha to ulubione jest. Czerwone takie bardzo, bardzo. Poza tym sam chciał, żebym jechała, to jadę. Że niby żona posłuszna ze mnie jest. W hotelach są suszarki do włosów, prawda? Muszą być. No tak... Znaczy wyśpię się. Książki nie biorę żadnej, laptop zostaje w domu, komórkę wyłączam po 22. Tak. O! Chociaż... no o tym to ja jeszcze pomyślę. A poza tym to mi dobrze. Drań wycałowany i naprzytulany i jutro chłopaków wysyłam do najszczęśliwszej przed moim wyjściem, żeby mi lżej było.
Idę po drugą lampkę ulubionego... Ślubny śledzi swoje polityczne programy w tv i udaje niewzruszonego. No tak... Już ja go znam. Pięknie za oknem. Biało. Szkoda, że to nie grudzień, albo styczeń. No i właśnie dlatego jadę pociągiem. Oddałam bilet na pks. Bałam się. Jakoś tak irracjonalnie może, ale jednak. A wszyscy pkp mi dzisiaj odradzali. Chrzanię. Wolę być w czymś większym niż autobus. Hm... jaki kolor tak naprawdę ma ulubione? Burgund, czy rubin? Nie wiem sama. Kotka mi się wtryniła na kolana. Dziwna jakaś. Wieki tego nie robiła. Zlazła ospała z pieca i legła mi na nogach. I śpi. Muszę ją zrzucić zaraz. Szkoda. Ale naszykowałam mój jaśminowy olejek pod prysznic. Tylko dosączę ulubione i dosłucham...
Idę po drugą lampkę ulubionego... Ślubny śledzi swoje polityczne programy w tv i udaje niewzruszonego. No tak... Już ja go znam. Pięknie za oknem. Biało. Szkoda, że to nie grudzień, albo styczeń. No i właśnie dlatego jadę pociągiem. Oddałam bilet na pks. Bałam się. Jakoś tak irracjonalnie może, ale jednak. A wszyscy pkp mi dzisiaj odradzali. Chrzanię. Wolę być w czymś większym niż autobus. Hm... jaki kolor tak naprawdę ma ulubione? Burgund, czy rubin? Nie wiem sama. Kotka mi się wtryniła na kolana. Dziwna jakaś. Wieki tego nie robiła. Zlazła ospała z pieca i legła mi na nogach. I śpi. Muszę ją zrzucić zaraz. Szkoda. Ale naszykowałam mój jaśminowy olejek pod prysznic. Tylko dosączę ulubione i dosłucham...
środa, 11 lutego 2009
wyjeżdżam.stop.sama.stop
Kiedy podjęłam decyzję o wyjeździe, było mi dziwnie jakoś tak.
No bo jak to? Tak się spakować, wycałować drania i męża własnego i osobistego i zamknąć za sobą drzwi? Chociaż z tymi drzwiami to najłatwiej chyba...
Ale czuję, że im bliżej wyjazdu, tym mi lżej i jakoś tak po prostu, zwyczajnie... lekko. Chyba muszę zacząć koleje drzwi zacząć zamykać, skoro rzuciłam się na głęboką wodę. Nigdy nie byłam typem tej, co siedzi w domu i wychowuje dzieci, czekając na męża. Penelopie do pięt nie dorastam. A jednak siedziałam w domu. I było cudownie. Ale... nawet cudowność może się znudzić. Może? Już sama nie wiem. Teraz jest dobrze. Tylko asertywności we mnie więcej. Niejako odwrotnie proporcjonalnie do pretensji o detale.
Chyba to lepsze dla wszystkich.
Ale wyjazd... No właśnie. Co spakować? Czy będę potrafiła zasnąć w obcym łóżku, takim bezpłciowym w dodatku? A może po tych wszystkich konferencjach i warsztatach odwiedzić stare kąty i zwyczajnie zrelaksować się samą świadomością, że mam dwie doby tylko dla siebie? A może... a może jeszcze coś innego wpadnie mi do głowy?
Potrzebowałam tego. Bałam się zrobić krok przed siebie. Jeszcze za mocno trzyma mnie pępowina z draniem. Ale to chyba już czas. Taaaak... no więc wyjeżdżam w ten weekend. Sama. Tak. Tak... klik
No bo jak to? Tak się spakować, wycałować drania i męża własnego i osobistego i zamknąć za sobą drzwi? Chociaż z tymi drzwiami to najłatwiej chyba...
Ale czuję, że im bliżej wyjazdu, tym mi lżej i jakoś tak po prostu, zwyczajnie... lekko. Chyba muszę zacząć koleje drzwi zacząć zamykać, skoro rzuciłam się na głęboką wodę. Nigdy nie byłam typem tej, co siedzi w domu i wychowuje dzieci, czekając na męża. Penelopie do pięt nie dorastam. A jednak siedziałam w domu. I było cudownie. Ale... nawet cudowność może się znudzić. Może? Już sama nie wiem. Teraz jest dobrze. Tylko asertywności we mnie więcej. Niejako odwrotnie proporcjonalnie do pretensji o detale.
Chyba to lepsze dla wszystkich.
Ale wyjazd... No właśnie. Co spakować? Czy będę potrafiła zasnąć w obcym łóżku, takim bezpłciowym w dodatku? A może po tych wszystkich konferencjach i warsztatach odwiedzić stare kąty i zwyczajnie zrelaksować się samą świadomością, że mam dwie doby tylko dla siebie? A może... a może jeszcze coś innego wpadnie mi do głowy?
Potrzebowałam tego. Bałam się zrobić krok przed siebie. Jeszcze za mocno trzyma mnie pępowina z draniem. Ale to chyba już czas. Taaaak... no więc wyjeżdżam w ten weekend. Sama. Tak. Tak... klik
Mosze, gra w zielone i artystyczny nieład
U mnie ostatnio jest trochę tak, jak w tym kawale, co to Mosze miał za mało miejsca w domu i poszedł do rabina po radę. Rabin kazał mu wstawić do mieszkania wielką szafę, wielki, okrągły stół, kanapę i zaprosić rodzinę z drugiego miasta z piątką dzieci. Mosze się posłuchał. Po pewnym czasie rabi mówi do Mosze, aby ten wyprosił rodzinę, sprzedał kanapę, stół i szafę. Mosze wyprosił, sprzedał i zaraz po tym przychodzi do rabiego uradowany wielce, mówiąc: rabi!! jakie wielkie mam mieszkanie!!
Rabiego o radę nie prosiłam, szafy nowej nie nabyłam od dawna, a i rodzina mi się na głowę nie zwaliła. Co prawda, jak to stwierdził podłota, mogłabym sobie jeszcze dobrać etaty na uczelni i w dwóch szkołach, a i tak bym podołała, bo chyba mam za mało, skoro wzięłam już tyle. Fakt... wzięłam tyle, że dopiero teraz widzę, ile to ja miałam czasu wolnego w zeszłym semestrze. Nawet praktykantkę wzięłam... Co prawda moi uczniowie tym faktem ucieszeni nie są, bo dziewczę im do gustu nie przypadło, ale wyjścia nie mają. Ja za to mam wyjścia dodatkowe często, bo mam lekcje muzealne i w galerii, a poza tym doszkalam się. Ustawicznie i z premedytacją. No i tak właśnie przy okazji tych szkoleń, mówię do ślubnego, że mam zaproszenie na dwudniową konferencję na tematy mnie pasjonujące. A ślubny niewiele myśląc mówi: jedź!! No to patrzę na niego i się zastanawiam, czemu to tak spontanicznie i bez zastanowienia, a on dodaje, że odpocznę sobie i wyśpię się w nocy. No... teoretycznie w nocy to ja tak w ogóle to śpię, więc nie wiem, czemu to miałabym się tam akurat wyspać, bo ślubny mi aż tak w nocy nie przeszkadza, ale jadę...
Poza tym porządek, będący nieładem artystycznym trwa u mnie nadal. No bo jak ład mam za długo, to mnie głowa boli. Jedną nogą jesteśmy zatem w drugim mieszkaniu, ale sprawa utknęła w punkcie martwym i chyba będzie trzeba ją cofnąć do obecnego. No tak... jakoś nie mam czasu na głupoty, więc i sprawy dopilnować nie mam kiedy teraz, więc póki co mieszkania zmieniać nie będziemy. Zmieniłam natomiast niechcący kolor włosów. ... niby fryzjerka mówiła mi, abym mojej odżywki nie używała na razie, bo bardzo silna i specyficzna i z woskiem. No to nie używałam. Na razie... Ale "na razie" też ma jakąś długość, nie? No więc jak wczoraj minęły trzy tygodnie od bytności u owej, stwierdziłam, że "na razie" się kończyć powinno i po umyciu włosów, odżywkę naciapałam, głowę folią owinęłam i pół godziny odczekałam. Folię zdjęłam, włosy spłukałam, spojrzałam w lustro i w zasadzie to się ubawiłam. Tam bowiem, gdzie był ciemny brąz, są rudawe refleksy, a tam, gdzie był fiolet, pojawiły się zielone nitki. Hm... jest ryzyko, jest zabawa... W szkole kolor się spodobał, plastyczka stwierdziła, że mam duszę artystyczną, uczniowie gapili się, jak sroki w gnat, a ja postanowiłam kupić zielonkawy cień do powiek. Ślubny bał się komentować, ale kochać mnie musi, bo przysięga go obowiązuje. No tak...
Dranisko dzisiaj pognało do przedszkola po kilkudniowym wirusie, jutro ma pasowanie na przedszkolaka, więc jutro pogna za nim ślubny z kamerą i najszczęśliwsza z rodzicem moim płci męskiej, bo jutro maluchy mają również dzień babci i dziadka.
Taaak... no to kończę kawę, pisanie i gnam na lekcje klik
Rabiego o radę nie prosiłam, szafy nowej nie nabyłam od dawna, a i rodzina mi się na głowę nie zwaliła. Co prawda, jak to stwierdził podłota, mogłabym sobie jeszcze dobrać etaty na uczelni i w dwóch szkołach, a i tak bym podołała, bo chyba mam za mało, skoro wzięłam już tyle. Fakt... wzięłam tyle, że dopiero teraz widzę, ile to ja miałam czasu wolnego w zeszłym semestrze. Nawet praktykantkę wzięłam... Co prawda moi uczniowie tym faktem ucieszeni nie są, bo dziewczę im do gustu nie przypadło, ale wyjścia nie mają. Ja za to mam wyjścia dodatkowe często, bo mam lekcje muzealne i w galerii, a poza tym doszkalam się. Ustawicznie i z premedytacją. No i tak właśnie przy okazji tych szkoleń, mówię do ślubnego, że mam zaproszenie na dwudniową konferencję na tematy mnie pasjonujące. A ślubny niewiele myśląc mówi: jedź!! No to patrzę na niego i się zastanawiam, czemu to tak spontanicznie i bez zastanowienia, a on dodaje, że odpocznę sobie i wyśpię się w nocy. No... teoretycznie w nocy to ja tak w ogóle to śpię, więc nie wiem, czemu to miałabym się tam akurat wyspać, bo ślubny mi aż tak w nocy nie przeszkadza, ale jadę...
Poza tym porządek, będący nieładem artystycznym trwa u mnie nadal. No bo jak ład mam za długo, to mnie głowa boli. Jedną nogą jesteśmy zatem w drugim mieszkaniu, ale sprawa utknęła w punkcie martwym i chyba będzie trzeba ją cofnąć do obecnego. No tak... jakoś nie mam czasu na głupoty, więc i sprawy dopilnować nie mam kiedy teraz, więc póki co mieszkania zmieniać nie będziemy. Zmieniłam natomiast niechcący kolor włosów. ... niby fryzjerka mówiła mi, abym mojej odżywki nie używała na razie, bo bardzo silna i specyficzna i z woskiem. No to nie używałam. Na razie... Ale "na razie" też ma jakąś długość, nie? No więc jak wczoraj minęły trzy tygodnie od bytności u owej, stwierdziłam, że "na razie" się kończyć powinno i po umyciu włosów, odżywkę naciapałam, głowę folią owinęłam i pół godziny odczekałam. Folię zdjęłam, włosy spłukałam, spojrzałam w lustro i w zasadzie to się ubawiłam. Tam bowiem, gdzie był ciemny brąz, są rudawe refleksy, a tam, gdzie był fiolet, pojawiły się zielone nitki. Hm... jest ryzyko, jest zabawa... W szkole kolor się spodobał, plastyczka stwierdziła, że mam duszę artystyczną, uczniowie gapili się, jak sroki w gnat, a ja postanowiłam kupić zielonkawy cień do powiek. Ślubny bał się komentować, ale kochać mnie musi, bo przysięga go obowiązuje. No tak...
Dranisko dzisiaj pognało do przedszkola po kilkudniowym wirusie, jutro ma pasowanie na przedszkolaka, więc jutro pogna za nim ślubny z kamerą i najszczęśliwsza z rodzicem moim płci męskiej, bo jutro maluchy mają również dzień babci i dziadka.
Taaak... no to kończę kawę, pisanie i gnam na lekcje klik
środa, 4 lutego 2009
taki sobie zwykły dzień
Lekcję prowadzę. Tak normalnie prowadzę. Burza mózgów, mapa pojęciowa, problem do rozważenia i dyskusja. Pomiędzy tym wszystkim jakieś uwagi do zanotowania. W ławce na końcu jednego z rzędów siedzi sobie dwóch odważnych, co to gadają i gadają. Zerkam raz i drugi. Nic. Uwagę zwracam. Nic.
Pod koniec lekcji biorę do ręki długopis z czerwonym wkładem i zmierzam w stronę śmiałków. Klasa zaczyna szemrać. Szmer coraz głośniejszy. O wszystkim. Stukam głośniej niż zwykle obcasami, ale śmiałkowie nie słyszą... Toż zagadani są, więc słyszeć mnie nie mogą.
Proszę o zeszyty, pochylam się i zaczynam pisać...
... "ej no!! cicho!! bo sorka gały wstawia za free!!" słyszę za sobą głos Bartka i właśnie wtedy, kiedy ledwo udaje mi się nie parsknąć śmiechem z owego, oddaję zeszyty z wpisanymi uwagami.
***
Ot! taki sobie zwykły dzień z życia nauczycielki...
Pod koniec lekcji biorę do ręki długopis z czerwonym wkładem i zmierzam w stronę śmiałków. Klasa zaczyna szemrać. Szmer coraz głośniejszy. O wszystkim. Stukam głośniej niż zwykle obcasami, ale śmiałkowie nie słyszą... Toż zagadani są, więc słyszeć mnie nie mogą.
Proszę o zeszyty, pochylam się i zaczynam pisać...
... "ej no!! cicho!! bo sorka gały wstawia za free!!" słyszę za sobą głos Bartka i właśnie wtedy, kiedy ledwo udaje mi się nie parsknąć śmiechem z owego, oddaję zeszyty z wpisanymi uwagami.
***
Ot! taki sobie zwykły dzień z życia nauczycielki...
wtorek, 3 lutego 2009
odwaga i ja, czyli jestem potworem
- Ale pani ładnieeeee wyglądaaaaa - obstąpiła mnie pierwsza klasa podczas dyżuru. - A ja to pani nie poznałam - dodała Kasia z trzeciej i wtedy dowiedziałam się, że nie odbiega ona od reszty uczniów, którzy się do faktu owego przyznali chóralnie. Zaś wszyscy oni wcale nie odbiegli również od ochrony, której to musiałam się wczoraj tłumaczyć, dlaczego chcę wejść do szkoły oraz tak nazwanego kiedyś ciała pedagogicznego, które w większości zastanawiało się, kto to nowy w pokoju jest i się porusza wcale nie nieśmiało.
- Ale odważna to pani jest!! - perorowała Beata z drugiej, obcinając mnie z tyłu i całkowicie nie zwracając uwagi na to, że rozmawiają niejako przy mnie, a w zasadzie to tak jakby "wokółmnie", no i przede wszystkim ze mną było nie było.
- No jasne, że pani jest odważna!! - podsumował stanowczo Adam - A kto inny by się odważył wbiec na salę gimnastyczną w takich obcasach podczas meczu z pretensjami do trenera????? - zakończył dobitnie i rozmowa ucichła, bo każdy zgodnie pokiwał głową.
***
Jestem znaczy się odważna. Taka bardzo odważna znaczy się. Czuję się wręcz jak krótkowłosy potwór biegający na obcasach po sali gimnastycznej z owym parkietem sławetnym. No tak... niezłą znaczy mam opinię. I gdybym nie obcięła włosów, to nawet bym nie wiedziała, że do moich przymiotów odkrytych przez młodzież doszła tak brawurowa odwaga. Hm... człowiek uczy się całe życie jednak.
No właśnie... a' propos tak tej nauki... wróciła znaczy od tego tygodnia już i dawne klimaty i obcasy też. Ale jeszcze potworem nie bywałam... No tak... toż to drugi dzień dzisiaj był dopiero...
- Ale odważna to pani jest!! - perorowała Beata z drugiej, obcinając mnie z tyłu i całkowicie nie zwracając uwagi na to, że rozmawiają niejako przy mnie, a w zasadzie to tak jakby "wokółmnie", no i przede wszystkim ze mną było nie było.
- No jasne, że pani jest odważna!! - podsumował stanowczo Adam - A kto inny by się odważył wbiec na salę gimnastyczną w takich obcasach podczas meczu z pretensjami do trenera????? - zakończył dobitnie i rozmowa ucichła, bo każdy zgodnie pokiwał głową.
***
Jestem znaczy się odważna. Taka bardzo odważna znaczy się. Czuję się wręcz jak krótkowłosy potwór biegający na obcasach po sali gimnastycznej z owym parkietem sławetnym. No tak... niezłą znaczy mam opinię. I gdybym nie obcięła włosów, to nawet bym nie wiedziała, że do moich przymiotów odkrytych przez młodzież doszła tak brawurowa odwaga. Hm... człowiek uczy się całe życie jednak.
No właśnie... a' propos tak tej nauki... wróciła znaczy od tego tygodnia już i dawne klimaty i obcasy też. Ale jeszcze potworem nie bywałam... No tak... toż to drugi dzień dzisiaj był dopiero...
żaba
Późnym wieczorem wczoraj zadzwonił do mnie rodzic płci męskiej. Ha! ręce mi zadrżały i jakoś tak mi nogi podcinać coś zaczęło. No bo jak rodzic płci męskiej dzwoni po 22 to znak, że musiało stać się coś. Nie żebym kontaktu z rodzicem nie miała, ale ponieważ w ciągu dnia w sumie to ze trzy godziny trajkoczemy z najszczęśliwszą przez telefon, rodzic płci męskiej mój wie o wszystkim czy tego chce, czy też nie chce - najszczęśliwsza bowiem jak radio wolna europa w domu nadaje i gada, czy jest wysłuchana, czy też nie. Jakiś czas temu nawet rodzic mój płci męskiej stwierdził, że już nauczył się opanowywać mimikę twarzy i udawać wyraz skupienia przy równoczesnej pełnej odporności na jej głos. No tak szczerze, to potem miał ciepło... więc nie wiem, czy nadal jest uodporniony, czy już woli słuchać. Ale wrócę do tematu: zadzwonił. No i co mógł powiedzieć? Dałam mu bowiem szansę na odezwanie się, bo ja już miałam wizję szpitala a w nim kogoś bliskiego (najszczęśliwszej znaczy, albo babci-prababci drania, tudzież coś równie tragicznego, jak na przykład brak apetytu ich utuczonej kotki, która ledwie na komodę wskoczyć może i jeszcze zaraz po tym karkołomnym wyczynie domaga się pochwał za to, że sprawna taka).
Tak więc dałam rodzicowi palmę pierwszeństwa, a ten się pyta! Zamiast mówić, to się pyta. I o co się pyta? No jak ten głupi pyta się o to, czy drań już śpi. No jasne, że śpi i to od godzin czterech. No a ten mi znowu pytanie zadaje, czy u nas wszystko dobrze. A jak ma niby być? Chociaż po tych czułościach i zainteresowaniu się rodzica nami już sama nie wiedziałam, czy aby z nami wszystko dobrze i u nas też. I kiedy już miałam zarzucić go pytaniami o zdrowie tych i tamtych i dopytywać się, czy aby na pewno nie kłamie, rodzic mój płci męskiej jak gdyby nigdy nic mówi mi, że dzwoni, bo musi nam opowiedzieć, jaką miał dzisiaj przygodę, kiedy wracał do domu - idzie, patrzy, a tu żaba kica. Popatrzył na nią, wziął na rękę, przeniósł przez ulicę, żeby jej nic nie rozjechało, zostawił na trawie, wszedł do domu i zadzwonił do nas. No i po tym jak mnie urzekła jego historia, się rozczarowałam, że to tylko o żabę chodzi, potem natomiast się zdziwiłam, że nie wziął jej do domu, a potem do mnie dotarło, że w lutym to żaba raczej nie przeżyje i mnie nawet wściekłość ogarnęła. Tym większa, że ślubny trzymając mój telefon przy uchu swoim razem z teściem własnym naśmiewał się z absurdu sytuacji. No i nikt mnie nie słuchał, że ta żaba marznie gdzieś tam i rodzic jest potworem zostawiając ją na pastwę losu, kiedy to mogłaby kumkać w domu najszczęśliwszej. Ale i ślubny i rodzic prosili, aby najszczęśliwszej incydentu lepiej nie opowiadać. No nie opowiedziałam również draniowi, bo pewnie byśmy dzisiaj od szóstej rano żaby szukali, a i najszczęśliwsza wtedy dowiedziałaby się.
Żaba... w sumie absurd taka żaba w lutym... klik
Tak więc dałam rodzicowi palmę pierwszeństwa, a ten się pyta! Zamiast mówić, to się pyta. I o co się pyta? No jak ten głupi pyta się o to, czy drań już śpi. No jasne, że śpi i to od godzin czterech. No a ten mi znowu pytanie zadaje, czy u nas wszystko dobrze. A jak ma niby być? Chociaż po tych czułościach i zainteresowaniu się rodzica nami już sama nie wiedziałam, czy aby z nami wszystko dobrze i u nas też. I kiedy już miałam zarzucić go pytaniami o zdrowie tych i tamtych i dopytywać się, czy aby na pewno nie kłamie, rodzic mój płci męskiej jak gdyby nigdy nic mówi mi, że dzwoni, bo musi nam opowiedzieć, jaką miał dzisiaj przygodę, kiedy wracał do domu - idzie, patrzy, a tu żaba kica. Popatrzył na nią, wziął na rękę, przeniósł przez ulicę, żeby jej nic nie rozjechało, zostawił na trawie, wszedł do domu i zadzwonił do nas. No i po tym jak mnie urzekła jego historia, się rozczarowałam, że to tylko o żabę chodzi, potem natomiast się zdziwiłam, że nie wziął jej do domu, a potem do mnie dotarło, że w lutym to żaba raczej nie przeżyje i mnie nawet wściekłość ogarnęła. Tym większa, że ślubny trzymając mój telefon przy uchu swoim razem z teściem własnym naśmiewał się z absurdu sytuacji. No i nikt mnie nie słuchał, że ta żaba marznie gdzieś tam i rodzic jest potworem zostawiając ją na pastwę losu, kiedy to mogłaby kumkać w domu najszczęśliwszej. Ale i ślubny i rodzic prosili, aby najszczęśliwszej incydentu lepiej nie opowiadać. No nie opowiedziałam również draniowi, bo pewnie byśmy dzisiaj od szóstej rano żaby szukali, a i najszczęśliwsza wtedy dowiedziałaby się.
Żaba... w sumie absurd taka żaba w lutym... klik
sobota, 31 stycznia 2009
czy można kochać czyjeś dziecko?
Już mnie wcale nie zdziwił, ani nie wzruszył dzisiejszy buziak dziewczynki na dzień dobry i pełna torba ze spakowanymi przez nią w ukryciu różnymi różnościami, która wylądowała na moich butach z automatycznym pytaniem "prawda, że mogę iść do was?" Prawda, prawda...
I tak sobie teraz patrzę na te dwa łepki małe i zastanawiam się nad wszystkim. Nie jest prawdą, że dziewczynka wypełnia jakieś moje instynkty macierzyńskie, bo te realizują się przy draniu bardzo intensywnie. Nie jest prawdą również, że podświadomie chcę córeczkę, bo mogę ją przecież mieć. A nawet jeśli będę miała kolejnych pięciu synów, nie zmieni to mojego podejścia do sprawy dziecka konkretnej płci, ponieważ dziecko kocha się za to, że w ogóle jest, a nie za to, że jest chłopcem czy dziewczynką. I może jestem masochistką, ale chętnie przeżyję kolejną ciążę, poród, karmienie, pieluchy, niedospane noce, więc... dziewczynka jest...? No właśnie. Czy można kochać czyjeś dziecko? Można. Czy każde wobec tego nieswoje kocha się tak samo? Chyba nie. Co zatem wypełnia we mnie dziewczynka, a co ja wypełniam w jej życiu, bo chyba i to pytanie powinnam sobie już zadawać? A przecież dopiero rok temu poznałam Luizę i dziewczynkę, kiedy to po powrocie do powiatowego wracały powoli dawne znajomości. Po pięciu miesiącach odgrzanej znajomości On sobie pozwolił na zawał pierwszy i ostatni, rozległy jak jasna cholera, zostawiając swoje dziewczyny same. Matoł i dureń. Sam tego pewnie żałuje bardzo. Może to wtedy coś we mnie pękło? Bliski kolega ślubnego, z takim samym poczuciem humoru i podejściem do życia co ślubny, w tym samym wieku, tak po prostu z dnia na dzień przestał być, zostawiając dziewczyny z obowiązkami i kłopotami ponad ich siły. Może to wtedy, kiedy ślubny w kościele przestał być w moich oczach chłopakiem, a stał się mężczyzną z charakterystycznymi tylko dla facetów bólem i powagą wypisanymi na twarzy i kiedy to doszłam do dziewczyn, biorąc je za ręce i w myślach prowadziłam swój dialog - monolog z...? No właśnie, z kim? Z nim? Może i z nim. Zapewniałam wtedy przecież i jego i siebie, że zawsze będę blisko nich. Jestem blisko.
"Musimy kupić drugi fotelik do samochodu" - zasugerowałam ślubnemu, kiedy sprzątaliśmy po kolacji. "Mhm" - odpowiedział ślubny całując mnie w czoło. A jaki on ma do tego wszystkiego stosunek? Jest naturalny i wszystko przyjmuje jako rzecz oczywistą - nie dziwi się i chyba nie zastanawia. Czy chciałby mieć córkę? Mówi, że zdrowie dziecka jest ważniejsze, niż płeć. Cały ślubny... Racjonalne podejście do życia. Póki co wiem, że najodpowiedniejszy moment na dziecko przegapiliśmy jakieś dwa lata temu. Teraz będzie, kiedy będzie. Każda chwila jest równie dobra, co równie duży zamęt wprowadzająca. No tak... więc jednak myślę o tym. Myślę. Jasne, że myślę, ale nie jest to myśl nachalna - mam wszystko, czego chciałam od życia. Brzmi może patetycznie, ale jednak - jesteśmy zdrowi, mamy siebie i jesteśmy szczęśliwi. Jeśli dane nam drugie dziecko, to we właściwym dla siebie momencie się pojawi. Reszta to rzecz nabyta.
Ale co z dziewczynką? Jaką pustkę wypełnia? Jaką my wypełniamy w jej świecie? Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej też nie mogą się nadziwić, że dziewczynka aż tak do nas lgnie. Brakuje jej wyraźnie dziadków, bo i ich została pozbawiona przez życie. Najszczęśliwsza przygarnia ją delikatnie, a ona chętnie się temu poddaje - cieszy się, że ma wspólną z draniem babcię Anię. Rodzic płci męskiej jest natomiast w jej oczkach obrazem dziadka, który dużo opowiada, siedząc w fotelu mięciuchu z wysokim oparciem.
"Wiedziałam, że z dziewczynką dzisiaj wrócicie" - powiedziała przed chwilą przez telefon najszcześliwsza. "Okryj maluchy pierzynkami, bo noc będzie mroźna " - dodała.
Idę zatem po pierzynki...
I tak sobie teraz patrzę na te dwa łepki małe i zastanawiam się nad wszystkim. Nie jest prawdą, że dziewczynka wypełnia jakieś moje instynkty macierzyńskie, bo te realizują się przy draniu bardzo intensywnie. Nie jest prawdą również, że podświadomie chcę córeczkę, bo mogę ją przecież mieć. A nawet jeśli będę miała kolejnych pięciu synów, nie zmieni to mojego podejścia do sprawy dziecka konkretnej płci, ponieważ dziecko kocha się za to, że w ogóle jest, a nie za to, że jest chłopcem czy dziewczynką. I może jestem masochistką, ale chętnie przeżyję kolejną ciążę, poród, karmienie, pieluchy, niedospane noce, więc... dziewczynka jest...? No właśnie. Czy można kochać czyjeś dziecko? Można. Czy każde wobec tego nieswoje kocha się tak samo? Chyba nie. Co zatem wypełnia we mnie dziewczynka, a co ja wypełniam w jej życiu, bo chyba i to pytanie powinnam sobie już zadawać? A przecież dopiero rok temu poznałam Luizę i dziewczynkę, kiedy to po powrocie do powiatowego wracały powoli dawne znajomości. Po pięciu miesiącach odgrzanej znajomości On sobie pozwolił na zawał pierwszy i ostatni, rozległy jak jasna cholera, zostawiając swoje dziewczyny same. Matoł i dureń. Sam tego pewnie żałuje bardzo. Może to wtedy coś we mnie pękło? Bliski kolega ślubnego, z takim samym poczuciem humoru i podejściem do życia co ślubny, w tym samym wieku, tak po prostu z dnia na dzień przestał być, zostawiając dziewczyny z obowiązkami i kłopotami ponad ich siły. Może to wtedy, kiedy ślubny w kościele przestał być w moich oczach chłopakiem, a stał się mężczyzną z charakterystycznymi tylko dla facetów bólem i powagą wypisanymi na twarzy i kiedy to doszłam do dziewczyn, biorąc je za ręce i w myślach prowadziłam swój dialog - monolog z...? No właśnie, z kim? Z nim? Może i z nim. Zapewniałam wtedy przecież i jego i siebie, że zawsze będę blisko nich. Jestem blisko.
"Musimy kupić drugi fotelik do samochodu" - zasugerowałam ślubnemu, kiedy sprzątaliśmy po kolacji. "Mhm" - odpowiedział ślubny całując mnie w czoło. A jaki on ma do tego wszystkiego stosunek? Jest naturalny i wszystko przyjmuje jako rzecz oczywistą - nie dziwi się i chyba nie zastanawia. Czy chciałby mieć córkę? Mówi, że zdrowie dziecka jest ważniejsze, niż płeć. Cały ślubny... Racjonalne podejście do życia. Póki co wiem, że najodpowiedniejszy moment na dziecko przegapiliśmy jakieś dwa lata temu. Teraz będzie, kiedy będzie. Każda chwila jest równie dobra, co równie duży zamęt wprowadzająca. No tak... więc jednak myślę o tym. Myślę. Jasne, że myślę, ale nie jest to myśl nachalna - mam wszystko, czego chciałam od życia. Brzmi może patetycznie, ale jednak - jesteśmy zdrowi, mamy siebie i jesteśmy szczęśliwi. Jeśli dane nam drugie dziecko, to we właściwym dla siebie momencie się pojawi. Reszta to rzecz nabyta.
Ale co z dziewczynką? Jaką pustkę wypełnia? Jaką my wypełniamy w jej świecie? Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej też nie mogą się nadziwić, że dziewczynka aż tak do nas lgnie. Brakuje jej wyraźnie dziadków, bo i ich została pozbawiona przez życie. Najszczęśliwsza przygarnia ją delikatnie, a ona chętnie się temu poddaje - cieszy się, że ma wspólną z draniem babcię Anię. Rodzic płci męskiej jest natomiast w jej oczkach obrazem dziadka, który dużo opowiada, siedząc w fotelu mięciuchu z wysokim oparciem.
"Wiedziałam, że z dziewczynką dzisiaj wrócicie" - powiedziała przed chwilą przez telefon najszcześliwsza. "Okryj maluchy pierzynkami, bo noc będzie mroźna " - dodała.
Idę zatem po pierzynki...
czwartek, 29 stycznia 2009
damsko-męskie, czyli małżeńskie o polityce i wszystkim
... oglądamy program publicystyczny polityczny... Najpierw jedna pani rozmawia z panią ważną jakąś, potem druga z panem, co to nie wiem, czy ważny. Ślubny słucha śmiertelnie poważny.
ja: o zobacz!! ta druga ma takie same kolczyki jak ta pierwsza!!
ślubny (milczy, dłuuugo milczy i patrzy na mnie dziwnie tak): ... kochane znaczy ekonomią się zainteresowało i kryzysem...?
***
ja: Pozajmywuj się mną, a nie będziesz jakiegoś faceta słuchał. On i tak już swoją propozycję przedstawiał.
ślubny: Przedstawiał??? Kiedy????
ja: no ona mówiła, że już kilka razy gościł gdzieś, czy był zapraszany...
ślubny: ... (cisza - zaczął się patrzeć jak w poprzedniej rozmowie)
***
2. O wszystkim
ja: daj Dudusiowi jedzonko
ślubny: już mu dałem wszystko, a nawet więcej
ja: to czemu patrzył się na mnie z nienawiścią i nadzieją?
***
ślubny: czy ja ci czymś podpadłem?
ja: ???
ślubny: stoję przy warzywnym po sałatę, a przede mną guzdra się jakaś baba i prosi o to i o tamo i wreszcie słyszę, jak ona mówi, że poprosi trzy inteligentne marchewki!!
ja: i o co jeszcze poprosiła?
ślubny: nie wiem, poszedłem do kasy i stanąłbym przy tej kasie nawet wtedy, gdyby przede mną stało czterech bezdomnych i każdy kupowałby po butelczynie wina i każdy prosiłby mnie o 20 groszy... I nawet dałbym im po te 20 groszy...
klik
środa, 28 stycznia 2009
o!
Kiedy dzisiaj rano ślubny zasugerował, że może bym się tak z domu ewakuowała i zrujnowała go finansowo w sklepach, uznałam jego myśl za całkiem niegłupią. Podstępną, ale całkiem mi do gustu przypadającą, chociaż miałam duże wątpliwości, czy ewakuację zarządził aby nie ze względu na siebie, czy też tak ze względów humanitarnych na mnie i mój dziki humor oraz pogłębiającą się moją irytację. No bo ileż tych kubków można znieść? No cztery to dla mnie już kuriozum, zwłaszcza jeśli stoją jeden obok drugiego z tym samym, czyli kawą smolistą wypitą do połowy. No niech mu będzie, okazałam się łaskawą i poszłam sobie. O! Coś tam jeszcze mówił, abym miała na względzie ilość naszyjników i książek zalegających w domu, ale niech sobie gada. Co mu gadać zabraniać będę? Niech gada. Czasem.
No i proszę Was... naszyjnik jest. Jeden. Ale jest. Nie zdzierżyłabym przecież brak nowego. Ma co prawda coś, co dopiero ślubny zauważył, robiąc wielkie oczy i pytając, po co w zestawieniu wszystkiego jest i pomponik. No dziwny on jakiś... Toż jeśli to zestawienie wszystkiego, to i pomponik być musi. Przecież to logiczne jest. Obcasy nowe też mam i jak widzę pogoda sprawia, że mogę je niedługo wdziać na nogi. A takie wysokie są, jakich dawno nie kupowałam, bo mi coś tam organoleptyczna o obcasach wytłumaczyć próbowała i postanowiłam swoje o pięć centymetrów zmniejszyć. No... mogę jej teraz z pięć par tych zmniejszonych oddać, bo mi źle w nich. Mam w nich normalną świadomość braku. Mam też wszystko takie, czego bym do tej pory nie tknęła. Uhm... Mam spodnie w kratę i mam pomarańczową bluzeczkę. Seledynową, po oczach bijącą, też mam. No i mam spódnicę krótką i szeroką i w kratę taką, na widok której kiedyś bym z krzykiem uciekła. Co jeszcze mam? No dużo mam, ale nic czarnego. Tzn. naszyjnik ma czarnych elementów kilka. Pompon na ten przykład i na tamten przykład to owe obcasy. Czarne wzięłam, bo bordowych nie wyprodukowali takich... Nie wiem, jak mogli. No i mam świadomość, że jednak jak cię widzą, tak cię piszą. Nigdy takich eksperymentalnych ubrań panie mi nie proponowały. No bo myślały pewnie, że ja taka klasyczna jestem. No... klasyczna to ja jestem, ale chyba nie teraz. Bo teraz to mam nawet spodnie z kiczowatym diamencikiem w guziku. I co jeszcze mam? Mam właśnie herbatę czerwoną i maseczkę z glinki jakiejśtam na twarzy i zapisaną na jutro kawę z koleżanką gdzieśtam - sama nie wiem jeszcze gdzie, bo to dopiero jutro, więc po co dzisiaj do kalendarza zaglądać mam? No właśnie. I jeszcze mam "Szpetnych czterdziestoletnich" Osieckiej. Mam też zamiar zaraz umościć się pod pierzynką i czytać. O! I ma ślubny, czego chciał i niech sobie gada teraz, a ja do kompletu to mam jeszcze klik.
No i proszę Was... naszyjnik jest. Jeden. Ale jest. Nie zdzierżyłabym przecież brak nowego. Ma co prawda coś, co dopiero ślubny zauważył, robiąc wielkie oczy i pytając, po co w zestawieniu wszystkiego jest i pomponik. No dziwny on jakiś... Toż jeśli to zestawienie wszystkiego, to i pomponik być musi. Przecież to logiczne jest. Obcasy nowe też mam i jak widzę pogoda sprawia, że mogę je niedługo wdziać na nogi. A takie wysokie są, jakich dawno nie kupowałam, bo mi coś tam organoleptyczna o obcasach wytłumaczyć próbowała i postanowiłam swoje o pięć centymetrów zmniejszyć. No... mogę jej teraz z pięć par tych zmniejszonych oddać, bo mi źle w nich. Mam w nich normalną świadomość braku. Mam też wszystko takie, czego bym do tej pory nie tknęła. Uhm... Mam spodnie w kratę i mam pomarańczową bluzeczkę. Seledynową, po oczach bijącą, też mam. No i mam spódnicę krótką i szeroką i w kratę taką, na widok której kiedyś bym z krzykiem uciekła. Co jeszcze mam? No dużo mam, ale nic czarnego. Tzn. naszyjnik ma czarnych elementów kilka. Pompon na ten przykład i na tamten przykład to owe obcasy. Czarne wzięłam, bo bordowych nie wyprodukowali takich... Nie wiem, jak mogli. No i mam świadomość, że jednak jak cię widzą, tak cię piszą. Nigdy takich eksperymentalnych ubrań panie mi nie proponowały. No bo myślały pewnie, że ja taka klasyczna jestem. No... klasyczna to ja jestem, ale chyba nie teraz. Bo teraz to mam nawet spodnie z kiczowatym diamencikiem w guziku. I co jeszcze mam? Mam właśnie herbatę czerwoną i maseczkę z glinki jakiejśtam na twarzy i zapisaną na jutro kawę z koleżanką gdzieśtam - sama nie wiem jeszcze gdzie, bo to dopiero jutro, więc po co dzisiaj do kalendarza zaglądać mam? No właśnie. I jeszcze mam "Szpetnych czterdziestoletnich" Osieckiej. Mam też zamiar zaraz umościć się pod pierzynką i czytać. O! I ma ślubny, czego chciał i niech sobie gada teraz, a ja do kompletu to mam jeszcze klik.
wtorek, 27 stycznia 2009
nouvelle
Mam przy sobie ulubione... I klik. I jest mi dobrze. I luźno tak.
I przekornie mi. Może przez koszulkę? Tę niepokorną, letnią, która jakoś tak mi się wzięła po kąpieli w olejku z jaśminu? Na przekór temu, co za oknem. Luźno mi tak i jakoś jeszcze tak... Trudno to właściwymi słowami nazwać. Dobrze tak. Na granicy. Nie na zakręcie. Jak bungee, ale bez tej całej adrenaliny. Nie potrzebna ona mi. Zbędna. Ją akurat usypiam. Może się uda? Spokój. Zmiany, zmiany, zmiany... Cierpkie to ulubione. Ślubny australijskie kupił dla mnie. Lubię je. Jest inne takie. Takie jak ja dziś. A może nie tylko dziś? I winogrono pachnie przepięknie. Jest słodkie. Soczyste. Sok zbyt nachalnie ścieka między palcami. Nie smakuje mi. Ulubione wystarczy...
Chyba emocje puszczają. Rozchodzą się delikatnie po mięśniach wszystkich. Po sercu też. I po przeponie. Czy mówiłam już kiedyś, że lubię jaśmin? Lubię. I wcale nie brakuje mi moich włosów podczas kąpieli... Woda jest tylko i ja i plecy. Taaak... Zmiany, zmiany, zmiany... A ulubione smakuje, jak powinno.
I przekornie mi. Może przez koszulkę? Tę niepokorną, letnią, która jakoś tak mi się wzięła po kąpieli w olejku z jaśminu? Na przekór temu, co za oknem. Luźno mi tak i jakoś jeszcze tak... Trudno to właściwymi słowami nazwać. Dobrze tak. Na granicy. Nie na zakręcie. Jak bungee, ale bez tej całej adrenaliny. Nie potrzebna ona mi. Zbędna. Ją akurat usypiam. Może się uda? Spokój. Zmiany, zmiany, zmiany... Cierpkie to ulubione. Ślubny australijskie kupił dla mnie. Lubię je. Jest inne takie. Takie jak ja dziś. A może nie tylko dziś? I winogrono pachnie przepięknie. Jest słodkie. Soczyste. Sok zbyt nachalnie ścieka między palcami. Nie smakuje mi. Ulubione wystarczy...
Chyba emocje puszczają. Rozchodzą się delikatnie po mięśniach wszystkich. Po sercu też. I po przeponie. Czy mówiłam już kiedyś, że lubię jaśmin? Lubię. I wcale nie brakuje mi moich włosów podczas kąpieli... Woda jest tylko i ja i plecy. Taaak... Zmiany, zmiany, zmiany... A ulubione smakuje, jak powinno.
poniedziałek, 26 stycznia 2009
plany męża mojego...
... własnego i osobistego wprowadziły lekki zamęt w moje myśli. Patrzę na niego i zastanawiam się, gdzie się podział ten blondyn z długimi włosami, kolczykiem w uchu, w postrzępionych dżinsach z pacyfistycznym nastawieniem do świata. Nie ma go. Normalnie był i znikł. Jest za to jakiś facet obok. Obok, wreszcie przy mnie, na wyciągnięcie ręki - mogę się przytulić, powiedzieć coś nie przez telefon, usłyszeć jego oddech. I kiedy już się do tego przyzwyczaiłam, kiedy wszystko wypośrodkowałam i kiedy na nowo znalazłam oś własnego świata, okazało się że ostatnie perturbacje nie działy się bez powodu i ślubny punkt po punkcie realizował swój cel założony z góry i oznaczony jako priorytet. Że niby to dla nas i dla jego rozwoju. Niby tak... Tylko jak to wszystko mu się uda, znowu będziemy daleko. Dalej, niż byliśmy. Nie chcę podcinać mu skrzydeł, ale coraz konkretniej swoje własne widzę i na swoje własne liczyć zaczynam.
Drogiej dzisiaj w tajemnicy powiedziałam. Zamilkła. Patrzyła na mnie i chciała usłyszeć, że mu zabronię. Nie zabronię. Czekamy na decyzję. Wbrew temu wszystkiemu czekamy razem i życzę mu, aby była pozytywna. Niech ma i niech się realizuje. Widocznie musimy być od siebie daleko, aby móc być ze sobą.
Drogiej dzisiaj w tajemnicy powiedziałam. Zamilkła. Patrzyła na mnie i chciała usłyszeć, że mu zabronię. Nie zabronię. Czekamy na decyzję. Wbrew temu wszystkiemu czekamy razem i życzę mu, aby była pozytywna. Niech ma i niech się realizuje. Widocznie musimy być od siebie daleko, aby móc być ze sobą.
miotly, specyfiki i tajemnice, czyli droga u mnie była
- A fryzjerce to się tak po prostu ciachnęło, czy sama chciałaś aż tak krótko? - zapytała droga, wchodząc dzisiaj do naszego mieszkania.
No niby chciałam, niby poprzez to się jej tak właśnie ciachnęło, niby dobrze, że w ogóle zauważyła teściowa moja droga, że coś sobie zmieniłam. Ale coś zmieniła i droga... Przede wszystkim ton głosu i podejście. To dobrze, bo już myślałam, że zmienia się zupełnie w ten rodzaj, co to na miotle lata i to nie tylko w wolnej chwili. Bo tak w ogóle polatać sobie dla lepszego samopoczucia to droga lubi. Oj lubi!... Niestety i ja od czasu do czasu polatać na swojej lubię... Dla spokojności tak.
No więc... zacznę od początku: przyszła droga dzisiaj z wizytą. Do mnie. Nie do ślubnego. Może troszeczkę do drania. Miotły zostawiłyśmy w przedpokoju, bo dzisiaj przyszła moja droga taka, jaką była przed ostatnimi niedopowiedzeniem, nadinterpretacją, emocjami. A taką drogą sprzed owych to ja lubię ogromnie, ponieważ spotykamy się na tym samym poziomie abstrakcji uczuć i emocji. Potrafimy cały dzień i noc przegadać o własnych myślach, snach, uczuciach, odczuciach, apatiach, empatiach, sympatiach. Droga doskonale rozumie mnie jako kobietę. Szkoda tylko, że nie zawsze rozumie mnie jako synową. Ale w ramach rewanżu i ja jako kobietę wyczuć ją potrafię, jako matkę niestety nie. Dzisiaj jednak był ten dzień, kiedy byłyśmy kobietami. Tylko. Aż. Było miło. I kawa była w tych białych cieniutkich porcelanowych filiżankach i sernik był z wiórkami kokosowymi na wierzchu i konfitury z róży. Miło tak i ze zwierzeniami było. Było i z planami. Naszymi. Ślubnego. Będzie problem, bo wypaplałam... Miotły zostawiłyśmy przy drzwiach... Zapomniałam, że może mi dosypać tego specyfiku na gadulstwo... klik
No niby chciałam, niby poprzez to się jej tak właśnie ciachnęło, niby dobrze, że w ogóle zauważyła teściowa moja droga, że coś sobie zmieniłam. Ale coś zmieniła i droga... Przede wszystkim ton głosu i podejście. To dobrze, bo już myślałam, że zmienia się zupełnie w ten rodzaj, co to na miotle lata i to nie tylko w wolnej chwili. Bo tak w ogóle polatać sobie dla lepszego samopoczucia to droga lubi. Oj lubi!... Niestety i ja od czasu do czasu polatać na swojej lubię... Dla spokojności tak.
No więc... zacznę od początku: przyszła droga dzisiaj z wizytą. Do mnie. Nie do ślubnego. Może troszeczkę do drania. Miotły zostawiłyśmy w przedpokoju, bo dzisiaj przyszła moja droga taka, jaką była przed ostatnimi niedopowiedzeniem, nadinterpretacją, emocjami. A taką drogą sprzed owych to ja lubię ogromnie, ponieważ spotykamy się na tym samym poziomie abstrakcji uczuć i emocji. Potrafimy cały dzień i noc przegadać o własnych myślach, snach, uczuciach, odczuciach, apatiach, empatiach, sympatiach. Droga doskonale rozumie mnie jako kobietę. Szkoda tylko, że nie zawsze rozumie mnie jako synową. Ale w ramach rewanżu i ja jako kobietę wyczuć ją potrafię, jako matkę niestety nie. Dzisiaj jednak był ten dzień, kiedy byłyśmy kobietami. Tylko. Aż. Było miło. I kawa była w tych białych cieniutkich porcelanowych filiżankach i sernik był z wiórkami kokosowymi na wierzchu i konfitury z róży. Miło tak i ze zwierzeniami było. Było i z planami. Naszymi. Ślubnego. Będzie problem, bo wypaplałam... Miotły zostawiłyśmy przy drzwiach... Zapomniałam, że może mi dosypać tego specyfiku na gadulstwo... klik
czwartek, 22 stycznia 2009
wieczór na chirurgii dziecięcej...
... dzisiaj spędziliśmy...
Miało wcale nie być strasznie. Miała to w zasadzie być taka rutynowa kontrola z mojej fanaberii wynikająca. Pani bowiem czasem coś się podskórnie wydawać zaczyna i dotąd pani otoczenie męczy, aż to coś zostanie sprawdzone, zrobione, wyjaśnione. A ostatnio jakoś tak nagle stan zapalny pani u drania sobie ubzdurała i niekoniecznie rozchodzącą się samoistnie przypadłość chłopięcą. Pani pediatra lekko zdziwiona wypisała skierowanie na prośbę moją, ale kiedy poprosiłam ją o kontakt do najlepszego chirurga dziecięcego w powiatowym - najlepiej starszego, doświadczonego, z tytułem prof. przed nazwiskiem, popatrzyła na mnie już mocno ubawiona moim przewrażliwieniem, ale nazwisko na karteczce zapisała.
No i dzisiaj właśnie na umówioną wizytę pojechaliśmy. Zaczęło się od potwierdzenia protekcji i... od razu po tym, niby nieznaczącym, fakcie pan z prof. przed nazwiskiem łagodniejszym tonem zaczął przemawiać do drania, a i moją rzekomą fanaberię poważnie traktować. Potem natomiast okazało się, że to nie tylko fanaberia była... A ponieważ byliśmy na miejscu i zapłaciliśmy z góry, a drań był dostatecznie zdezorientowany, żeby nie szukać ucieczki poprzez najszczęśliwszą, która była obecna na korytarzu jako wsparcie, dostałam receptę do wykupienia i pan z prof. przed nazwiskiem nakazał pielęgniarce gabinet zabiegowy naszykować. Reszta odbyła się już wcale nie szybko i, mimo znieczulenia miejscowego, z żałosnym płaczem drania, który potem jeszcze długo, długo przerodzony w łkanie nie chciał minąć. Mnie natomiast do tej pory nie może minąć zapamiętany obraz ciałka drania i rąk pana z tytułem prof. całych we krwi draniowej.
Drań już smacznie śpi, ponieważ znieczulenie jeszcze działa, ślubny, który był nieobecny przy zabiegu, cieszy się z mojej tej konkretnej fanaberii, a ja siedzę i w zasadzie patrzę przed siebie. Przed siebie patrzy również rodzic mój płci męskiej, który dzięki empatii jest obolały bólem drania i który okazał się tą jedyną osobą, która drania uspokoić telefonicznie potrafiła w klinice, a potem, telefonicznie również, do snu ukołysała w domu.
No i jeszcze wszyscy, każdy po swojemu, zaklinamy rzeczywistość, aby gorączka nie wystąpiła, bo pan z tytułem prof. nakazał w razie tejże na oddział do szpitala jechać szybciej niż natychmiast.
Ot! taką miałam fanaberię... która dziecku bólu większego i stanu ropnego zaoszczędziła.
Miało wcale nie być strasznie. Miała to w zasadzie być taka rutynowa kontrola z mojej fanaberii wynikająca. Pani bowiem czasem coś się podskórnie wydawać zaczyna i dotąd pani otoczenie męczy, aż to coś zostanie sprawdzone, zrobione, wyjaśnione. A ostatnio jakoś tak nagle stan zapalny pani u drania sobie ubzdurała i niekoniecznie rozchodzącą się samoistnie przypadłość chłopięcą. Pani pediatra lekko zdziwiona wypisała skierowanie na prośbę moją, ale kiedy poprosiłam ją o kontakt do najlepszego chirurga dziecięcego w powiatowym - najlepiej starszego, doświadczonego, z tytułem prof. przed nazwiskiem, popatrzyła na mnie już mocno ubawiona moim przewrażliwieniem, ale nazwisko na karteczce zapisała.
No i dzisiaj właśnie na umówioną wizytę pojechaliśmy. Zaczęło się od potwierdzenia protekcji i... od razu po tym, niby nieznaczącym, fakcie pan z prof. przed nazwiskiem łagodniejszym tonem zaczął przemawiać do drania, a i moją rzekomą fanaberię poważnie traktować. Potem natomiast okazało się, że to nie tylko fanaberia była... A ponieważ byliśmy na miejscu i zapłaciliśmy z góry, a drań był dostatecznie zdezorientowany, żeby nie szukać ucieczki poprzez najszczęśliwszą, która była obecna na korytarzu jako wsparcie, dostałam receptę do wykupienia i pan z prof. przed nazwiskiem nakazał pielęgniarce gabinet zabiegowy naszykować. Reszta odbyła się już wcale nie szybko i, mimo znieczulenia miejscowego, z żałosnym płaczem drania, który potem jeszcze długo, długo przerodzony w łkanie nie chciał minąć. Mnie natomiast do tej pory nie może minąć zapamiętany obraz ciałka drania i rąk pana z tytułem prof. całych we krwi draniowej.
Drań już smacznie śpi, ponieważ znieczulenie jeszcze działa, ślubny, który był nieobecny przy zabiegu, cieszy się z mojej tej konkretnej fanaberii, a ja siedzę i w zasadzie patrzę przed siebie. Przed siebie patrzy również rodzic mój płci męskiej, który dzięki empatii jest obolały bólem drania i który okazał się tą jedyną osobą, która drania uspokoić telefonicznie potrafiła w klinice, a potem, telefonicznie również, do snu ukołysała w domu.
No i jeszcze wszyscy, każdy po swojemu, zaklinamy rzeczywistość, aby gorączka nie wystąpiła, bo pan z tytułem prof. nakazał w razie tejże na oddział do szpitala jechać szybciej niż natychmiast.
Ot! taką miałam fanaberię... która dziecku bólu większego i stanu ropnego zaoszczędziła.
damsko-męskie, czyli małżeńskie nie o jedzeniu
ja: ale lubię oglądać jazdę figurową na łyżwach
ślubny: a ja wolę jak tańczą same kobiety, to znaczy jak jeżdżą same, bo tutaj to jedynie możną ją rzucać
ja: ale pary są widowiskowe
ślubny: a tam widowiskowe - albo jedno się wywali, albo drugie się wywali
ślubny: a ja wolę jak tańczą same kobiety, to znaczy jak jeżdżą same, bo tutaj to jedynie możną ją rzucać
ja: ale pary są widowiskowe
ślubny: a tam widowiskowe - albo jedno się wywali, albo drugie się wywali
środa, 21 stycznia 2009
damsko-męskie, czyli malżeńskie o jedzeniu znów
ślubny: nie jesz już kochanie?
ja: nie
ślubny: ... a co ci zostało?
ja: nie
ślubny: ... a co ci zostało?
wtorek, 20 stycznia 2009
normalna mama i ja
- Wolisz mnie w tym roztrzepanym, krótkim blondzie, czy jako szatynkę z długimi włosami? - zapytałam wczoraj ślubnego i już po jego spojrzeniu szybko się zorientowałam, że w moim pytaniu doskonale wietrzy podstęp, tudzież boi się wielogodzinnej dywagacji mojej na tematy w zasadzie mu obojętne, bo przecież wie z autopsji, że i tak - po pierwsze - zrobię,co zamierzyłam i jak już - po drugie - zmianę drastyczną zaplanuję, to zrobię tak, żeby była dla mnie dobra. Ale wczoraj to ja się banałami i westchnieniem zbyć nie dałam. Co więcej! Zbiłam ślubnego z tropu stwierdzeniem, że jeśli blond i obecne mu się podobają, to ma pecha, bo mnie zaczął się podobać trzycentymetrowy bakłażan i zdania nie zmienię. Nie zmieniłam. A jak jeszcze podłota zasugerował, żeby ignorować westchnienia koleżanek, które próbują mnie zaszufladkować wiekowo, zawodowo, albo kontrowersję upatrują, zmieniłam rano termin wizyty u fryzjera, którą ustaliłam długo przed rozmową z mężem moim własnym i osobistym.
Fryzura wyszła taka, jaką chciałam, chociaż w lustrze widzę zupełnie inną osobę.
Ślubny na mój widok zaniemówił, a potem złapał za aparat i mam tysiąc nowych cudnych fotek, czyli i on zmiany u mnie potrzebował, ale drań popatrzył na mnie, przytulił się i zapytał: "Mamusiuuuu... a ty nie możesz być taką normalną mamą?" Nie wiem, jak mam to rozumieć. Może jednak dziewczyny kontrowersję upatrujące nie mylą się aż tak bardzo?
... ale za to teraz ulubione sączy się cudnie! klik Oj cudnie. Normalnie ulubione ulubionym jest i smak ma taki, jaki mieć powinno i do tego ogólnie jakoś tak jest tak, jak chciałam.
Fryzura wyszła taka, jaką chciałam, chociaż w lustrze widzę zupełnie inną osobę.
Ślubny na mój widok zaniemówił, a potem złapał za aparat i mam tysiąc nowych cudnych fotek, czyli i on zmiany u mnie potrzebował, ale drań popatrzył na mnie, przytulił się i zapytał: "Mamusiuuuu... a ty nie możesz być taką normalną mamą?" Nie wiem, jak mam to rozumieć. Może jednak dziewczyny kontrowersję upatrujące nie mylą się aż tak bardzo?
... ale za to teraz ulubione sączy się cudnie! klik Oj cudnie. Normalnie ulubione ulubionym jest i smak ma taki, jaki mieć powinno i do tego ogólnie jakoś tak jest tak, jak chciałam.
niedziela, 18 stycznia 2009
dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie
ja: ale mocna ta musztarda!
ślubny: czyli taka, jaką z draniem lubicie
ja: że niby ty nie lubisz
ślubny: a nie zastanowiło cię, że musztardy i ketchup zawsze kupuję łagodne?
ja: myślałam, że po prostu nie patrzysz, co kupujesz
ślubny: taaa... i mam taką stałą przypadłość, na którą mi 14 lat pozwalasz...
***
ja: pomożesz mi przy zmianie pościeli?
ja: ale nie ruszaj poduszek i zostaw te prześcieradła, bo zanim wytłumaczę ci co najpierw, to już szybciej sama zrobię
ślubny: to jak mam ci pomagać?
ja: nie przeszkadzaj i zabawiaj rozmową...
ślubny: czyli taka, jaką z draniem lubicie
ja: że niby ty nie lubisz
ślubny: a nie zastanowiło cię, że musztardy i ketchup zawsze kupuję łagodne?
ja: myślałam, że po prostu nie patrzysz, co kupujesz
ślubny: taaa... i mam taką stałą przypadłość, na którą mi 14 lat pozwalasz...
***
ja: pomożesz mi przy zmianie pościeli?
ja: ale nie ruszaj poduszek i zostaw te prześcieradła, bo zanim wytłumaczę ci co najpierw, to już szybciej sama zrobię
ślubny: to jak mam ci pomagać?
ja: nie przeszkadzaj i zabawiaj rozmową...
Subskrybuj:
Posty (Atom)