czwartek, 30 listopada 2006

02.04.1997 r.

To dziwne
już nie pamietam
- myślałam,
że nie pamiętam,
jak pisać,
co robić
by dopasować litery,
by "a" wspolgralo
z "b"
A przecież
to tak mało
potrzeba
żeby stworzyć
wyraz, słowo
mnie

bigos i żeberka

    Mama przyszla dzisiaj do nas i od progu zaczęła mnie informować, że wczoraj (nie zważając na mgłę i złe samopoczucie) zachcialo się jej bigosu. Niczym nie mogla powściągnąć swojego apetytu, więc nie zwarzając na przeciwności aury poszła do sklepu. Jak już zaczęla gotować, zachciało się jej żeberek - aurę musiała zatem pokonać ponownie. Gdy już zapachy zaczęły się unosić po mieszkaniu i robić nastrój późnowieczorny, zwabił się do kuchni tata i nie dal się a niej wygonić. A natrętny był ponoc okropnie! A to zarządał grzybów w nieprzyzwoicie dużej ilości, a to zachcialo mu się śliwek suszonych w bigosie, a to smalczyku z żeberek etc., etc. Mama wreszcie przegonila męża i zakluczyła kuchnię.
Niby nic, ale jej opowiadanie wplynęło widać na moją podświadomość...
Wyskoczyłam po zakupy niedługo potem (dzisiaj bez wtóru ryczącego prawiedwulatka) i niewiedzieć czemu pierwsze kroki skierowałam do sklepu mięsnego, gdzie poprosilam żeberek na sosik. Byle dużo! Pani upewniła mnie, że dwa kilo to dużo i z tym eliksirem na moj żołądek i podniebienie pognałam do warzywniaka, gdzie nie pamiętalam już, co mi potrzeba, bo wiedzialam jedynie, że życzę sobie cebulę i kapustę kiszoną - dużo!
Zakupy zrobiłam sensowne dużo potem - tzn. jak mój bigos (ze śliwkami i grzybami suszonymi w nieprzyzwoicie dużych ilościach) już był w garze, a żeberka podsmażone dusiły się w rondlu - największym jaki mam.
Zapachy unoszą się pięknie po całym domu, a ja nie mogę doczekac się konsumpcji...
    Może zadzialała opowieść mamy? Może apetyt rodziców przeszedł na mnie? A może nasz znak zodiaku - wszyscy troje jesteśmy bliźniakami - poczuł ochote na żeberka i bigos z dużą ilością grzybów i śliwek?
Hm... wczoraj była wigilia Św. Andrzeja, dzisiaj są andrzejki... Może ten bigos i te żeberka nie pojawily sie u nas tak zupełnie bezpodstawnie, a Zodiak w porę uprzedził?

środa, 29 listopada 2006

19.03.1998 r.

A jednak noc,
noc i czerń,
    i zło.
Gdzieś pomiędzy
nimi jest coś
niekoniecznie złe
- niekoniecznie dobre,
po prostu CZERWONE.
Jest, pęcznieje, pęka,
rodzi się stając
przesytem czerwieni
na tle nocy, zla
czerni -
po prostu koloru.

wczorajsza medytacja

    Po południu przyszła do mnie Agata i po ploteczkach, przerwanych przyjściem mojej mamy w celu opieki nad najukochańszym prawiedwulatkiem na świecie, czmychnęlyśmy na medytację. Byl już wieczór i potworna mgła. Przemykałyśmy pustymi ulicami niczym w najstraszniejszym horrorze. Okropne! Mgla, brak ludzi na ulicach, późna pora, stara część miasta, a w związku z tym stare kamienice, gdzieniegdzie jakaś poowijana szalikiem i czym się da postać. Sceneria idealnie pasująca do tego, co zamierzałyśmy. W końcu na medytację chodzą sami wtajemniczeni ;) a do tego jest potrzebne tlo.
W końcu znalazłyśmy właściwą kamienicę, bardzo starą, w raczej mało uczęszczanym miejscu, ze starą bramą i zabytkową, choć nieodnawianą klatką schodową i antycznymi drzwiami z przepiękną klamką. Czułam sie jakbym szła na jakiś zlot czarodziejów. Na miejscu okazało się jednak coś innego... Najlepiej podsumowała to opowieść jednej z pań, która cieszyła się, że rozmawiała z córką na temat tego stowarzyszenia - co robią, kiedy się spotykają, o czym rozmawiają. Córka nie mogła długo załappać, więc pani tłumaczyła i tłumaczyła, aż ta w końcu załapała i stwierdziła, że to super, że mama ma zajęcie i spotyka się z innymi, tworząc coś w rodzaju koła gospodyń. Hahahaha ;) No niestety... Ja miałam co prawda inne jeszcze skojarzenie, które też się potem wyrwało z ust innej uczestniczki, która oznajmiła, że zbiera na miotłę...
I tak magiczna sceneria pozostala tylko magiczną sceneria, a spotkanie z magicznego stało się jarmarczne. Grupa 18 koiet i 2 mężczyzn zajęla się pilną dyskusją o sprawach absolotnie wypranych z dziedziny parapsychologii i trwalo to zdecydowanie za dlugo. Potem ktoś podrzucił temat odpromiennikow i dyskusja potoczyła się burzliwie dalej, każdy chciał byc mądrzejszy i wiedzieć lepiej, a w efekcie było to maglowanie tego samego ciągle i juz mi nerwy zaczęły puszczać, gdy ktoś wreszcie przywolał towarzystwo i nastąpiła medytacja. Nie była to najbardziej udana w moim życiu, ale wreszczie była. Po 15 minutach się skończyła i wyszlyśmy... Super! Bo znowu w magiczną scenerię. To było dla mnie szokujące, jak zobaczyłam, że spędziłam ponad dwie godziny na 15 minutowej medytacji i wyszłam zirytowana zamiast zrelaksowana. Potem zrelaksowałyśmy się same oceniając towarzystwo;) Natomiast dzisiaj zaświtał nam pomysł, żeby stworzyć wlasną grupę do medytacji i dyskusji na tematy inne, o których nie rozmawia się przy każdej okazji. Może znajdzie się ktoś kogo interesuje aura czy czkramy? Czy każda magia jest jedynie z nazwy? Smutno mi po wczorajszym, bo tak milo się zapowiadalo, a tak się samo spłaszczyło. A fuj!...

wtorek, 28 listopada 2006

24.10.96 r.

Czym jest tęsknota?
Byciem w prożni
Brakiem tylu slów
Odchodzeniem od wczoraj
Pomijaniem czasu
Byciem poprzez czas
Brakiem tego wczoraj
Odchodzeniem od słów
Pomijaniem próżni?

nad sobą

    Zabawne, jak czasem jedna rzecz może zmienić bieg innych. A najzabawniejsze, jak ta jedna może wytrącić z równowagi pozostałe.
Niby nigdy nic wczoraj póżnym wieczorem wzięłam do ręki gazetę. Żaden specjał - wzięty jakiś dodatek ze sklepu. Tyle jedynie, że dodatek regionalny.  Okropnie irytują mnie źle złożone gazety, a ta akurat była po przejściach w rękach mężusia a potem prawiedwulatka. Jednym slowem - bylo co składać. Poczytać raczej niewiele, ale mężuś akurat się kąpał, a dziecko przykładnie się bawiło, więc z braku innych ekscytacji rzucilam okiem na wytwór pracy dziennikarskiej i... I się zaczęło. Ledwie moglam uleżec na sofce! Potem szybko do mężusia, jeszcze szybciej do komputera i ruszyła cała lawina myśli na skutek przyspieszonej pracy szarych komórek. Bo oto w nic niezapowiadającej sobie gazetce znalazłam sens swojej dalszej egzystencji, który mógłby się urzeczywistnić w nowym zajęciu typu praca dająca satysfakcję. Szare komórki pracowały naprawdę szybko, ale chyba aż ciut za szybko, bo pozbawiły mnie racjonalizu, a raczej releksji nad sobą. No i musialam chlapnąc klawiaturą (jęzorem chlapnąć przez internet wysylając maila się nie da)! Dzisiaj natomiast przyszla wielka zaduma nad sobą. Czy ja mam dobry głos? Hm... kiedyś siebie słyszalam i do tej pory jestem przerażona - nie wiem tylko czy kiepskiej jakości był dyktafon, czy jednak... Z braku możliwości oceny w miarę obiektywnej, postanowilam zaczerpnąc radę u Karoliny. O ile i tu obiektywizm wchodzi w rachubę. No bo jak komuś, z kim się przyjaźni powiedzieć, ze się go do tej pory tolerowało, jak już usta otworzył, ale zawsze milej bylo patrzec niż słuchac? Karolina byla... mile obiektywna z chęcią zapewne niezrobienia krzywdy. I tak dowiedziałam się, że głos mam miły i ciepły ale dziecinny. To mnie wpędzilo w jeszcze większy zamęt, bo ja obstawialam opcję, że piskliwy. No coż.... Póki co wpadlam na pewien pomysl - najpierw zadzwonię i umówię się na na spotkanie, ale postaram się długo ciągnąć rozmowę telefoniczną... (Jak zwykle - powiedzialby pewnie mężuś.) 

poniedziałek, 27 listopada 2006

24.10. 1996 r.

Już chyba nie potrafię
    tak po prostu patrzeć na świat
    tak zwyczajnie nie myśleć
    tak głupio wierzyć w nic.
Już chyba nie potrafię
    nie byc do końca sobą
    nie rozumieć życia
    nie przejść poprzez czas.

rozmowa z Agatą

    Rozmawiałam dzisiaj z Agatą. Ha! Rozmawiałam to dość nietrafne określenie. Nasza rozmowa wygląda conajmniej dziwnie, a mianowicie: ja wysyłam do niej sms z internetu, a ona odpisuje mi ze swojego telefonu, a potem jedna do drugiej dzwoni i dokańczamy rozmowę. Czasem jest to jeszcze bardziej zagmatwane, bo ona do mnie dzwoni, a ja do niej oddzwaniam. Niekiedy dzwonimy do siebie w takich momentach, gdy jedna z nas nie może akurat rozmawiać, więc oddzwaniamy potem i trafiamy na niemoc telefoniczną drugiej... Ale najważniejsze, że zawsze udaje się nam wymienić swoje myśli i porozumieć w zakresie takim, jak zaplanowałyśmy. Co prawda mężuś złośliwie zawsze to podsumowuje, że ja to mam talent do gadania bardzo, bardzo długo przy jednoczesnej wymianie bardzo, bardzo małej ilości informacji. Ale to akurat dotyczy wszystkich moich rozmów telefonicznych - jego zdaniem oczywiście. Ale wracając do Agaty... Tak więc rozmowy nasze są dość skomplikowane w swoim sposobie, ale zawsze prowadzą do celu. (Nierzadko w to jest jeszcze wmanewrowany komunikator internetowy.). Ale po zastanowieniu się, nie mogą one wyglądać inaczej, bo Agata taką zwyklą osobowością nie jest! Otóż moja koleżanka czarownica rozsiewa okół siebie tak skomlpikowaną aurę, że nic nie może potoczyć się ustalonym sobie wcześniej torem. Najważniejsze, że ja tą aurę odczuwam i zapewne wszystkie urządzenia typu telefon komórkowy, zatem nic proste być nie może.
Ale dlaczego ja właściwie o tym piszę? A właśnie! Przysłała mi wczoraj informację, że była na warszatatach, ale ja już miałam wyłączony komputer, więc nie przejęlam się za bardzo koniecznością odpowiedzenia jej - uznałam, że i ona pewie w tym momencie na odpowiedź nie czeka. Za to dzisiaj odczułam wielką potrzebę tegoż. No i potoczyło się! Agata zawiadomiła mnie, że zamierza przyjść do mnie dzisiaj. Ja na to, że chętnie owszem, ale poczułam nieodpartą konieczność komunikatu, żę mężuś w domu - zupełnie nie wiedzieć czemu, bo się nawet i lubią (pewnie dzialanie magiczne). Czekam cierpliwie, co dalej, a tu telefon! No i Agata twierdzi, że chociaż dzisiaj jej bardzo pasuje, to jednak przyjdzie jutro. Nie żeby mężuś, ale mamy do pogadania, a ona ma do opowiedzenia osobiste coś no i nie może tak przy nim, a poza tym jutro jest medytacja i upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo ona przyjdzie, pogadamy i fiu na medytację, a do Piotrusia babcia. Pomysł niezły przyznam. Babcia już go zaakceptowała nawet.
Hm.. medytacja! Zobaczymy, zobaczymy... Pewnie znowu wyjdę siebie i się przestraszę, tak jak to bylo na jodze podczas relaksacji ;) Relaksuję się, odplywam zgodnie z instrukcjami instruktorki aż tu nagle buch i nic nie czuję, tak się wystraszyłam, że potem relaksację jedynie udawalam - łatwo bylo, bo przy wyłączonym świetle ten proceder się odbywa.
Ale mam ochotę pojść. Zawsze to z kimś, kto mnie zlapie i nie da odplynąć...

A o Agacie i jej niezwykłej  osobie innym razem napiszę...

niedziela, 26 listopada 2006

niedziela

    Piotruś śpi, mężuś się leni przed telewizorem (odzywa się ;) już do mnie) więc mam chwilę czasu na poleniuchowanie przy blogu. W tle zapach rosołu, to tym bardziej mogę odpocząć.
Wczoraj ostatecznie podjęlam decyzję dotyczącą moich wierszydeł. Codziennie będę wpisywała po jednym do tego drugiego. Nawet nie myślałam, że da mi to tyle radości i przyjemności i... satysfakcji? Zupełnie, jakbym się przenoisła na chwilkę w czasie i zobaczyła ten klimat będący wtedy wokół mnie. No i zobaczyłam samą siebie, swoje myśli i marzenia. Jakie to odległe ode mnie obecnej... Chociaż zrobiłam wszystko, czego wtedy chciałam od siebie. Dziwne?... zabawne, że im więcej czlowiek osiąga, tym więcej chce. Zapomniałam już o najprostszych rzeczach. Nawet nie zauważyłam, że spełniły się moje marzenia. Może nie toczylo się wszystko dokładnie torami wytyczonymi przez pragnienia, ale w efekcie osiągnęłam to, czego chciałam. Jakże proste miałam wtedy myśli, a jakie ambitne w porównaniu z dzisiejszymi. To prawda, że im czlowiek ma mniejsze doświadczenie, na więcej jest gotowy. Zabawne... moglam góry przenosić, a teraz rozważam przeniesienie kamyka.
Oj... Refleksyjna się zrobilam. Może nie potrzebnie? A może tak musiało być?
Napiszę jeszcze potem coś mniej dziwnego, bo czuję, że zaraz eksploduję pytaniami i zawilościami mojego umyslu ;)

a jednak jest i refleksja...

No tak... I jednak naszła mnie refleksja, a mialam tego nie robić. Długo dojrzewała we mnie myśl, żeby w blogu pisać swoje wiersze. Postanowiłam zacząć od tych, które już są i są od wielu lat w moich zeszytach i pamiętnikach, notesach. Nie myślałam, że nadal są we mnie. A jednak!... Przypomina mi się teraz cala sceneria towarzysząca napisaniu tegoż. Właśnie uczylam się pilnie historii i czytalam stertę notatek swoich i starszych koleżanek, ktore miały już szczęście bycia po maturze. Wtedy byl wieczór, bardzo już poźny, chyba nawet pożna noc. Rzeczywiście miałam filiżankę kawy na biurku...
Dziwne, ale nawet pamiętam zapach i światło mojego pokoju, jego odcienie przytlumione. Miłe wspomnienie... Bardzo miłe...

17.10.1995 r.

filiżanka niedopitej kawy
już od dawna zimnej
przeraźliwy ból żołądka
po obiedzie
zjedzonym po godzinie 20.00
na biurku sterta książek
jeszcze nie przeczytanych
i ten mój wzrok ciekawy
wyglądający dziwniej
niż u człowieka w głodzie
bardzo narkotycznym i cielesnej
rozpaczy niczym posążek
ludów poddanych, upadlych

sobota, 25 listopada 2006

ten pierwszy

Bądź rzeką. Nie staraj się być pomnikiem. Nie gromadź swoich pomysłów, wynalazków, powiedzeń, uśmiechów, gestów, które się s;prawdziły, o których przekonałeś się, że Ci odpowiadają, które znalazły oddźwięk w Twoim otoczeniu. Nie gromadź nawet swoich postaw, ocen. Bądź rzeką. To trudniej. Latwiej wyciągnąć ze swojego skarbca gotowe uśmiechy, zwroty, odpowiedzi, tezy, pewniki. Ale wtedy nawet się nie spostrzeżesz, jak staniesz się martwym pniem.
Bądź rzeką. To trudniej. To prawie niebezpieczne. Strach przed tym, że Ci nie przyjdzie na czas odpowiedź, rozwiązanie, pomysł, że tak w ciemno trzeba iść, zawsze od początku, szukać. To trudniej, ale tylko wtedy jesteś człowiekiem, gałęzią, która się zieleni, a nie martwym, czarnym pniem.

piątek, 24 listopada 2006

po ile aniołek?

    Wyskoczyłam dzisiaj po zakupy i nie mogłam się oprzeć, żeby zmienić trasę i udać się w miejsca z ulubionymi sklepami. A zaczęło się banalnie - wyszłam po drobne sprawunki i ogromną doniczkę, którą można zawiesić na ścianie (na paprotkę :) oczywiście). Pomachalam Piotrusiowi, ktory stał z babcią przy oknie i dzielnie z konkretnym zamiarem przeszłam ulicę na skrzyżowaniu... A potem przeszlam na tym samym jeszcze jedną i jeszcze i kolejną i znalazlam się w punkcie wyjścia robiąc klasyczne kolo. Przyszło mi bowiem na myśl, żeby kupić miśkowi aniola, a raczej dwa aniolki i zawiesić je na ścianie jego pokoju. Koniecznie zawiesić, żeby nie utonęly w morzu wszystkopotrzebnych i niezbędnych zabawek prawiedwulatka. No tak, zmieniłam kierunek i zaatakowalam najpierw księgarnię obok Katedry a potem kwiciarnię, a potem już poszlo! Sklepy, sklepiki, galerie. Aniolki byly a i owszem, były... jakie tylko można sobie zażyczyć - stojące, siedzące, leżące, każde, tylko nie wiszące. Byly nawet takie udziergane na szydelku, a potem namoczone w krochmalu, co by się towarzystwo trzymalo jakoś. Ceny też byly różne - od tych przerażających po śmieszne. Oczywiście uzależnione od materialu. Zakonnice polecaly mi aniołki z wosku i mosiądzu, panie w galerii takie szmacianki z porcelanową buzią, a wszędzie mogłam kupić tanioszki z byleczegoś, co miało imitować porcelanę, albo ceramikę.
Zastanowily mnie jednak same aniołki. Jakie one byly rożne od siebie! Te taniutkie były ładne, miłe, z dziecinnymi buziami. Drogie były srogie i przerażające, w ciemnych szatach. Nawet skrzydła miały ciemne. No więc jak to jest z tymi aniolami? Kupować je, czy KUPOWAĆ? Są ładne, czy takie średnie? Mają być miłe, czy karzące? A jaka jest tak naprawdę wartośc takiego aniołka? Czym jedne są lepsze od drugich?
Rozbroiło mnie pytanie: po ile aniołek?

jak miło - dziękuję Małgosiu ;)

    Jak miło przeczytać w przedpołudniowej i bardzo zapracowanej godzinie tak miły komentarz. DZIĘKUJĘ Ci Małgosiu.
Hm... wieje optymizmem? Ano staram się, chociaż optymizmem uprzyjemnię komuś dzień.
    A u mnie? U mnie nic i wiele jednocześnie. Dalam się porwać szałowi odchudzania... hahahahaha Zmusil mnie do tego nadmiar wody w organizmie - czułam się jak ameba i stalam sie poddatna na reklamy. Dzisiaj jest trzeci dzień i nie wiem, co zadzialalo - cud preparat, czy faza księżyca, czy moje samopoczucie, ale przestaję być amebą. Tylko mam mały problem: przy tym nie można pić alkoholu (nie piję), palić papierosów (nie palę), nie jeść słodyczy (nie jem), nie jeść produktów mącznych (jem mało), no i niestety  nie pić kawy (a piję jej hektolitry). Ale przy tylu wyrzeczeniach ;), ktore, jak widać, nie świadomie robię od zawsze, chyba mogę sobie pozwolić na małe ustępstwo ;) O! właśnie czajnik mnie wzywa, żeby się udać do kuchni i zapażyć sobie ulubioną...
!!Lepiej!! być nie może...
    No tak... A poza tym Piotruś zdrowieje i zostaly jeszcze tylko dwa zastrzyki. Jutro rano skończy się maltretowanie dziecka przez panią pielegniarkę i jednocześnie skończy się maltretowanie mojego słuchu przez płacz tegoż ;) Z nowinek jeszcze taka, że mężuś się do mnie nie odzywa. Z niewiadomych (mnie przynajmniej) przyczyn zamilkł. Chociaż nie... Probował milknąć jeszcze przed weekendem, ale ja - okropnie plotkarska i żadna sensacji żona - dopytywałam go stale, czy źle się czuje, czy coś się stalo, czy jest obrażony itd. itp. No i tak go ciągnęlam za te z trudem wymuszane zdania i dowiadywalam się, że to wszystko nie. A w poniedzialek przestalam dopytywać się i wrednie nawet nie zapytalam, co w pracy - chociaż w ciągu dnia chętnie mi wszystko komunikował na komunikatorze. I tak sobie milczymy jak te dwa pustaczki... Ja już sportowo nie pytam co nowego, a on się nie odzywa, bo myśli, że się gniewam. Zresztą nie wiem, co on myśli, bo od pniedziałku nie mam z nim kontaktu werbalnego, a w sposób telepatyczny jeszcze nie potrafię. Ha, ha... w dodatku obie mamy-teściowe były u nas w tym tygodniu i pewnie myślą, że jesteśmy pokłóceni, ale zbyt kulturalni, żeby odstawiać jakieś cyrki ;) Komedia! a swoją drogą ciekawe, kiedy to się skończy, bo już robię to z czystej ciekawości.
Oj... i nie moę zakomunikować mężusiowi moich newsów, a to mnie strasznie denerwuje... A są, są! Tym razem dotyczą mojego zdrowia, które chyba poszlo na urlop, a ja muszę pójść do lekarza, który mnie ochrzani i już. Tak więc, jeśli mężuś to czyta, niech się lepiej zreflektuje, przemyśli swoją niesubordynację i zatroszczy się o mnie, bo dobrze nie jest ;( A właśnie, ciekawe, czy czyta, skoro tak pilnie uczestniczyl w otwieraniu bloga?
Co do innych spraw, paprotka jeszcze żyje i nie jest jej źle po wczorajszych wędrówkach po calym mieszkaiu i po wszystkich ścianach i sprzętach w każdym z pokoi. Może będzie nawet ładnie rosła? Nigdy nie udawalo mi się zatrzymać przy sobie paprotek, marniały na moich oczach. Może więc dlatego tym razem podświadomie wybrałam nie cherlawą zaszczepkę, czy rachityczną roślinkę z hipermarketu, ale cały okaz w kwiaciarni, ktory zagracił mi pokój?
Ale będzie dobrze! Zaraz się zbiorę do swoich zajęć zrelaksowana a potem wstanie male szczęście i cofnę się wiekowo o conajmniej ćwierć wieku ;) Ja to się potrafię odmlodzić!
Agnieszka (11:16)

czwartek, 23 listopada 2006

kawa, kilka nut czy kilka wierszy?

    Kawa istotnie pomogła. Jednak nie tak, jakbym się tego spodziewała ;-)  Pomogła na ciśnienie do tego stopnia, że przyplątała mi się obrzydliwa migrena. Misiek dostał zastrzyk i makabrycznie plakal. ale mi go bylo szkoda! Całe szczęście, że usnął. ... a ja mogę posłuchać muzyczki i się odprężyć. pomogło to, albo tabletka, chociaż czasem brakuje mi wiary w zdolności niektórych organizmów do przyswajania środków przeciwbólowych. No ale jest mi teraz dobrze i przyjemnie blogo. w dodatku kupilam dzisiaj paprotke - w kwiaciarni kłóciłam się, że za mala - w domu okazała si kolosem niepasującym w wybrane miejse i musiałam przystawiać kwiaty, ale jest całkiem ok. No chyba, że jutro rano będę miała inną koncepcję. Ale miły wieczor...

sama

    No tak... za oknem szaruga absolutna. Misiaczek zachorował (pierwszy raz w życiu w ogóle zachorował na coś) na anginę i bierze zastrzyki. Na moje utrapienie dwa razy dziennie. Mężulek najukochańszy zajął się pracą jeszcze pilniej i czmycha z domu przed świtem a wraca po zmroku ;) Siedzę więc sama w domu. No nie, nie sama z chorym maluszkiemi dwoma kotami. Ostatnio dowiedzialam się, że towarzyszą mi rownież duchy poprzenich mieszkańców. No to chyba zagonię to towarzystwo do pomocy, bo już mi sily i optymizm opadają i idą sobie sia - tak jak to mowi Piotruś, gdy mu się coś nie podoba.
    A może kawusia pomoże? Napiję się i zobaczę, jak świat będzie wyglądać... Może będzie bardziej słoneczny? Buziaki. Pa.

sobota, 4 listopada 2006

początek

    Początki zawsze są trudne... Zwłaszcza gdy trzeba wszystko poustawiać z wszystkowiedzącym prawie dwulatkiem na kolanach i mężem (mniej wiedzącym, ale poważnie zainteresowanym) za plecami. Teraz tylko muszę znaleźć wolną chwilę w ciągu dnia, żeby moc coś zapisać. Teoretycznie powinnam mieć same wolne chwile, ale aż tak pięknie nie jest i gdy tylko maluch da się koło południa utłamsić, a ja powinnam mieć czas dla siebie - utęsknione dwie godzinki lenistwa, zaczynają do mnie tlumnie przychodzić odwiedzający mnie goście w celu uprzyjemnienia mi chwil. Ale może się uda.
O czym mam pisać? Jeszcze nie wiem. Pewnie będę pisała to, co mi przyjdzie na myśl, co mnie będzie nurtowało i w zależności od refleksji będę albo przystępna, albo niestrawna. Zobaczymy tylko, czy mężuś będzie mógł wszystko strawić ;) bo pewnie kontrola codzienna będzie działać.
Pa, pa. Do przeczytania jutro, albo w poniedziałek.