czwartek, 11 stycznia 2007

wiatr wieje i dmucha zawierucha

    Ponieważ dwulatek musi codziennie dostać porcję świeżego (hm...) powietrza i odbyć spacerek co by nie zwariować w domu, a i mnie jest to potrzebne do normalnego funkcjonowania z nim, wybraliśmy się nawet i dzisiaj na spacer. Wiatr taki silny, że szalik raz miałam okręcony kilkakrotnie wokol szyi a raz musialam go łapać, ale dziecku się podobało. Nawet się bardzo głodny zrobił, bo skonsumowal trochę bułeczki maślanej, którą zapragnął nagle. A potem oddał mi ją na widok kajzerek. Na spacerze spotkalam swoją licealną nauczycielkę, która uspokoiła moje obawy, co to ludzie powiedzą, że jestem wyrodną matką i pozwalam jeść małemu dziecku na spacerze w taką pogodę. Jak to Ona powiedziała? A! Daj mu bułę, niech się chłopak czymś zajmie a nie tak bezwiednie patrzy na ten cudny świat. No i jak się chłopak zajął tak konsumowal i konsumowal. A na powrót do domu musiałam go namawiać dość dlugo. A tak przy okazji spaceru kpiłam sobie pięć kilogramów jabłek. szczęśliwa bylam bardzo, gdy musialam to wszystko wnieść...
Teraz najedzony dwulatek (i dotleniony więcej niż bardzo) śpi, a ja z tego dotlenienia piję druga kawę i podpieram oczy zapalkami. Karolina mi napisala, że czuje się jak przydżumiona mimo czwartej kawy. No to ze mną jest ciut lepiej. A jak jeszcze trochę podmucha i mi z luftów wentylacjnych sadzy się trochę sypnie na pokoje to nabiorę wigoru, że hej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz