czwartek, 18 stycznia 2007

skutki uboczne braku mrozu w styczniu

    Przyszedł dzisiaj pradziadek, który ma w zwyczaju przyjść w momencie - jakby to powiedzieć... no takim ciut, ciut... No ale przyszedł i to ważne, że ma jeszcze siły i chęci. Dwulatek szaleje z radości za każdym razem, jak go widzi. A radość jest potęgowana rogalem ogromniastym przynoszonym przez dziadka. Tylko musimy zawsze coś zmieniać - godzinę utłamszenia drania, albo godzinę wyjścia na spacer czy zakupy itp. Dzisiaj akurat pertraktowałam z malm terrorystą, żeby raczył się dać rozebrać z pidźamki i już, już było blisko, jak wkroczył pradziadek. No i zapomnialabym o najważniejszym szczególe! Jak dziadek idzie do kogoś, to po prostu zdejmuje płaszcz i wchodzi, u nas jest za to cala ceremonia. Najpierw odkłada kule w miejsce, z którego dwulatek je bez problemu wyjmie do zabawy, potem rozsznuroooooooooooooooowuje długo, oj długo buty i wchodzi i siada i czeka na kawę (bez względu na porę dnia). I jak tu takiemu kochanemu dziadkowi-pradziadkowi, który pędzi mocą chęci i wytrzymałości kul do dwulatka powiedzieć, że mamy coś zaplanowane? No bo mimo doby komórek i innych sprzętów elektronicznych ułatwiających życie, istnienia których dziadek-pradziadek jest świadom, nigdy nie przyjdzie mu do glowy, że przed wyjściem z domu można zadzwonić...
No i tym sposobem dwulatek zjadł drugie śniadanie w towarzystwie dziadka, ja wypiłam drugą kawę i pogawędziliśmy i pogawędziliśmy i pogawędziliśmy i wreszcie wyszliśmy. Wszyscy troje. A to też jest wyczyn nielada... Dziadek-pradziadek, dwulatek, wózek, kule i ja. Wytachałam po schodach wózek a na ręku trzymałam dwulatka wyglupiającego się z dziadkiem-pradziadkiem, który szedł za nami i stawial mi kule na listwie płaszcza. Opatrzność nad nami czuwała widać, bo zeszliśmy cali i zdrowi z trzeciego piętra. W bramie umościłam drania dwuletniego w wózku i usłyszalam uwagę sąsiadki, że deszcz pada. "Niech to bedzie, proszę, drobny kapuśniaczek, który rozwieje się w lekkim wiaterku" sobie pomyślałam... Wyjechałam z bramy a tu zacinające deszczysko wspomagane hulającym wietrzyskiem! No nie... Pomyśłałam, że nic nie jest w stanie zatrzymać mnie i zmienić mi plany. Poinformowałam dwulatka, że do parku nie pójdziemy, bo w taki deszcz wiewióreczki siedzą w dziplach, przykryłam drania pokrowcem na wózek i pojechałam do apteki, gdzie nabyłam melisane klosterfrau... Dużo szczęśliwsza udalam się w strugach deszczu do drogerii, w której zakupy zrobiłam kierując się zmyslem węchu. Trochę pomogło. W drodze do domu spotkałam moją sąsiadkę-byłąmojąnauczytcielkę-malarkę, która uspokoiła mój niepokój matczyny mówiąc, że deszcz się na dwulatka nie leje, a powierza złapie. Złapal go nawet nie malo, bo jeszcze gadalyśmy dłuższą chwilę, a potem oprzytomniała, że na obiad braknie mi produktów i trzeba nabyć owe.
Teraz dwulatek śpi smacznie dotleniony, niezmoknięty. Ja przeczytałam po raz kolejny ulotkę i jestem rozanielona bo nawet chlupnęłam lyżeczkę specyfiku, z kontaktów unosi się zapach cudny, jak w reklamach, obiadek się pichci...
A jeszcze rano rozmawialam z Agatą :), że coś jest jakaś nieswoja i kiepski ma nastrój, nie może się na niczym skupić i wszystko ją drażni. Ja za to jej wykladalam, że są to skutki uboczne braku mrozu w styczniu. Ha! taka mądra byłam też wczoraj, kiedy polecałam Karolinie na jej rozdrażnione nerwy cudo z melisy i alkoholu... No tak.
No a teraz porozkoszuję się ciszą i spokojem. Zanim nie usnę, bo już nerwy mam nie jak postronki i pewnie przytulkam się do lulającego, kochanego, grzecznego syneczka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz