czwartek, 28 lutego 2008

musisz kupić mi, bo ja chcę!

    No tak... I właściwie nic więcej pisać już nie muszę. Taki oto komunikat nauczył się bowiem były dwulatek wysyłać w moją stronę.

Zawsze rozbrajały mnie sytuacje, kiedy matka ciągnie za sobą płaczące dziecko, niesie z trudem na ręku wierzgającego i rozkrzyczanego brzdąca, ewentualnie namawia do tego, aby maluch raczył się podnieść z ziemi i przestał tupać nogami. Rozbrajały mnie zawsze... dopóki sama nie zostałam mamą - od tego momentu cieszyłam się, że dwulatek nie uprawia tego procederu. Przechwaliłam los...

Nasz wtorkowy spacer polegał na szybkim truchcie od jednego kiosku do drugiego, bo przecież tam jest dużo zabawek na małej powierzchni i dzieci lgną do nich. Przy każdym kiosku natomiast była dyskusja między mną i draniem. Nie ważne, że ma już taki samochód czy taki - jest w kiosku, kupić zatem należy. Zwaliłam jednak jego zachowanie na obecność najszczęśliwszej. Wiadomo - babcia obok, to i swoboda w wysuwaniu żądań wielka...
Dzisiaj mieliśmy jechać do dziadków-pradziadków.
Przed wyjściem z domu zawarłam z draniem układ... Układ mówił wyraźnie, że ponieważ w tym tygodniu dostał już zabawki cztery (w tym dwie wymuszone), kupimy farby i blok, które zostaną u pradziadków i dołączą do jego zabawek, które już tam zgromadził. Lubi malować, ma farbki w domu, pomysł mu się spodobał. Przypomniałam również jego obietnicę, że nie będzie wymuszać żadnej zabawki. Rzecz jasna przytaknął. Rzecz jasna naiwnie uwierzyłam...

Powrót do domu był jednak koszmarem. Kiosk ruchu stał się bowiem dla mojego dziecka miejscem spełnienia wszelakich marzeń. Nie ważne, że zabawki są w nim raczej kiepskie, nieważne również, że niektóre już ma. Odpuścił kupno samolotu, kiedy przypomniałam, że ma w domu cztery i dwa helikoptery. Odpuścił kupno straży pożarnej (w domu są trzy), darował sobie samochód policyjny i erkę (tych też ma po kilka do wyboru do rozmiaru). Przytaknął, iż posiada pudło małych samochodzików, którymi się nie bawi od dawna. Zgodził się, że ma wiadro dinozaurów i  5 pistoletów. Kredki, mazaki, plastelina, bloki, zeszyty, malowanki - wszystko ma i ma również tego świadomość. A mimo to upierał się, aby kupić mu "cuś". Po prostu kupić. Nieważne co, byle kupić. Nieważne, że zabawkę jedynie doniesie do domu i bawić się nią nie będzie - kupić, muszę mu kupić.
Żądanie było jasne i głośne bardzo - muszę mu kupić. A dlaczego? A dlatego, że on chce. I to chcenie jest powodem wystarczającym.
Sytuacja zapętliła się do tego stopnia, że tak naprawdę to już ja odpuścić nie mogłam, bo dałabym draniowi furtkę do wykorzystania tego sposobu przy następnej nadarzającej się okazji. Ostatni zatem odcinek drogi pokonaliśmy przy wtórze głośnego płaczu i okrzyków, że on chce, a ja muszę. Przy bramie drań stanął okoniem i oświadczył, że on do domu nie wejdzie, bo mam mu kupić. Wniosłam go na trzecie piętro. Ha! nawet nie odczułam zmęczenia... Po wejściu do domu problem się nie skończył tak od razu. Zobaczyłam jeszcze tupanie nogami, rzucanie kapciem, usłyszałam też okrzyki pełne złości.

Zastanawiam się teraz, gdzie popełniłam błąd. I czy w ogóle jakiś błąd popełniłam. Może to jest kolejny etap rozwoju dziecka i próba ustalenia, kto rządzi...?
Jeśli tak, to łatwo nie będzie...
... ale chyba nikt mi nigdy nie powiedział, że będzie łatwo... Skąd zatem taka myśl u mnie się wzięła?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz