środa, 24 stycznia 2007

zielony dach Opatrzności

    Wczoraj musiałam załatwić sprawę urzędową. Oj... jak ja kocham załatwiac cokolwiek w urzędzie... Zwłaszcza jeśli instytucja owa miesci się na, delikatnie mówiąc, zad... i sprawę załatwia się w ciągu 5 minut, ale trzeba się pofatygować. W dodatku fatyga musi być w wyznaczonym dniu i w wyznaczonych godzinach. Musiałam się dostać do owego do godziny 10.00. Dwulatek jak na ironię losu nie dawał sie obudzić mimo mojego nieustannego kręcenia się, a najszczęśliwsza nie mogła z nim zostać. Drań maly marudzil i marudził. Nie dziwię się, matka wyrodna (czyli ja) wytachała go wszak z cieplutkiego łóżeczka, spod cieplutkiej pierzyki... Ale co bylo robić?... Jeszcze pod drzwiami próbował mi wytłumaczyć, że on zostanie z baba, ktora tiu szybko zaraz przybędzie. Ano... załadowałam dziada w wózek i pojechalam. Mieliśmy jechać autobusem, ale niewiele więcej czasu zajęło mi zrobienie sobie spacerku. Potem istotnie 5 minut i byliśmy wolni. No tak... I postanowiłam udać się do babci-prabaci w celu wywiązania się z obowiązku bycia wnuczką i prawnukiem. Dobrnęlam do kwiaciarnii zażyczyłam sobie paprotkę. Takowych teraz jednak kwiatow nie mają, bo musieliby ogrzewać i utrzymywać temperaturę, więc mogłam nabyć ciętego badyla albo prymulkę. Nie nabyłam i wyszliśmy. Zasugerowałam jazdę autobusem, ale trzeba było czekać, a dwulatek chciał zia, więc pojechaliśmy. Bylam przekonana nawet, że dobrze idziemy i nawet wydawało mi się, że kojarzę wszystko wokół, aż znaleźliśmy się na totalnym wygwizdowie. Nie ma słów cenzuralnych w języku polskim, które opisałyby dostatecznie dobrze mój stan emocjonalny wtedy. Mialam wracać, ale zobaczyłam kościól z dachem o dziwnej barwie i doszłam do wniosku, że dwóch takich dziwact nie ma w jednym mieście, a owo cudaczne dzieło malarskie jest właśnie kolo moich dziadków. Dobrnęlismy do jakiegos osiedla domków jednorodzinnych i klucząc jeszcze dobre czterdzieści minut wyszliśmy na tereny cywilizowane, tzn. na ulicę przy której dziadki mieszkają. Jak się okazało zagalopowaliśmy się na trasę wylotową... W dodatku jak byliśmy w miejscu podobnym zupełnie do niczego i nie wiedzialam, jak mam wytłumaczyć korporacji taxi, gdzie ma po mnie przyjechać, dwulatek, który do tej pory siedział grzecznie, odwrócił się całą swoją osóbką i zażądał cyca. Ale mnie to zmotywowało do znalezienia szybko orientacji w terenie!
Będąc już w miejscu, które otarło się o cywilizację doszliśmy do kwiaciarni, w której bylo jeszcze większe nic niż w poprzedniej, ale wyłuskalam dwa fiołki alpejskie z tego badziewia. Dwa, bo jest babcia-prababcia i ciocia-prababcia. No i muszę takież same piękności na to święto dostawać.
Dzisiaj za to rozważam z namysłem wczorajszą przygodę. Oj.. jak to łatwo zgubić się we wlasnym mieście. Cieszylam się, że nie ma deszczu albo śnieżycy i wilków, bo trafiłam w okolicę, w ktorej by mnie nie zdziwilo absolutnie nic. Żywego duchq nie widziałam, a na domach nie było tabliczek z numerami domów. Rewelacja... No ale muszę przyznać, że jednak Opatrzność nad nami czuwała. Teraz dopiero mam poszerzoną wyobraźnię, co mogłoby się stać... No tak... Opatrzność i to z rażąco zielonym dachem kościoła...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz