wtorek, 27 maja 2008

nasze prywatne "prawo bronxu" w odsłonach trzech z post scriptum

    odsłona pierwsza:

    Pani dzisiaj schodzi sobie z draniem i słyszy krzyki nastoletnich potencjalnych pensjonariuszy zakładów penitencjarnych na podwórku swojej kamienicy.
Pani do tego niejako przywykła... Schodzi pani zatem, drań biegnie przodem, bo przecież pierwszy na parterze być musi. Z okna na pierwszym piętrze pani zauważa, że krzyki owe są dziełem jednego pani ulubionego okolicznego łobuza, który jest w stosunku do pani uprzejmy, jednego okolicznego, który jest czupurny i którego pani od lat trzech wytrwale temperuje ucząc dobrych manier oraz dwóch obcych, zakapturzonych w portkach, których krok poniżej kolan chyba wisi. No jakoś tacy obcy zupełnie ci dwaj... Nigdy ich pani o wyniesienie się z papierosami czy konopią z klatki nie prosiła... No obcy, jak nic!
Pani schodzi, drań zeskakuje z ostatniego stopnia, staje na parterze i nagle w wielkim hukiem otwierają się drzwi od strony podwórka, wbiega trzech potencjalnych, a za nimi pojawia się coś, co wybucha tworząc tuman dymu.
Okazuje się, że jeden z nieznanych pani przyszłych kryminalistów wrzucił coś... A tak... coś się przecież dziać musi, żeby pięknie było.
Pani bierze na ręce przerażonego drania, który ze strachu i zdziwienia zapomina o możliwości płaczu i podchodzi do przyszłego potencjalnego pytając, gdzie zostawił dzisiaj swój rozum. Pozostali czmychają, bo wiedzą, że w pani w takich momentach aktywują się umiejętności pedagogiczne i jednocześnie wzmagają naturalne predyspozycje oratorskie. A ten przyszły potencjalny obcy patrzy na mnie błędnym wzrokiem i pyta, czy mu podskoczę...
No... panią zatelepało ze złości, rzuciła coś na temat jego braku instynktu samozachowawczego i z nadal zdziwionym draniem wyszła z bramy.
Ale...
Ale nie wiem, jakie domieszki krwi są w moich żyłach, wiem jednak, że młodociany nie obraził dumy kobiecej, nie wzbudził belferskiego zgorszenia, poruszył jednak wrodzoną zadziorność...

    odsłona 2:

... pani ma sąsiada. Miły człowiek z tego Roberta... Chociaż gdybym go nie znała, wolałabym go nawet w biały dzień na ulicy nie spotkać. Ma on bowiem jedną wadę - za dużo czasu spędza na siłowni i trzyma w garści okolicznych bezkarkowców. Tych, co to wyglądają, jakby im arbuzy ktoś spod ramion ukradł...
Pani dzisiaj do domu wracając spotkała sąsiada...

    odsłona 3:

- Już się uspokoiłaś? - zapytał mnie sąsiad, kiedy na schodach ucichły kroki potencjalnych, którzy z minami na równi skruszonymi, co zdezorientowanymi przyszli mnie przeprosić.
- Tak, uspokoiłam się, ale to nawet nie o to chodzi, że oni szaleją, bo to mogę zrozumieć. Chodzi mi o to, że zapraszają kumpla nie stąd, który psuje im opinię, a oni na to nie zwracają uwagi...
- A wiesz, że małolaty teraz stoją na dole i słuchają, o czym rozmawiamy? - cichutko zapytał sąsiad.
- Wiem. I dlatego to mówię... Taki morał na koniec...
- A ja myślę, że w to sama wierzyć zaczęłaś... - skwitował mój sąsiad

Faktycznie... chyba zaczęłam...


PS. - Znowu te zakapiory w bramie stały... - powiedział późnym wieczorem ślubny - Strasznie się martwię o was w ciągu dnia, bo przecież cały czas sama z draniem tutaj jesteś...
- Możesz być spokojny. Przecież widzisz, że nic się nie dzieje. - powiedziałam nie przerywając lektury ulubionych liryków Iwaszkiewicza...

... bo pani w gruncie rzeczy jest bardzo wrażliwa, spokojnie usposobiona, często zamyślona, czasem uduchowiona...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz