No i nastał poniedziałek. Dzień pierwszy po urlopie. Ów rzeczony przywitał mnie mrokiem i ledwie zaznaczającym się zamiarem wcale nierychłego świtu. Za to kawa smakowała wspaniale. Na balkonie. Z mleczkiem. Parząca delikatnie w usta. Wcale nie było trudno wstać. Wcale nie było przykro wracać. Chyba jednak domieszka pracoholika jest we mnie nie taka drobna. Ba! potężna jest, bowiem tak zupełnie szczerze i między nami: stęskniłam się za tym moim pokoikiem, z moim biurkiem, moimi kwiatami, grafikami, radiem i całą resztą stanowiącą ład absolutny z totalnym bałaganem wokół. Sukienka jakoś dobrała się sama. Buty w zasadzie bezwiednie owinęły mi rzemykiem kostki. Włosy ułożyły się magicznie. Nawet torebka dała się przepakować i o dziwo pomieściła wszystkie szpargały, które musiałam w niej ugnieść. Taaak... ten pendrive jeden i ten pendrive drugi z wszelkimi możliwymi dokumentami, tekstami i innymi pierdołami były mi bardzo niepotrzebne podczas urlopu i wyjazdu. Ale miałam je obok. Tak gdyby coś, na wszelki wypadek, w razie czegoś. Taaak... oczywiście... Oczywiście wszyscy wiedzieli, że mają totalny zakaz telefonowania do mnie w sprawach służbowych. Góra powiedziała, że jedynie powódź stulecia, prezydent ogłaszający stan kryzysu, albo wojna mogą stanowić pretekst do wykonania do mnie telefonu. Nawet nie śledziłam wiadomości, a ponieważ telefon leżał osamotniony, nie byłam w stanie stwierdzić, czy dwa powiaty są bezpieczne, czy nie i miałam to w totalnej niepamięci. I dobrze. Trzeci mój urlop tutaj. Pierwszy w oderwaniu. I to jakim miłym oderwaniu... I właśnie dzięki temu zatęskniłam. Uhm... poważnie. Stażystka przygotowała mi moją ukochaną filiżankę z naszykowaną do zalania kawą i włączyła klimatyzację zanim przybyłam. Ale miło! Zimno. Druga kawa. Sterta dokumentów. Lista tematów. Sumiennie wypełniony w przeciągu zaledwie kilku godzin kalendarz na najbliższy tydzień i dwa kolejne. Tak... to jest to, co wypoczęte tygryski lubią najbardziej. Mąż mój własny i osobisty napisał, że jakoś pusto beze mnie i uwiera go świadomość, że ja już jestem w pracy. Bo on chyba woli mnie udomowioną jednak... Jednak jeszcze nie teraz... Drań natomiast dzisiaj cały dzień w ramionach najszczęśliwszej i wspólnie z nią bawiący się w kinie. Najszczęśliwsza, szczęśliwa, ponieważ wreszcie drań u niej, z nią i tylko dla niej. A tu biały fiołek zakwitł, grudzień urósł, choja wypuściła dwa nowe pędy. Czyli było im dobrze i dostawały wodę we właściwych proporcjach. Nawet nie będę im wyrzucać, że nie uschły z tęsknoty za mną.
Przede mną jeszcze dwie godziny pracy i długa droga poprzez puszczę. Plan na dziś wykonany w połowie. W perspektywie opowieści, przytulenie drania i kolejny rozdział "Alicji w Krainie Czarów" dla niego na dobranoc. Tak... dobrze wrócić. Do pracy, do wypełnionych po brzegi dni, do diety kawowo - stresowej i po tym wszystkim do domu. Ja chyba faktycznie jestem lubiącą swoją pracę blondynką... klik
poniedziałek, 19 sierpnia 2013
sobota, 17 sierpnia 2013
próbowanie
Ciasto ze śliwkami właśnie zostało wyjęte z piekarnika i chłopaki zwiększyli częstotliwość odwiedzania kuchni. Bo "pić". Bo "sam nie wiem, po co". Bo "tak jakoś". Bo... No dobra, przecież wiem. A ponieważ wiem również, że skromność zatarłam jakiś czas temu w myśl zasady, że nikt tak dobrze nas nie dowartościuje, jak my sami, co ja będę czarować: piekę wyśmienite ciasto ze śliwkami. Mało kto może go co prawda spróbować, skosztować i zacząć uwielbiać ze względu na to, że mąż mój własny osobisty wraz z draniem pałaszują część zanim ostygnie, część jak ledwo ostygnie, a resztę do śniadania i kawy, czyli śniadania ślubnego. Nie żeby byli samolubni... nie... zawsze zostawiają pasek w foremce. Ba! nawet dużo tego ciasta zostawiają. Całe jakieś 6 x 30 cm ciasta zostaje, żebym mogła do kawy po pracy. Mogę. Zawsze mogę. I zawsze sobie biorę kawałek zostawiając im całą resztę. Już nawet wpadłam na pomysł podwójnej ilości składników. Tak, składników, produkty są bowiem nazwą kulinarną, a kuchnia dla mnie to istna chemia... Dosłownie, sensownie, seksownie i dwuznacznie. Chociaż czasami również czarna magia. I to też niestety muszę powiedzieć wprost. Zatem podwójność. Podwójność jednak ginie w tym samym tempie co niepodwójność i obecnie stanowi normę i oczywistość ilościową. Niech będzie i tak. Pachnie. Śliwkami, cynamonem i kruszonką z wanilią. Udoskonaliłam dzisiaj formułę. Jakiś taki dzień na kombinacje w kuchni miałam. A to dobry omen. I nagle ta pierwsza z moich kuchni, w której nie eksperymentowałam, nie czarowałam, nie kombinowałam, zmieniła nieco oblicze.
Koty mruczą. Mąż mój własny osobisty mruczy również. Drań także mruczy już bardzo sennie. Mruczanki zapanowały niepodzielnie. Magia... normalnie różowa magia.
Koty mruczą. Mąż mój własny osobisty mruczy również. Drań także mruczy już bardzo sennie. Mruczanki zapanowały niepodzielnie. Magia... normalnie różowa magia.
piątek, 16 sierpnia 2013
odpoczywam
Po każdym odpoczynku trzeba przecież odpocząć. Zwłaszcza jeśli po powrocie robi się przez jeden dzień pranie za praniem. No nie... nie żebym na tarze albo do jeziora z z kijanką biec musiała, a jednak... Kolory takie z takimi, tamte z innymi, białe do wybielacza, czarne do uczarniacza. Wieszanie, zdejmowanie, wieszanie, prasowanie. No właśnie... uff... A drugiego dnia przyszedł pan do prania tapicerek. I dywanów. Zatem pandemonium samo się zmaterializowało i ja wskoczyłam na okna, celem umycia ich i niejako firany i zasłony same się zgłosiły do prania. Trzeciego dnia dziewczynka przybyła do nas już siódmą rano. A zaledwie kilka dni temu podczas rozmowy z Asią wyartykułowałam stwierdzenie, że się zmieniło. Chyba we właściwym momencie nasze uwagi wymieniłyśmy. Najwyraźniej ona potrzebowała roku na ogarnięcie swoich osi świata, ja również. Zatem dziewczynka... Obiad, ciasto ze śliwkami, najszczęśliwsza na kawie i Ewa po odbiór dziecka. A wieczorem wszyscy odczuliśmy dziwne bulgotanie w brzuchach, które mogło wskazywać albo na wirusa, albo na tęsknotę za wodą górską. Dopiero dzisiaj zjedliśmy coś co jest nieco mniej dietetyczne i nie przypomina kaszy manny tudzież rozgotowanego ryżu. Zatem odpoczywam... Lenię się. Czytam. Ba! Nawet jeden dzień leżałam. I tak sobie odpoczywając myślę, że coś tutaj muszę pozmieniać, ponieważ energia zablokowała się samoistnie. Ilekroć dotykam opuszkami palców klawiaturę, słowa chowają się w głębi tychże i wyjść nie chcą. Mam je w głowie, a napisać nie potrafię. Dziwne... zaiste dziwne... Chyba to taki time porządków wszelakich. klik
czwartek, 15 sierpnia 2013
nous vivions de l'air du temps...
... bo powietrzem czasu żyć najmilej. I kiedy wreszcie trzeba było wrócić, drogę poprzez moje ukochane Beskidy i Bieszczady, w których nie byłam odkąd jestem z mężem moim własnym i osobistym, umilało zapomniane przeze mnie ostatnio absolutnie radio classic i śpiewający w nim Aznavour. Równie absolutnie wyparty z pamięci. Znamienne... A jesteśmy razem już pełnoletni. W czerwcu obchodziliśmy osiemnastą rocznicę bycia. W lipcu obchodziliśmy połowę tego po ślubie. Zabawne, jak czasem liczby potrafią się ułożyć. Wcześniej góry były moje. To morze stanowiło egzotykę, która mnie wcale nie obchodziła i lekceważąco pozwalałam jej istnieć absolutnie poza moim wymiarem. Co innego Mazury... Tak, te były moje równie mocno. Jeszcze bardziej zabawne jest to, że i dla mojego przyszłego osobistego góry były tym, czym i dla mnie. Ale wracając do początku... czyli końca: wracaliśmy. Wcale nie z żalem. Zadowoleni, wypoczęci, szczęśliwi. Jakoś tym razem i jednocześnie po raz pierwszy od bardzo dawna, miałam świadomość, że niczego ani nikogo nie opuszczam, że to moje miejsce i będę bywać w nim w określonym czasie. A wyjazd jest tylko jedną z wielu czynności. Podobnie jak oddychanie. A śpiący na tylnym siedzeniu Drań tylko potwierdził, że ten czas to dobrze wykorzystane dni co do jednej sekundy. Był i Kraków. Ale tym razem przystankiem na trasie, a nie wyprawą. Zabawne... mam go raz w roku i zawsze o tej porze. Nadal mój, dlatego, że odległy. Mogę się nim nacieszyć, bo nie męczy mnie codziennością. Przy czakramie spotkałam jak zawsze kogoś. Kogoś, kto wie i uśmiechem daje do zrozumienia, że nie jestem sama, a konwersacja może toczyć się szybko, spokojnie, normalnie z miłym dozobaczeniakiedyś. Taaak... bałam się bardzo tych kilkunastu dni. Drań po raz pierwszy na obozie musiał wykazać się nie tylko dużą sprawnością fizyczną, ale i dużą samodzielnością. A my... no my też musieliśmy się wykazać. Nie pamiętam, kiedy tyle czasu spędziliśmy sami ze sobą. Sami dla siebie. Telefony co prawda z nami, a jednak leżały osamotnione gdzieś na półce. Książki zostały zapomniane w rozgardiaszu wyjazdowym i leżały grzecznie naszykowane na komodzie w przedpokoju. Ślubny nie chciał wracać po nie, chociaż i tak obok bloku musieliśmy przejechać po odwiezieniu dziecka na zbiórkę przy kortach w powiatowym. I to chyba ta stanowczość w głosie męża mojego i osobistego już na wstępie dała mi świadomość, że jednak słowa się znajdą same. Znalazły się. Przez pierwsze dni brakowało czasu na to wszystko, czego chcieliśmy dla siebie i od siebie. Za to ostatnie dni pobytu, wypełnione już potrójnie, były jeszcze bardziej intensywne, choć nie myślałam, że to możliwe. Drań stęskniony odwiedzał z nami wszystkie zakamarki, które wcześniej widzieliśmy sami. Przedreptaliśmy jeszcze raz wszystkie ścieżki. Smakował, poznawał, słuchał. Dwa tygodnie to dla niego kilka centymetrów wzwyż, dwa kilogramy na plusie, pościerane łokcie, siniak na połowie piszczela, wszystkie skarpetki i stopki zabarwione trwale mączką z kortu, nowe owijki na rakietach, brązowe ramiona, nogi i buziak, odwaga i świadomość, że dużo może. Może wspinać się po skałkach, zjeżdżać na linie i chodzić po linach, grać po 4-5 godzin dziennie w tenisa, staczać każdego dnia walkę na punkty, robić dwie długości basenu sportowego, a po całym takim dniu treningów przez godzinę ćwiczyć ogólnorozwojówkę. Już chce jechać za rok. Pojedzie. Zapomniałam, że ślubny ma lekko mruczący głos. Zapomniałam, że potrafię się śmiać kilka minut z jakiegoś drobiazgu. Zapomniałam, że mogę powiedzieć wszystko, co pomyślę i jednocześnie, że nie wszystko trzeba werbalizować. klik
piątek, 3 maja 2013
I'm taking a moment...
... żeby powiedzieć, że dzisiaj moje prywatne katharsis otworzyło mi nieco oczy i leciutko zastanowiło. Tak chyba musi być, że czasem przychodzi moment, w którym możemy obejrzeć własną sytuację z różnych perspektyw. I ocenić.
Kiedy drań był w brzuszku i wiercił się okrutnie, kopiąc i zaczepiając stópkami o moje żebra, Madzia dostarczała mi sterty książek. Żebym czytała, leżała i się relaksowała. Wśród nich była i ta autorstwa Lauren Weisberger o tytule tyle nacechowanym, co zabawnym. "Diabeł ubiera się u Prady" ubawiła mnie do łez, pomimo że nie rozumiałam tak do końca głównej bohaterki, a cała jej sytuacja była zbyt pokręcona jak dla mnie. Minęło ponad osiem lat... I zasiadłam przed telewizorem z filiżanką cholernie mocnej kawy tuż po powrocie z wielce ważnych uroczystości i spotkań. Film o dobrze znanym mi tytule roztoczył przede mną obraz. Obecnie już znany doskonale. Doświadczam go. Praktykuję. Nie dziwię się. Nie wiem tylko, ile we mnie Mirandy, ile Amandy. Obawiam się, że tej pierwszej jakby więcej... Kosmetyczka i fryzjer w godzinach pracy, bo cele reprezentacyjne... W godzinach pracy i zdjęcie szwów, bo szkoda czasu na głupoty. Laser godzinę przed uroczystością na skraju puszczy, bo tak wyszło. Cztery pary butów w szafie i perfumy w szufladzie obok kompletu kosmetyków. Trzy kalendarze i telefon zgrany w terminarzem google. Kawa. I odwoływanie spotkań ze względu na spotkania. I ta ostatnia wystawa i sesja popularnonaukowa. Zaplanowany wyjazd służbowy do Lwowa, o którym mąż mój własny jeszcze nie wie. Bo jeszcze może się przecież coś zmienić, więc... I szefowa, która żąda abstrakcyjnych pozornie rzeczy, które okazują się wykonalne i banalnie oczywiste. Balansowanie na pograniczu dnia i nocy, w światach równoległych. A właściwie trzech wymiarach: dom, praca, przeszłość. I jeden podstawowy nadwymiar, czyli drań.
Według jednej z postaci filmu, kiedy życie prywatne leży w gruzach, nadszedł czas na awans. Coś w tym jest... A jakie jest moje życie prywatne? Nie wiem. Niewiele obecnie wiem. Nie potrafię dostatecznie dokładnie oceniać. I nie chcę. Obecnie albo już. W tym całym czasie dla nas brakuje mi czasu dla siebie. Brakuje mnie sobie samej. Właściwie wiele mi brakuje. Mnie też... Ale o gruzach raczej nie ma mowy.
A może to po prostu burza i Lilith, która chyba właśnie uciekła z mojego znaku, albo znalazła się w koniunkcji do Merkurego i wspólnie wycięli mi znowu jakiś niezły numer?
Dopiłam właśnie druga kawę. Obok mnie teoria atomów Demokryta i Rozmowy o Biblii Świderkówej. Dranisko przysypiające podczas oglądania Madagaskaru i mąż śpiący zupełnie z książką w lewej dłoni. klik
Kiedy drań był w brzuszku i wiercił się okrutnie, kopiąc i zaczepiając stópkami o moje żebra, Madzia dostarczała mi sterty książek. Żebym czytała, leżała i się relaksowała. Wśród nich była i ta autorstwa Lauren Weisberger o tytule tyle nacechowanym, co zabawnym. "Diabeł ubiera się u Prady" ubawiła mnie do łez, pomimo że nie rozumiałam tak do końca głównej bohaterki, a cała jej sytuacja była zbyt pokręcona jak dla mnie. Minęło ponad osiem lat... I zasiadłam przed telewizorem z filiżanką cholernie mocnej kawy tuż po powrocie z wielce ważnych uroczystości i spotkań. Film o dobrze znanym mi tytule roztoczył przede mną obraz. Obecnie już znany doskonale. Doświadczam go. Praktykuję. Nie dziwię się. Nie wiem tylko, ile we mnie Mirandy, ile Amandy. Obawiam się, że tej pierwszej jakby więcej... Kosmetyczka i fryzjer w godzinach pracy, bo cele reprezentacyjne... W godzinach pracy i zdjęcie szwów, bo szkoda czasu na głupoty. Laser godzinę przed uroczystością na skraju puszczy, bo tak wyszło. Cztery pary butów w szafie i perfumy w szufladzie obok kompletu kosmetyków. Trzy kalendarze i telefon zgrany w terminarzem google. Kawa. I odwoływanie spotkań ze względu na spotkania. I ta ostatnia wystawa i sesja popularnonaukowa. Zaplanowany wyjazd służbowy do Lwowa, o którym mąż mój własny jeszcze nie wie. Bo jeszcze może się przecież coś zmienić, więc... I szefowa, która żąda abstrakcyjnych pozornie rzeczy, które okazują się wykonalne i banalnie oczywiste. Balansowanie na pograniczu dnia i nocy, w światach równoległych. A właściwie trzech wymiarach: dom, praca, przeszłość. I jeden podstawowy nadwymiar, czyli drań.
Według jednej z postaci filmu, kiedy życie prywatne leży w gruzach, nadszedł czas na awans. Coś w tym jest... A jakie jest moje życie prywatne? Nie wiem. Niewiele obecnie wiem. Nie potrafię dostatecznie dokładnie oceniać. I nie chcę. Obecnie albo już. W tym całym czasie dla nas brakuje mi czasu dla siebie. Brakuje mnie sobie samej. Właściwie wiele mi brakuje. Mnie też... Ale o gruzach raczej nie ma mowy.
A może to po prostu burza i Lilith, która chyba właśnie uciekła z mojego znaku, albo znalazła się w koniunkcji do Merkurego i wspólnie wycięli mi znowu jakiś niezły numer?
Dopiłam właśnie druga kawę. Obok mnie teoria atomów Demokryta i Rozmowy o Biblii Świderkówej. Dranisko przysypiające podczas oglądania Madagaskaru i mąż śpiący zupełnie z książką w lewej dłoni. klik
wtorek, 2 kwietnia 2013
Quand je deviendrai très douce...
... to będzie problem. Dla mnie. Ponieważ nie potrafię ostatnio tak naiwnie patrzeć na to, co wokół. Obrosłam skorupką radykalizmu. Czarne stało się czarne. Białe stało się białe. Szarości toleruję, ale coraz mniej je dopuszczam do siebie. Kłaniam się pierwsza nadal, ale już tylko starszym od siebie kobietom. Reszta patrzy nieco zdziwiona, a ja nauczyłam się trzymać nos wysoko i uśmiechać rozbrajająco z pełną świadomością swojego obrzydliwego zachowania. Ile będę dziewczynką, która zawsze pierwsza, zawsze grzecznie, wszystko weźmie na ramiona i uniesie? W pracy tłumaczę. Raz. Potem egzekwuję. W domu ustalam z mężem własnym i osobistym wszystko. Dom to mój azyl. Drań stał się okienkiem w przyszłość. W przyszłość inwestuję emocjonalnie. Odpoczywam przy nim i ładuję akumulatory. Najszczęśliwsza, bo tak chciałabym ją nazywać nadal, jest moim zmaganiem się ze słabościami. Przy niej jestem silna i taka męcząco racjonalna. Potem to odchorowuję w wannie, kiedy woda głośno płynie uderzając o samą siebie, a ja mogę z podkulonymi nogami płakać i nikt nie usłyszy. Nikt mnie teraz nie słyszy. Chyba że chcę. A zazwyczaj nie chcę. Przyjaźnie... no tak. Te są. Gdzieś tam we wszechświecie, ale chwilowo nie potrafię o nie zadbać. Albo nie dostrzegam tego, że ktoś się stara. W tym tygodniu mija rok. W ubiegłym był Wielki Tydzień, a on już zawsze będzie dla mnie tym wielkim, nawet jeśli terminy się rozminą. Wielki Tydzień przeżyłam bardzo. Adoracja Krzyża w piątek wstrząsnęła mną do głębi. Katharsis? Tak chyba mi wygodniej to nazywać... Walczę ze sobą i marnie mi to wychodzi. Coś we mnie pękło. Myślałam, że dałam radę, że jestem silniejsza, że jakoś się ułoży. Poniekąd to prawda. Ułożyło się. Zawsze się przecież układa. Nauczyłam się więcej niż powinnam. Dałam radę. Wiem, że jestem silna. Ale starsza niż byłabym w innych okolicznościach. Potrafię się śmiać. Zakładam czerwoną sukienkę, maluję paznokcie karminowym lakierem i dobrze się z tym czuję, ale... Ale gdzieś w głębi mam w sobie skulone dziecko, które straciło w jednej chwili ukochanych dziadków, wbrew pozorom aż dwoje rodziców i emocje rozkosznego siedmiolatka, który do tamtego momentu żył beztrosko niczym w obłokach. To nie wróci. Więc czego bym nie robiła, czego bym nie napisała, zawsze będzie jakaś zadra. Drażni mnie głupota. Drażni mnie bylejakość. Nie potrafię tak po prostu. I znowu to brzmi gorzej niż jest w rzeczywistości. Jakoś ja i słowa pisane tutaj rozmijamy się. Zbyt wiele chcę napisać? Zbyt wiele musiałabym wyjaśniać i przytaczać.
Jestem. Jestem szczęśliwa. Jestem nie w ciąży, chociaż przez dłuższy moment było to tyle prawdopodobne co niemożliwe. Drań coraz większy, coraz silniejszy, coraz większe sukcesy sportowe odnosi. Uczy się rewelacyjnie. Czytam. Planujemy. Dzisiaj kupiłam wysokie obcasy i mierzyłam pomarańczową sukienkę. Ulubione nie uległo zmianom. Znowu noszę bransolety. Nabyłam kilka nowych chust i koszul z głębokim dekoldem. Wracam do jogi. Najszczęśliwsza ciągnie mnie na zumbę. Storczyki kwitną od roku cały czas. Za oknem śnieg. W drodze poprzez puszczę sarny każdego niemal dnia stoją na poboczu. Jest obłędnie, czyli absolutnie normalnie. Jednego dnia zasiadam w komisji konkursowej oceniającej zmagania kabaretów, drugiego muszę być na koncercie muzyki organowej. Gdzieś pomiędzy jedno i drugie wpisuję historię, zabytki, twórców, książkę miesiąca i zwykłą codzienność. Jednego dnia walczę z włosami układającymi się według własnego pomysłu, drugiego z obcasami i śniegiem pojawiającym się niczym deus ex machina. Raz biegnę w kostiumiku z naszyjnikiem nienagannie umalowana, raz w hunterach i golfie. Jest niejednolicie. Jest różnorodnie. Jest adekwatnie do mojego znaku zodiaku. Jest wbrew pozorom ok. Tylko ja nie potrafię tego jednoznacznie ocenić.
I cieszę się, że jesteście Wy. Chociaż tego też nie potrafię okazać.
Jestem. Jestem szczęśliwa. Jestem nie w ciąży, chociaż przez dłuższy moment było to tyle prawdopodobne co niemożliwe. Drań coraz większy, coraz silniejszy, coraz większe sukcesy sportowe odnosi. Uczy się rewelacyjnie. Czytam. Planujemy. Dzisiaj kupiłam wysokie obcasy i mierzyłam pomarańczową sukienkę. Ulubione nie uległo zmianom. Znowu noszę bransolety. Nabyłam kilka nowych chust i koszul z głębokim dekoldem. Wracam do jogi. Najszczęśliwsza ciągnie mnie na zumbę. Storczyki kwitną od roku cały czas. Za oknem śnieg. W drodze poprzez puszczę sarny każdego niemal dnia stoją na poboczu. Jest obłędnie, czyli absolutnie normalnie. Jednego dnia zasiadam w komisji konkursowej oceniającej zmagania kabaretów, drugiego muszę być na koncercie muzyki organowej. Gdzieś pomiędzy jedno i drugie wpisuję historię, zabytki, twórców, książkę miesiąca i zwykłą codzienność. Jednego dnia walczę z włosami układającymi się według własnego pomysłu, drugiego z obcasami i śniegiem pojawiającym się niczym deus ex machina. Raz biegnę w kostiumiku z naszyjnikiem nienagannie umalowana, raz w hunterach i golfie. Jest niejednolicie. Jest różnorodnie. Jest adekwatnie do mojego znaku zodiaku. Jest wbrew pozorom ok. Tylko ja nie potrafię tego jednoznacznie ocenić.
I cieszę się, że jesteście Wy. Chociaż tego też nie potrafię okazać.
wtorek, 1 stycznia 2013
Everything at once
W pracy zrobiłam porządki wczoraj. Sterty papierzysk uporządkowałam wkładając do odpowiednich segregatorów, którym nadałam nazwy na nowych karteczkach. Dwa ogromne kwiatki zostały wyrzucone. Kojarzyły się. Przytłaczały. Stolik dla tych, którzy mogli przysiąść przy kawie/herbacie/wybieraj wylądował u chłopaków, biurko złączyłam tyłem z biurkiem stażystki - mam ją na wprost i na oku, a dzięki temu do pomocy bezpośrednio. Stare kalendarze bez skrupułów trafiły do niszczarki. Przewiesiłam obraz z pegazem. A potem siadłam do sprawdzenia zaiksu. Był zrobiony dobrze. Wróciłam dwa tygodnie przed świętami do pracy, bo nie ogarnęłabym wielu spraw wraz z nowym rokiem. Bo tak... wróciłam. Tak... wyników nadal nie ma. Tak... nawet się już nie denerwuję, bo co ma być, będzie. Życzeń w tym roku nie składałam zbyt wiele, a telefon leżał nieużywany prze okres świąt. Od wczoraj wokół mam nowy rok. Stary wymiotłam skrupulatnie. Od dzisiaj zwykły dzień. Po prostu. Z nowymi emocjami i postanowieniami. Chociaż te ostatnie zrobiłam bez wypowiadania na głos. Wiem, czego chcę. Szczęścia życzę i Wam. klik
ze stycznia ubiegłego roku, czyli zapisane w arciwum było, a ja robię porządki
Jestem. W domu. Ale właściwie to już nie wiem, gdzie dzisiaj byłam. Niby byłam pewna, że w miejscowości X, ale chwilami miałam wrażenie, że wtargnęliśmy na plan filmowy Rancza Wilkowyje. Kiedy bowiem rozglądałam się po okolicy i podziwiałam odchodzące miejscami z okolicznych budynków płaty farby, trzech panów z bełtami marki wino wyjrzało zza framugi drzwi sklepowych po to, aby się schować według siebie szybko i wychynąć ponownie, ale już ze szczerym uśmiechem i zainteresowaniem malującym się na twarzach wystających spod fantazyjnie naciągniętych na łepetyny zadziwiająco niegustownych czapek. Ten typ pijących wino, które zapewne jest ich ulubionym, ma istny dar do dobierania garderoby i przykładania ogromnego znaczenia do wyglądu nakrycia głowy. Nie mam pojęcia, gdzie oni takie czapki znajdują. Tak samo, jak nie mam pojęcia, dlaczego zawsze mają jasne spodnie, gustem co prawda dorównujące czapkom, ale jednak zadziwiające kolorem, jeśli weźmie się pod uwagę jakże intensywny tryb życia i niezmiernie ułański jego charakter. Ale wracając do początku... opowieści, ponieważ podróży to był akurat już końcowy etap w dniu dzisiejszym: panowie wychynęli, schowali się i jakby nabrawszy odwagi przestąpili próg sklepu z życiodajnym napojem.
- Chłopaki mają dzisiaj udany dzień. Coś się dzieje, będą mieli o czym rozmawiać - powiedział towarzyszący nam ugarniturowany pan, a ja w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Staliśmy bowiem przed zabytkowym kościołem i próbowaliśmy dociec wyobraźnią, jak on będzie wyglądał po rewitalizacji mającej nastąpić niebawem, w co właściwie nikt i tak nie wierzył. Jednak w drugiej już chwili, kiedy rozejrzałam się po pustostanie miejscowości i totalnym spowolnieniu wszystkiego, co było wokół, już się śmiać przestałam. No... generalnie był kościół, panowie, ławeczka, sklep, skwerek, kilka domów, gniazdo bocianie, dzwonnica. Tymczasem panowie postanowili się zbliżyć i po wykonaniu karkołomnych kilku kroków, zasiedli na ławeczce. Tak, to zdecydowanie było ciekawe, co my robiliśmy. Pomyślałam nawet, że ja pewnie też bym piła, gdyby jedyną atrakcją dnia były praktycznie nieporuszające się w danej chwili osoby, które skądś przyjechały i gdzieś zaraz pojadą, tymczasem po prostu oddychają. Ale panowie się rozkokosili, zaczęli rozmawiać, a szkło zaczęło krążyć intensywniej pomiędzy spragnionymi rękoma. No tak... się wybrałam co prawda jak stróż w Boże Ciało na obcasach i w niezapiętym płaszczu, bo przecież ja płaszcza tweedowego nie zapinam, a wiatr mało głów nie urwał. Zmarzłam. W sumie lubię marznąć i są chwile gdy tego nie czuję, ale po głębszym zastanowieniu wyglądałam dziwnie. Musze przyznać. Z ich punktu widzenia byłam dziwakiem.
- Chłopaki mają dzisiaj udany dzień. Coś się dzieje, będą mieli o czym rozmawiać - powiedział towarzyszący nam ugarniturowany pan, a ja w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Staliśmy bowiem przed zabytkowym kościołem i próbowaliśmy dociec wyobraźnią, jak on będzie wyglądał po rewitalizacji mającej nastąpić niebawem, w co właściwie nikt i tak nie wierzył. Jednak w drugiej już chwili, kiedy rozejrzałam się po pustostanie miejscowości i totalnym spowolnieniu wszystkiego, co było wokół, już się śmiać przestałam. No... generalnie był kościół, panowie, ławeczka, sklep, skwerek, kilka domów, gniazdo bocianie, dzwonnica. Tymczasem panowie postanowili się zbliżyć i po wykonaniu karkołomnych kilku kroków, zasiedli na ławeczce. Tak, to zdecydowanie było ciekawe, co my robiliśmy. Pomyślałam nawet, że ja pewnie też bym piła, gdyby jedyną atrakcją dnia były praktycznie nieporuszające się w danej chwili osoby, które skądś przyjechały i gdzieś zaraz pojadą, tymczasem po prostu oddychają. Ale panowie się rozkokosili, zaczęli rozmawiać, a szkło zaczęło krążyć intensywniej pomiędzy spragnionymi rękoma. No tak... się wybrałam co prawda jak stróż w Boże Ciało na obcasach i w niezapiętym płaszczu, bo przecież ja płaszcza tweedowego nie zapinam, a wiatr mało głów nie urwał. Zmarzłam. W sumie lubię marznąć i są chwile gdy tego nie czuję, ale po głębszym zastanowieniu wyglądałam dziwnie. Musze przyznać. Z ich punktu widzenia byłam dziwakiem.
poniedziałek, 31 grudnia 2012
spirit sprint etc.
Koniec roku wcale nie przyczłapał. On przybiegł niczym światowej sprawy sprinter. I dobrze. Wreszcie. Koniec.
poniedziałek, 26 listopada 2012
klik
... ha! Wiem, wiem... Wiem. Wiem, że nic nie wiem. I wiem, że do środy miałam nie pisać, aby swojej paniki nie wywalać z pełnym ekshibicjonizmem i tym obrzydliwym egocentryzmem właściwym mojej świadomości. Ale trudno. Stało się. Muszę się przyznać: jestem na urlopie, mam totalnie wolny wieczór, sączę ulubione, Upiór w operze i inne wyjce w wersji hard produkują się w słuchawkach, mąż mój własny i osobisty ogląda z zapamiętaniem programy informująco - politykujące, a drań śpi. Śpi zmęczony jeszcze wczorajszym meczem w stolicy. Dali czadu. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie to emocje widzieć swoje dziecko, które skupia uwagę na piłce i walczy o nią. I to dziecko staje się nagle takie duże i dorosłe i jakby w innym wymiarze funkcjonowało, podejmuje decyzje wskazujące na konkretną taktykę. Taak... muszę przyznać światu, że mam to szczęścia mieć zdrowe i absolutnie fantastyczne, chociaż w pełni draniowate dziecko. Uczy się lepiej niż bardzo dobrze. Z matematyki dawno już zostawił klasę w tyle i prawdę mówiąc zaczęliśmy załamywać ręce, ponieważ nie wiem, czy kontynuować rozwijanie jego pasji, czy też kazać mu pozostać na pewnym etapie i zaczekać na klasę. O ile przy pisaniu jest płacz, bo on wie i on umie i nie trzeba więcej, niż trzeba, o tyle matematyka jest dla niego nagrodą. Taką totalną. Pracujemy już na czterech działaniach. I chce więcej. A ja się boję. Oprócz tego znajduje czas na dwie dyscypliny sportu. Piłka nożna jest jego pasją równą matematyce. Tenis zaś jest jego sposobem na spędzanie wolnego czasu. Wolnego! cholera czasu... Jesteśmy po jednym meczu, przed drugim równie istotnym dla rocznika, a przed ogólnopolskim turniejem tenisa ziemnego. Basen jest dwoma dodatkowymi godzinami wychowania fizycznego, które wypełnia sumiennie i z przyjemnością jak pozostałe godziny lekcyjne, a pani unosi się w zachwytach. Ja ją zapraszam do nas w czasie wolnym. Ona nie wierzy. Ja też bym nie uwierzyła, że dranisko z Doskonałego Damianka potrafi przepoczwarzyć się w Koszmarnego Karolka. Tak widocznie musi być. Musi być w wielu kwestiach samodzielny. I wbrew pozorom cieszę się. Gdzieś tam we mnie odzywa się mój rodzic płci męskiej, który marzył o tym, aby drań nie był pokornym, ułożonym, grzecznym chłopczykiem, jedzącym świeże warzywa i słuchającym z pokorą wszystkich wokół. Nie tak dawno zresztą pobił się z najlepszym kolegą o... poglądy. Tutaj zabrakło mi argumentów. Poglądy to poglądy, należy ich bronić. Przyjaźń trwa nadal jakby nawet większa, sińce się zagoiły, a ja nadal nie mogę wyjść z wrażenia i pocieszam faktem, że on nie zaczął.
Taak... wiem. Piszę to, bo piszę. Bo jestem dumna. Bo chcę zakrzyczeć to, co faktycznie chciałam napisać. A co chciałam napisać? To, że mam znowu okulary. Czarne. Duże. To, że jeszcze bardziej rozjaśniłam włosy. To, że fryzjerka ścięła mi je nieco inaczej tym razem i kompletnie nie potrafię ich teraz ułożyć. To, że znowu poradziłam sobie z kilkoma dużymi imprezami. To, że jestem z siebie tak zadowolona, że aż głupio mi. To, że obecnie moje dwie stażystki zostały rzucone na głęboką wodę i muszą sobie poradzić, bo mój urlop nie jest taki sam z siebie. I to, że bardzo się boję. A ze strachu cierpnie mi aż skóra w miejscu, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. W środę już będę kilka godzin po znieczuleniach i prawdopodobnie nawet będę się śmiać z tego strachu. Niestety dopadło i mnie. Chirurg zajmie się mną dokładnie i jak sam powiedział: czule. Miły facet, z którym dobrze mi się rozmawia. Szkoda tylko, że o głębokości nacięć i ich następstwach. Pozostaje mi jednak wiara w to, że tam na górze mamy teraz taką ekipę (a właśnie... mieliśmy jeszcze dwa pogrzeby w ostatnich tygodniach), że pokierują jego dłońmi tak, aby było wszystko dobrze.
Drań nic nie wie. W środę idzie rano do szkoły, potem na kółko, potem na trening. Zmieni się tylko to, że pozwolę mu wziąć telefon ze sobą. Chcę do niego zadzwonić. Taki mały egocentryzm prywatny... A poza tym? Poza tym wszystko dobrze i nawet nie tak strasznie, jakby wskazywała moja rozchwiana dzisiaj nieco leksyka. Jest ok. Taaak. klik
Taak... wiem. Piszę to, bo piszę. Bo jestem dumna. Bo chcę zakrzyczeć to, co faktycznie chciałam napisać. A co chciałam napisać? To, że mam znowu okulary. Czarne. Duże. To, że jeszcze bardziej rozjaśniłam włosy. To, że fryzjerka ścięła mi je nieco inaczej tym razem i kompletnie nie potrafię ich teraz ułożyć. To, że znowu poradziłam sobie z kilkoma dużymi imprezami. To, że jestem z siebie tak zadowolona, że aż głupio mi. To, że obecnie moje dwie stażystki zostały rzucone na głęboką wodę i muszą sobie poradzić, bo mój urlop nie jest taki sam z siebie. I to, że bardzo się boję. A ze strachu cierpnie mi aż skóra w miejscu, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. W środę już będę kilka godzin po znieczuleniach i prawdopodobnie nawet będę się śmiać z tego strachu. Niestety dopadło i mnie. Chirurg zajmie się mną dokładnie i jak sam powiedział: czule. Miły facet, z którym dobrze mi się rozmawia. Szkoda tylko, że o głębokości nacięć i ich następstwach. Pozostaje mi jednak wiara w to, że tam na górze mamy teraz taką ekipę (a właśnie... mieliśmy jeszcze dwa pogrzeby w ostatnich tygodniach), że pokierują jego dłońmi tak, aby było wszystko dobrze.
Drań nic nie wie. W środę idzie rano do szkoły, potem na kółko, potem na trening. Zmieni się tylko to, że pozwolę mu wziąć telefon ze sobą. Chcę do niego zadzwonić. Taki mały egocentryzm prywatny... A poza tym? Poza tym wszystko dobrze i nawet nie tak strasznie, jakby wskazywała moja rozchwiana dzisiaj nieco leksyka. Jest ok. Taaak. klik
piątek, 5 października 2012
Wygibasy, czyli bezsensowna paplanina przy płatkach...
Piątek nastał o tylko sobie właściwej porze, która kompletnie mnie nie
obowiązuje. Czas przestał bowiem stanowić dla mnie problem dokładnie
wtedy, kiedy stwierdziłam, że muszę zaprzestać patrzenia na zegarek i po
prostu wykonywać kolejne obowiązki, bo w przeciwnym razie oszaleję.
Jakoś tak łatwiej, mniej się spieszę, mam więcej oddechów pomiędzy
jednym a drugim. Ci, którzy mają za mnie weryfikować owe między i owo
jednym i drugim mają jedynie dawać sygnał bez zagłębiania się w
szczegóły. Wstaję rano, biorę prysznic, zaparzam kawę z ogromną ilością
mleka i siadam na balkonie, aby dziwić się, że w czerwcu w tym momencie
mojego jestestwa było już dawno po wschodzie słońca, a w sierpniu
właśnie ów się zaczynał. Trudno. Skoro słońce jeszcze jest na drugiej
półkuli, patrzę na to, co widać w myśl zasady, że jak się nie ma, co się
lubi etc. A potem to już taki codzienno - prywatny standard. Gdzieś
pomiędzy oglądaniem przeze mnie (bez)wschodu a płatkami owsianymi w
pracy są jeszcze makijaż, wybór butów, żakietu, korali i droga poprzez
puszczę. Ostatnio sarny gromadnie wylegają na trasę. Rano zaczyna się
unosić mgła i wszystko wygląda prześlicznie. Drzewa są barwne do granic
zdrowego rozsądku. A niektóre to nawet graniczą z granicą szaleństwa.
Piękne. Taką jesień lubię. Taką, czyli kolorową i słoneczną,
szeleszczącą i ciepłą. W ubiegłą sobotę byłam na zlocie motocyklistów.
Pogoda przepiękna, motocykle piękne, muzyka obłędna, motocykliści
bezbłędni. Wśród nich spotkałam jednego z trenerów ze szkoły. Zaskoczeni
byliśmy na równi. Ja dodatkowo faktem, że mogłam tych machin dotknąć, a
co odważniejsi (chociaż wszyscy na motorach z zasady powinni być
odważni) proponowali, abym je spróbowała zmasakrować usiłując jeździć.
Okazało się jednak, że mam jakieś resztki zdrowego rozsądku w sobie i z
propozycji nie skorzystałam. Ku swojemu zaskoczeniu. Taak... tu muszę
przyznać, że zaskoczyłam samą siebie. Ba! zaskoczyłam nawet męża mojego
własnego i osobistego. Za to drań nas nie zaskoczył ilością energii w
sobie i korzystając z pięknej pogody wyszalał się za wszystkie czasy.
Prawdopodobnie zdjęcia umieszczę na jego blogu. Prawdopodobnie zrobię to
wtedy, gdy zasiądę z ulubionym na sofie i zapadnę w nicnierobienie.
Prawdopodobnie nastanie to w bliżej niewiadomym mi obecnie dniu. Jutro
bowiem po treningu dziecka mojego jadę do puszczy tylko po to, aby
przejść dystans jakiś 8 km. Zapowiadają deszcz. Fajnie. Czemu niby to
miałabym mieć łatwo i szczególne względy? Hm... a jednak by się
przydały...
Za to wczoraj na tenisie bez szczególnych względów i bez nawet jakichkolwiek względów, a w dodatku w rozwiązanym bucie drań dał istny popis. Podoba mi się to moje dziecko coraz bardziej. A najbardziej podoba mi się to, że robi coś co lubi i widać efekty jego wysiłku. Po kim on ma takie zacięcie do wygranej to ja nie mam pojęcia. Taaak... Płatki zjedzone, muzyczka w tle, przede mną dwie godziny pracy i szybka jazda na basen do drania, który będzie się pluskał pływając, sauna dla mnie, spacer, zakupy i piątkowy wieczór. Ha! zapomniałam, że na dzisiaj mam tak miłe plany i kompletny brak obiadu oraz pomysłu na owy. Najwyżej będziemy żyć miłością. klik
PS (do klik). Że mam bzika na punkcie Maleńczuka wiecie. No kto inny by wiedział jeśli nie Wy? No tak. Uwielbiam jego głos. Ha! w sumie to poniekąd jego uwielbiam. Ale zdecydowanie ten głos mógłby mnie nie tylko budzić, ale i szeptać, co jeszcze przede mną. A przede mną niestety sterta dokumentów. Ha... dulunga!
Za to wczoraj na tenisie bez szczególnych względów i bez nawet jakichkolwiek względów, a w dodatku w rozwiązanym bucie drań dał istny popis. Podoba mi się to moje dziecko coraz bardziej. A najbardziej podoba mi się to, że robi coś co lubi i widać efekty jego wysiłku. Po kim on ma takie zacięcie do wygranej to ja nie mam pojęcia. Taaak... Płatki zjedzone, muzyczka w tle, przede mną dwie godziny pracy i szybka jazda na basen do drania, który będzie się pluskał pływając, sauna dla mnie, spacer, zakupy i piątkowy wieczór. Ha! zapomniałam, że na dzisiaj mam tak miłe plany i kompletny brak obiadu oraz pomysłu na owy. Najwyżej będziemy żyć miłością. klik
PS (do klik). Że mam bzika na punkcie Maleńczuka wiecie. No kto inny by wiedział jeśli nie Wy? No tak. Uwielbiam jego głos. Ha! w sumie to poniekąd jego uwielbiam. Ale zdecydowanie ten głos mógłby mnie nie tylko budzić, ale i szeptać, co jeszcze przede mną. A przede mną niestety sterta dokumentów. Ha... dulunga!
wtorek, 25 września 2012
poniedziałek, 24 września 2012
Semantics won't do...
... czyli każdego dnia dostrzegam rozbieżność pomiędzy tym, co chcę powiedzieć, a zbyt ubogim znaczeniem słów, które wypowiadam.
Piję właśnie trzecią kawę. Pierwszą czarną. Mąż mój własny i osobisty poszedł do apteki. Drań przed chwilą przybiegł z podwórka z zapytaniem, czy nie wbiło mu się szkło w łokieć. Po wyartykułowaniu pytania zaczął płakać. Z płaczu dowiedziałam się, że spadł z roweru w bliżej nieokreślonych okolicznościach w bliżej nieokreślonym miejscu. Woda utleniona i plaster załatwiły sprawę, a drań szybciej niż szybko wrócił na podwórko. Po co mąż mój poszedł do apteki? Sama nie wiem. Okaże się jak wróci. Sama jestem ciekawa, jaki specyfik mu polecą na moje zakatarzenie siermiężne, ból mięśni i ogólne rozdrażnienie na skutek trudności z koncentracją z powodu bólu głowy. Odebrałam dzisiaj paszport. Sama się zdziwiłam, że już. Już zapomniałam jakie to uczucie. Coś jakby wolność i możliwość. Nabyłam również płaszczyk. Przemyślałam i nabyłam... czerwony z rozszerzanymi rękawami.
Wczoraj zanieśliśmy rodzicowi płci męskiej wrzos. Piękny, absolutnie wrzosowy. Zastaliśmy różę herbacianą od mamy. "Wiesz córciu - śmiała się dzisiaj mama do telefonu - tata zawsze się ze mną kłócił, że nie ma róż koloru herbacianego, są tylko żółte." Uśmiałam się i ja, bo przecież to oczywiste, że są. I są to moje ulubione. Takie zawsze dostawałam od dziadka na urodziny. Ogrodowe, herbaciane.
Tymczasem drań dzisiaj dostał pięć minus z dyktanda. Jutro dostanie wycisk od trenera. W sobotę dostaliśmy, po uprzednim zamówieniu, pyszne sushi i wino z liczi. Pychota w połączeniu. W połączeniu ze zbyt cienkim ubraniem wprawiło mnie w stan zachwytu, a obecnie kataru. Ale i tak było warto. Mmmm... dlaczego wszystko, co grzechu warte jest barwne i kosztowne. klik
Piję właśnie trzecią kawę. Pierwszą czarną. Mąż mój własny i osobisty poszedł do apteki. Drań przed chwilą przybiegł z podwórka z zapytaniem, czy nie wbiło mu się szkło w łokieć. Po wyartykułowaniu pytania zaczął płakać. Z płaczu dowiedziałam się, że spadł z roweru w bliżej nieokreślonych okolicznościach w bliżej nieokreślonym miejscu. Woda utleniona i plaster załatwiły sprawę, a drań szybciej niż szybko wrócił na podwórko. Po co mąż mój poszedł do apteki? Sama nie wiem. Okaże się jak wróci. Sama jestem ciekawa, jaki specyfik mu polecą na moje zakatarzenie siermiężne, ból mięśni i ogólne rozdrażnienie na skutek trudności z koncentracją z powodu bólu głowy. Odebrałam dzisiaj paszport. Sama się zdziwiłam, że już. Już zapomniałam jakie to uczucie. Coś jakby wolność i możliwość. Nabyłam również płaszczyk. Przemyślałam i nabyłam... czerwony z rozszerzanymi rękawami.
Wczoraj zanieśliśmy rodzicowi płci męskiej wrzos. Piękny, absolutnie wrzosowy. Zastaliśmy różę herbacianą od mamy. "Wiesz córciu - śmiała się dzisiaj mama do telefonu - tata zawsze się ze mną kłócił, że nie ma róż koloru herbacianego, są tylko żółte." Uśmiałam się i ja, bo przecież to oczywiste, że są. I są to moje ulubione. Takie zawsze dostawałam od dziadka na urodziny. Ogrodowe, herbaciane.
Tymczasem drań dzisiaj dostał pięć minus z dyktanda. Jutro dostanie wycisk od trenera. W sobotę dostaliśmy, po uprzednim zamówieniu, pyszne sushi i wino z liczi. Pychota w połączeniu. W połączeniu ze zbyt cienkim ubraniem wprawiło mnie w stan zachwytu, a obecnie kataru. Ale i tak było warto. Mmmm... dlaczego wszystko, co grzechu warte jest barwne i kosztowne. klik
czwartek, 20 września 2012
zabawne...
Nabyłam dzisiaj drogą kupna firany. Drania uzbroiłam w trzy nowe kurteczki. Przymierzyłam piękny, króciutki, totalnie pomarańczowy płaszczyk. Cudo... niestety ciut za obcisłe rękawy wprawiły mnie w stan niepewności co do tego, czy wypada. Do jutra mam przemyśleć sprawę. Zatem myślę. "Ale masz piękną żonę" zakrzyknęła moja przyjaciółka licealna do męża mojego osobistego. Ponoć nie widziała u mnie jeszcze tak jasnego blondu i ponoć nie widziała mnie jeszcze nigdy w malinowym płaszczyku. A znamy się lat 20. Jak to brzmi... W sumie brzmi też zadziwiająco, że już czwarty rok trenuje drania, robiąc z niego tenisistę. Chociaż ja wolę myśleć, że on się po prostu dobrze bawi i turnieje są sprawą mocno drugorzędną. A drań z dumą nosi swoją licencję o numerze ponoć najwspanialszym dla niego i z chęcią większą niż ogromna biega po korcie ziemnym. Woli mączkę niż halę, woli rakietę head od innych, w butach Adidasa gra mu się lepiej niż Nike. A ja patrzę z boku i odpływam. Rośnie ten robal. Dzisiaj trzeba było poruszyć kwestię ewentualnej szkoły językowej lub korepetycji z angielskiego. Chciałabym, aby mówił w tym języku. Chciałabym... wielu rzeczy dla niego i jakoś tak nie mogę się nadziwić, że on jest już taki duży. We wtorek wprawił mnie w osłupienie na boisku. W stroju Rooneya z czarnymi kolanami, łokciami, dłońmi i usmarowanym czołem na równi z policzkami cieszył się z karnego wbitego do bramki ściskając mnie mocą całego swojego wyrośniętego nagle jestestwa. Nie mam pojęcia, po kim on taki zapał do sportu odziedziczył. I tyle energii. Piłka nożna, tenis, basen. Na sobotę wybłagał pierwszy trening siatkówki. Tak tylko, żeby zobaczyć. Bo tak mu się podoba i chciałby z ciekawości. Bo on tak nas prosi bardzo, bardzo. Dzisiaj zapadła decyzja, że zobaczymy. Zobaczymy... Ja wiem, jak to się skończy. Mąż mój własny i osobisty weźmie to już na siebie. To, czyli kolejne godziny poświęcone sprawności fizycznej dziecka. Weźmie na siebie, chociaż sugerował, że ja z trenerami znacznie lepiej rozmawiam. Zostało mi to sprzed lat kilku, które w innej galaktyce oscylują.
Mam świadomość, że trzeba decydować się na jedną dyscyplinę, a on dodaje sobie kolejne. Mam również świadomość, że nie chcę mu ucinać i kazać podejmować wiążącej decyzji. Na razie wszyscy dajemy radę. Największą radę daje jednak on sam.
Odpoczywam. Odpoczywam w tym tygodniu absolutnie. We wtorek musiałam pojechać do pracy, chociaż na wstępie oświadczyłam, że mnie nie ma i jestem tylko dlatego, że muszę skończyć to co ważne i nie mam ochoty słyszeć i widzieć niczego poza tym. Miałam ubaw widząc, jak sprawy opływają mnie mimochodem i nie daję się sprowokować. Taki przerywnik w pracy i w urlopie - jakby zawieszenie między wymiarami. Teściowie przywieźli mi wino hiszpańskie z Barcelony. Właśnie sączę je małymi łyczkami z ulubionej lampki. I stwierdzam, że jednak wolę mołdawskie na równi z francuskim. A właśnie... tak przy okazji trunków... niedługo jadę na Ukrainę. Za to na wakacje zaczęły snuć się obok nas plany związane z Bułgarią. Nagle okazało się, że wyciągam rękę i biorę to, co mi się podoba. Zabawne... Nauczyłam się cieszyć wszystkim co pozytywne. Tego jest naprawdę dużo na świecie.
Mam świadomość, że trzeba decydować się na jedną dyscyplinę, a on dodaje sobie kolejne. Mam również świadomość, że nie chcę mu ucinać i kazać podejmować wiążącej decyzji. Na razie wszyscy dajemy radę. Największą radę daje jednak on sam.
Odpoczywam. Odpoczywam w tym tygodniu absolutnie. We wtorek musiałam pojechać do pracy, chociaż na wstępie oświadczyłam, że mnie nie ma i jestem tylko dlatego, że muszę skończyć to co ważne i nie mam ochoty słyszeć i widzieć niczego poza tym. Miałam ubaw widząc, jak sprawy opływają mnie mimochodem i nie daję się sprowokować. Taki przerywnik w pracy i w urlopie - jakby zawieszenie między wymiarami. Teściowie przywieźli mi wino hiszpańskie z Barcelony. Właśnie sączę je małymi łyczkami z ulubionej lampki. I stwierdzam, że jednak wolę mołdawskie na równi z francuskim. A właśnie... tak przy okazji trunków... niedługo jadę na Ukrainę. Za to na wakacje zaczęły snuć się obok nas plany związane z Bułgarią. Nagle okazało się, że wyciągam rękę i biorę to, co mi się podoba. Zabawne... Nauczyłam się cieszyć wszystkim co pozytywne. Tego jest naprawdę dużo na świecie.
niedziela, 16 września 2012
się
Jakby co, to wszystko się udało. Moja delegacja zagraniczna szczęśliwie podążyła w kierunku swojego kraju, trzy ogromne przedsięwzięcia za mną, Europejskie Dni Dziedzictwa na moim terenie przeszły bez zakłóceń, a ich inauguracją właśnie dzisiaj rozpoczęłam urlop. Za to jutro śpię. Odsypiam. Obudzę się dopiero wtedy, kiedy dostatecznie zostanę zmotywowana ogromnym kubkiem gorącej kawy z mlekiem. Tak. Muszę się dać zmotywować, ponieważ jutro otwarcie testamentów, a potem niezwykle ważne sprawy w wydziale paszportowym. Zabawne, że te dwa elementy mojego obecnego życia zbiegły się w czasie i nastaną w tym samym dniu. Od jakiegoś czasu mam pewność, że nic nie dzieje się bez powodu i ten głębszy sens nawet najprostszej sytuacji potrafimy dostrzec, choćby dopiero po fakcie. Albo i nie potrafimy - zależy od sposobu patrzenia na świat. Mnie wyostrzyły się kolory. Im jaśniejsze mam włosy tym łatwiej mi obserwować świat. I łatwiej się śmiać. Tak. Śmieję się. Nie wiem, czy wszystkim się to podoba. Mnie tak. Chyba nie chodzi o to, by tkwić w bólu, chociaż nachodzą mnie takie chwile, że mam ochotę walić pięściami w ścianę. Oczy opanowuję ilekroć poczuję, że zaczynają szczypać po dolną powieką. I wtedy śmieję się z samej siebie. A śmiejąc się biorę jeszcze więcej obowiązków. I za każdym razem obiecuję sobie, że opisze to tutaj. A potem tutaj nie docieram. Opanowałam bowiem zdolność pisania bloga w myślach. Tak... tam opisuję ze szczegółami.
piątek, 17 sierpnia 2012
Gnomy i cała reszta...
... którą stanowimy my, czyli mąż mój własny i osobisty i ja wróciliśmy zaledwie kilka dni temu znad morza. Gnomy opalone i szczęśliwe. Wobec tego my szczęśliwi podwójnie. I też opaleni. I to bynajmniej nie tytoniem, którego w równej mierze nie przyswajamy oboje. Słońcem, które raczyło się pokazać. Pozostajemy zatem w egocentrycznym przekonaniu, że te jego wyczyny prawie gimnastyczne pomiędzy chmurzyskami i wiatrem były poczynione specjalnie dla nas. A czemu by nie? W dodatku odwiedzony w drodze do domu Gdańsk także przywitał nas przepiękną pogodą, chociaż chmury wieszczyły ulewę i prawdopodobnie dlatego objawił się jeszcze cudniejszy, niż pozostawał w pamięci. A żeby pozostać w szaleństwie egocentrycznym i wakacyjnym, a jednocześnie nizin nie mieć zbyt bardzo utrwalonych na zdjęciach i we wspomnieniach już jutro będziemy podziwiać nasz ulubiony Kraków. Jakoś tak stał się tradycją spontaniczną u schyłku sierpnia. Cieszę się z tego wyjazdu. Szczęśliwy jest również psiak, który w tym roku ubzdurał sobie, że cała plaża jest jego i pokonywał ją za patykami po wielokroć, ponieważ jutro go nie zabieramy oddając w opiekuńcze ręce najszczęśliwszej. Jego małe łapcie raczej nie dadzą rady pokonać zaplanowanych nieplanowanych ścieżek po uliczkach zawsze tak pełnych ludzi. Za to drań już przywykł do tych pozornie bezładnych wędrówek po miastach z kanonu ulubionych. Tak nam najprzyjemniej. Raz kierujemy się kolorami, raz zapachami, raz idziemy w przeciwnym kierunku co tłum. Jego nóżki są już w stanie zrobić wiele kilometrów. I faktycznie w tym roku wiele ich robiliśmy w Ustce. Asia uśmiała się, że znowu Ustka i znowu ulubiony domek. No tak jakoś... jakby to powiedzieć monogamistami jesteśmy. Chociaż wyklarowały się postanowienia, że za rok Łeba etc. Zobaczymy. A dzisiaj zobaczyłam się z Joaśką, która tak nagle i po prostu przyjechała ze stolicy. Na kawę. Żeby mnie zobaczyć okiem fachowca w dziedzinie psychologii i pedagogiki. Chyba wypadłam nieźle. Ale mówiłam jej przez telefon, że jest ok. Jak widzę organoleptyzm szerzy się wyraźnie wśród moich koleżanek w miarę upływu lat. Koty szaleją i mruczą jakby chcąc nas zatrzymać w domu na dłużej. Drań śpi słodko. Winobluszcz na balkonie podlany do syta. My jeszcze niespakowani. Ale Kraków nie oczekuje ode mnie poukładania i przemyślanych działań, więc po co się spieszyć?
poniedziałek, 23 lipca 2012
co to jes kaloria?
- Wiesz co to jest kaloria? - zabrzmiał prawie poważnie głos sekretarki
po drugiej stronie telefonu, którego dźwięk wyrwał mnie z transu
myślowego dotyczącego niezwykle ważnych wydarzeń. A ponieważ siedziałam
zakopana w dokumentacji i jej pochodnych, które sama tworzyłam,
zatraciłam granicę poczucia humoru. A może nie zatraciłam, tylko już
podświadomie mam zakodowane, że oficjalny telefon od sekretarki wróży
niezwykle ważne następstwa. W takich okolicznościach
nie było nawet sensu sensownie odpowiadać i silić się na rzekome
znawstwo wartości energetycznych etc., więc mając nadzieję, że może to
jakiś słowny żart wyraziłam swój brak wiedzy i nieznajomość tego
zakamarka leksyki polskiej. Jakoś nie-żartem mi się to odruchowo nie
wydało... Chichot w słuchawce nie pojawił się. I kiedy już zaczęłam się
zastanawiać, czy aby ktoś z góry nie potrzebuje nagłej pomocy
słownikowej, za jaką robię, sekretarka arcy poważnym tonem poinformowała
mnie, że kaloria, to taka mała, wredna istotka mieszkająca w szafie,
zwężająca w nocy ubrania.
Ha! i to jest myśl! A zarazem sygnał, że najwyższy czas na urlop. Jeszcze miesiąc temu samo pytanie by mnie rozbawiło.
Ha! i to jest myśl! A zarazem sygnał, że najwyższy czas na urlop. Jeszcze miesiąc temu samo pytanie by mnie rozbawiło.
niedziela, 15 lipca 2012
kocioł z wiśniami
W pracy mam kocioł, a raczej dwa kotły. Mieszam w nich fachowo i z chęcią. Kocham swoją pracę. Pisałam już? Hm... pisałam. Pisałam wiele razy, że mam jej dużo, że nie wyrabiam, że nauczyłam się, że wybuchnę, że wybuchłam, że mój zespół, że zespołowi, że... uwielbiam robić to, co robię i jestem przekonana, że dwa lata temu podjęłam decyzję optymalną w danej chwili, która pozwoliła mi rozwinąć skrzydła. Chociaż czasem tak po cichutku, kiedy mogę zatopić się w fotelu przepastnym swojego pokoju ze stale wzrastającą ilością kwiatów, kiedy uda mi się w całym zgiełku redakcyjnym włączyć Madame Butterfly, zastanawiam się, jak straszliwie odległe są momenty, kiedy obcasami stukałam po szkolnych korytarzach, które przebiegałam szybko, stanowczo, z dziennikiem i stertą książek. Teraz też staję czasem przed uczniami i uczę. Uczę kultury słowa, uczę wiedzy o kulturze, uczę redakcji tekstu. Uczę się też sama siebie uczyć życia, bo tego mi nigdy dość. I to mi wystarcza. Spełniam się w tych krótkich chwilach i w tych chwilach, które trwają. W tych, które rejestrują mnie tym bardziej. Ostatnio miałam propozycję powrotu do szkoły. Zapadłam się w fotel, włączyłam ostatni program, w białej filiżance parzyła się yerba mate, a ja dziwiłam się samej sobie, jak łatwo mi tę propozycję odrzucić. Bez zastanowienia. Teraz. Jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć. Jeszcze kilka nauk, jeszcze kilka lat, jeszcze kilka sukcesów i wtedy. Na moich warunkach.
Wąska ścieżka poprzez puszczę jest coraz krótsza, a puszcza coraz bardziej moja. Moje życie coraz bardziej oczywiste, a mój drań coraz większy. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej pewny, że to początek zmian we mnie. A ja? A ja patrzę i podziwiam. Świat. Życie. Wszystko. Powolutku wracam do pisania. Ale teraz nie mam jeszcze sposobu na opisanie świata wokół. Czasy, kiedy naiwnie patrzyłam z dwulatkiem na reku na otaczającą mnie rzeczywistość kazały mi dorosnąć. Szkolne korytarze i zapach biblioteki zostały w tyle. Jak opisać rzeczywistość obecną bez podawania osób i miejsc? Jak zawrzeć w słowach więcej godzin na dobę, niż mieści je zwyczajny zegar? Szukam sposobu. I znajdę. A dzisiaj sączę ulubione. I jem wiśnie. Zadziwiająco słodkie są w tym roku. klik
Wąska ścieżka poprzez puszczę jest coraz krótsza, a puszcza coraz bardziej moja. Moje życie coraz bardziej oczywiste, a mój drań coraz większy. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej pewny, że to początek zmian we mnie. A ja? A ja patrzę i podziwiam. Świat. Życie. Wszystko. Powolutku wracam do pisania. Ale teraz nie mam jeszcze sposobu na opisanie świata wokół. Czasy, kiedy naiwnie patrzyłam z dwulatkiem na reku na otaczającą mnie rzeczywistość kazały mi dorosnąć. Szkolne korytarze i zapach biblioteki zostały w tyle. Jak opisać rzeczywistość obecną bez podawania osób i miejsc? Jak zawrzeć w słowach więcej godzin na dobę, niż mieści je zwyczajny zegar? Szukam sposobu. I znajdę. A dzisiaj sączę ulubione. I jem wiśnie. Zadziwiająco słodkie są w tym roku. klik
środa, 11 lipca 2012
Something`s Gotten Hold Of My Heart...
... i trzyma. Jakoś tak. Jesteśmy już po remoncie i po przeprowadzce. Jesteśmy jakby bardziej szczęśliwi i wreszcie na swoim miejscu. Karma. Tak. Nie ma innego wytłumaczenia. I spokój moich dziadków oraz odrobina wiary w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Ścięłam na krótko włosy. A ich kolor stał się wreszcie w pełni platynowym blondem. Ponoć schudłam. Ponoć stałam się zołzą. Zastanawiałam się po wielokroć, jak to wszystko się ułoży, a wszystko tak po prostu samo się stało. W niedzielę prowadziłam jedną z ważniejszych w regionie imprez. Poszło lepiej niż przypuszczałam. Blond robi swoje, a faceci są przewidywalni. Przestałam pisać, wiem. Jakoś tak. Może dorosłam? Może... sama nie wiem. Jakoś tak. Jest dobrze i tak zwyczajnie. Wracam powolutku do pewnych przyzwyczajeń. Weryfikuję je jednak skrupulatnie. Czasem wiwisekcja własna musi się stać. Moja się właśnie staje. I ja się staję. Zołzą. Ale w blondzie i bez widocznej na zewnątrz żałoby. klik
niedziela, 6 maja 2012
wracam do żywych, chociaż cały czas tu jestem i nigdzie nie poszłam
Tak. Wchodziłam na zaprzyjaźnione blogi, czytałam i cieszyłam się, że życie wokół trwa, a moja osoba jest tylko jedną z wielu. To pozwalało przez ten czas nabrać dystansu do siebie i świata. Ale przede wszystkim dało pewność, że świat się nie skończył. Chociaż o tym, że świat trwał i miał się dobrze dał mi organoleptycznie i jasno do zrozumienia powrót po zaledwie kilku dniach do pracy. Po pierwsze wszyscy współpracownicy, którzy obecni byli przy mnie na pogrzebach, kazali sobą dysponować do ewentualnej pomocy, odbierali odpowiedzi na smsy przysyłane nad ranem i dzwonili po kilkanaście razy dziennie, żeby upewnić się, że mam zmysły na swoim miejscu, zaczęli zachowywać się normalnie i zgodnie z zasadami miejsca, w którym współistniejemy przez wiele godzin dziennie. Po drugie okazało się, że jednak istniałam w innym wymiarze, a po powrocie czekają na mnie decyzje. I nie należą do łatwych. Ale to dobrze. Pamiętam "Bema pamięci żałobny rapsod". Wychowałam się na Norwidzie, bo mój rodzic płci męskiej cenił go ogromnie i zaliczał do kanonu nadkanonicznego. Teraz uśmiecham się, bo ułatwił mi sprawę... nad niektórymi aspektami naszego życia trzeba po prostu przejść do porządku dziennego. Tydzień temu rozkleiłam się, ale jakoś skleiłam się szybciej niż powinnam. Gdzieś te geny tatowe jednak tkwią i kpią ze mnie... Trzy tygodnie w pracy minęły jak zaledwie jeden. Aż mnie przerażenie ogarnęło, kiedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy właśnie po weekendzie majowym. Nie... nigdzie nie byliśmy. Po prostu urządzamy mieszkanie. Teraz. Tak, teraz. To najlepsze, co mógł mi w obecnej sytuacji zorganizować ślubny. Przyznaję, że wybór glazury i terakoty, kształtu frontów, koloru fug to zaledwie pikuś wobec decyzji gdzie i na jakiej wysokości ma być gniazdo elektryczne, czy zmywarka ma mieć opcje dodatkowe i jakiego rozmiaru należy nabyć baterie. Ale na pewno przekierowuje myśli w tak wiele stron, że ze zmęczenia nie mam siły już się zastanawiać nad kwestiami natury bardziej niż filozoficzna. Kolor mebli do całego mieszkania wyklarował się sam, kiedy poszliśmy do sklepu z czterema piętrami tego towaru. Okazało się, że calvados spełnia moje marzenia. Ślubny śmieje się co prawda twierdząc, że tego był pewien chociażby ze względu na moje ulubione sceny z Remarka. A niech się śmieje. Nigdy nie ukrywałam, że lubię calvados również w formie napoju. Wybrane są nawet naczynia i zastawa, wymierzone drzwi wejściowe i zatwierdzony projekt kuchni. Dzisiaj wybierałam kwiaty na balkon. Wiem, że postawię je na nim dopiero za miesiąc, ale przecież miesiąc minie szybko. Ogólnie czas mija szybko. Wokół maj, a mnie wydaje się, że powinien być dopiero przełom stycznia i lutego. Ale to też optymistyczna strona czasu - ten rok minie szybciej, niż myślałam. Za dwa tygodnie zaczynam zjazdy w Collegium Civitas. Jeszcze nie myślę o zmęczeniu. Do końca czerwca mam pracujące weekendy, na tygodniu uczelnia. Drań cieszy się, bo w piątki będzie hasał po stolicy. Ja też się cieszę. Ku zgorszeniu niektórych maluję paznokcie krwistoczerwonym lakierem, a dzisiaj wróciłam do zielonej torebki. Reszta jest czarna. Poza myślami, włosami i jeszcze kilkoma innymi elementami mnie. Chyba wracam do asertywności i muszę przyznać, że moja asertywność potrafi przeradzać się w agresywność, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Co jeszcze mogę napisać w tym zdecydowanie zbyt długim poście? Nie wiem. Jeśli napiszę, że nic, to i tak nie uwierzycie. Jeśli napiszę, że bez zmian, nie uwierzycie również. Jeśli napiszę, że wiele i w wielu aspektach - pomyślicie o negatywach. A ja staram się optymistycznie iść dalej. Nie brnę. Nie stoję w miejscu. Planujemy drugie dziecko. Wiem, że nie należy planować, tylko je po prostu mieć, ale w mojej sytuacji muszę najpierw wykonać całą serię badań. Wśród nich muszą znaleźć się markery nowotworowe. Badania wyjdą doskonale i prawdopodobnie nie muszę ich robić, ale czemu nie dać zarobić państwu i zmusić kilku pracowników do ślęczenia nad próbkami? Co jeszcze? Ano jeszcze planujemy tradycyjnie wyjazd nad morze. Ustka, albo Sopot. Decyzja jeszcze nie zapadła. Drań rośnie i każdego dnia jest większy. I jakiś taki mądry jest. Z przyjemnością go słucham i ze zdziwieniem stwierdzam, że jest klonem swojego ojca.
Od środy wracam na kurs prawa jazdy, który musiałam przerwać, zanim dobrze zaczęłam. Czytam. Teraz "Polactwo". Wcześniej "Grę anioła" i "Noc morderców". Jest dobrze.
Co jeszcze mogę napisać w tym zdecydowanie zbyt długim poście? Nie wiem. Jeśli napiszę, że nic, to i tak nie uwierzycie. Jeśli napiszę, że bez zmian, nie uwierzycie również. Jeśli napiszę, że wiele i w wielu aspektach - pomyślicie o negatywach. A ja staram się optymistycznie iść dalej. Nie brnę. Nie stoję w miejscu. Planujemy drugie dziecko. Wiem, że nie należy planować, tylko je po prostu mieć, ale w mojej sytuacji muszę najpierw wykonać całą serię badań. Wśród nich muszą znaleźć się markery nowotworowe. Badania wyjdą doskonale i prawdopodobnie nie muszę ich robić, ale czemu nie dać zarobić państwu i zmusić kilku pracowników do ślęczenia nad próbkami? Co jeszcze? Ano jeszcze planujemy tradycyjnie wyjazd nad morze. Ustka, albo Sopot. Decyzja jeszcze nie zapadła. Drań rośnie i każdego dnia jest większy. I jakiś taki mądry jest. Z przyjemnością go słucham i ze zdziwieniem stwierdzam, że jest klonem swojego ojca.
Od środy wracam na kurs prawa jazdy, który musiałam przerwać, zanim dobrze zaczęłam. Czytam. Teraz "Polactwo". Wcześniej "Grę anioła" i "Noc morderców". Jest dobrze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)