niedziela, 14 lutego 2010

odpoczynek, który męczy

   Kończą się ferie dla mnie, a ja się z tego faktu cieszę ogromnie.Nic mnie bowiem nie zmęczyło tak, jak odpoczywanie właśnie... Schemat dnia miałam rozbity niczym filiżanka w kolorze róży herbacianej, która wysunęła mi się wczoraj z rąk sama i bez powodu. Wcale nie cierpiałam z nadmiaru snu, a czas przemykał obok mnie i uciekał. Szukałam go co prawda po kątach i kątkach, ale był sprytniejszy ode mnie.
Dzisiaj sama z siebie dojrzałam w pełnej okazałości górę prac, które zarządziłam w klasach w ostatnim tygodniu przed feriami - do tej pory ich widok mi nie przeszkadzał. Ba! ja ich po prostu nie dostrzegałam. Przed południem jednak sumiennie wzięłam je w swoje objęcia i sprawdziłam cały wielki stos i ten mniejszy stosik obok również. Chociaż tego nie planowałam. Jednak jestem człowieczycą,która musi mieć dzień zaplanowany co do minuty... No i właśnie...najbliższy tydzień potoczy się kulturalnie i przesadnie. Każdy wieczór gdzieś: teatr, klub filmowy, koncert muzyki poważnej, muzeum,aranżacje jazzowe. No i jak tu się nie cieszyć z powrotu do rzeczywistości? Cieszę się zatem i w tej radości sączę i posączam ulubione. Tym razem afrykańskie. Czuć w nim słońce, smak jest pełny i intensywny. No i masquerade sączę też. klik

czwartek, 11 lutego 2010

gdybania

   Przeciągam się leniwie pamiętając o prostowaniu kręgosłupa. Nawyk, obsesja, odruch zwyczajny? Wszystko jedno, kręgosłup ma być prosty. To ułatwia. Kawa pachnie cudnie, a pączki zachęcają swoim wyglądem. Dzisiaj dzień z kropką w kalendarzu. Na ową kropkę zużyłam dużo czerwonego atramentu. Wieczór poświęcony przeżyciom abstrakcyjnym, irracjonalnym, najprawdziwszym. Kocham teatr. Od podszewki. Nawet kurz na deskach, a zwłaszcza ten drgający w smudze światła, które ma scenę bardziej przyciemnić niż oświetlać. Dzień szary z białym śniegiem wokół podkreśla każdą linię brudu za oknem. W domu pachną piece. W pończochach zmarznę odrobinę, a kożuch wybrudzę u dołu, ale to szczegóły.
Drań przybiegł nad ranem do nas przejęty, ponieważ z parapetu okiennego spadły jego lampka i budzik. Dziwna rzecz, chociaż mnie za bardzo nie dziwi. I jedno i drugie masywne. Ale dlaczego akurat w pokoiku dziecka? To wszystko przez ten śnieg.

środa, 10 lutego 2010

Mi u Doktora Szu, czyli recepta na Czas

   Mi zbiegała po schodach tak szybko, jak tylko pozwalały klapki niedbale trzymające się stóp. Mi klapek nie lubi od dziecka, ale idąc do doktora Szu wolała nie ryzykować obcasów - jego długie wykłady na temat lordozy, skoliozy i kifozy wywoływały w niej odruch wymiotny, a i tak wiedzieli oboje, że on się tylko nagada, bo musi, a ona wysłucha, bo i nie ma innego wyjścia, bo przecież drzwi gabinetu otwierają się dopiero po wypisaniu przez niego recepty i przybiciu stempla - te zaś będą dopiero po ewentualnym wykładzie Szu.
Mi biegła szybko, bo czas niewytłumaczalnie gnał i nie mogła z tym nic zrobić, ani temu w jakikolwiek sposób zaradzić, a do przychodni lepiej się nie spóźnić, bo przepadnie numerek. Wcześniej można było iść ze spokojem, bo i służba pomocy zdrowiu nie była tak zapracowana, więc i sympatyczniejsza, ale odkąd jasnowidze stracili na giełdzie dzięki partii konserwatywnej wsparcia dla ślepego przeznaczenia, szarlatani i znachorzy zaczęli mieć znowu pacjentów. Kasa to kasa, więc nawet stali pacjenci musieli zaakceptować tłumy w ośrodkach i ścierpieć konieczność stawiania się na wyznaczoną godzinę.

   W budynku ośrodka było tłoczno, a malujące paznokcie krwistą czerwienią pielęgniarki tłumaczyły, że na ten kwartał listy zostały zamknięte i nic na to nie poradzą. Mi skierowała się do windy, ale kiedy zobaczyła, że miejsce staruszka windziarza, który przysypiał na ratanowym fotelu i mylił kierunki góra - dół zastąpił ochroniarz bazyliszek, postanowiła pokonać dziesięć pięter samodzielnie. Bazyliszek co prawda nosił w windzie czarne okulary, ale z mięśniakami nigdy nic nie wiadomo, więc Mi wolała zdać się ponownie na mięśnie wlasnych nóg. W sumie to niezła przewrotność losu, że Szu akurat na najwyższym piętrze przyjmował, a z okien widać było nierzadko rozsnute chmury. No cóż... reklama dźwignią handlu nawet i w służbie pomocy zdrowiu działała prężnie.
- Ja do doktora na 13.13 - Mi zwróciła się do uśmiechniętej recepcjonistki, która spod sterty kart wyciągnęła tę należącą do Mi i podając ją wskazała kolejkę staruszek w różnym wieku siedzących przed gabinetem. Mi posłusznie siadła między nimi. Z recepcjonistką lepiej nie dyskutować, bo nerwicy nabawiła się, odkąd ministerstwo narzuciło kolor biały jako obowiązujący w pracy.
- A pani w jakim celu? - zainteresowała się jedna ze staruszek i z troską w oku spojrzała na Mi, która miała zamiar z nikim nie rozmawiać.
- Ja po Czas.
- Po Czas? - zdziwiła się staruszka spod przeciwnej ściany z kolorową chustką na głowie.
- Tym młodym to się zupełnie w głowach poprzewracało - wysapał dziadek idący dziarsko od strony schodów. Widocznie też nie ufał bazyliszkowi.
- Oj panie... kiedyś to my miłości i zdrowia... - rozmarzyła się staruszka z długim sznurem korali i w koronkowych rękawiczkach na drobnych dłoniach.
- Miłość mam - powiedziała Mi z przekonaniem - i zdrowie też.
- Oj pani, pani - staruszek zwrócił się do sąsiadki, która henną poprawiała brew - co i ja bym dał za zdrowie jak kiedyś...
Na szczęście Mi została wezwana do gabinetu i siadając z beztroską na fotelu, pewna, że tym razem pójdzie sprawniej, bo ubrała się przepisowo, poprosiła o receptę na Czas.
Doktor Szu popatrzył na nią pod podłużnych okularów i zapalił cygaro.
- A po co ci dziecko Czas? - wyrzuci z płuc kłąb dymu. - Bądź rozsądna. Czas to pieniądz, a żeby mieć pieniądz trzeba mieć zdrowie, a zdrowie się pielęgnuje w miłości. A ten czas i czas to w końcu ciebie znudzi dziecko i zgubi.
Mi popatrzyła na kciuk lewej ręki i urwała skórkę, którą podgryzała jeszcze w poczekalni. Z nim cholera to człowiek nigdy nie wygra. Doktor szarlatan, który musi się upierać przy leczeniu zamiast zwyczajnie odbębniać sprawy.
- Ale mnie jest potrzebny Czas doktorze - Mi próbowała zacząć rozmowę.
- Czas powiadasz? To musimy zrobić badania i musisz nam podpisać zobowiązanie. - Szu zamyślił się głęboko, wciągnął w płuca substancję smolistą cygara i uśmiechnął. - Masz tu dziecko skierowanie i deklarację - powiedział przybijając stempel na dwóch arkuszach papirusa - recepcjonistka prawie bezboleśnie zrobi ci nakłucie na serdecznym palcu za dodatkową opłatą.

    Mi zebrała papiery i kartę i rytmicznie zwróciła się w stronę drzwi.
"Po co temu wariatowi trzy zegary nad drzwiami - pomyślała - w dodatku żaden nie wskazuje poprawienie godziny".

wtorek, 9 lutego 2010

szaro, czyli barwnie

   Zmiany obejmują większość mnie. Postanowiłam przede wszystkim od początku zaplanować swoje doby. Hm... da się. Wystarczy bycie asertywną, co w niektórych momentach graniczy z byciem agresywną. Co prawda ucierpi na tym sen i zen, ale tylko połowicznie. Ponadto ślubny wymyślił nowe możliwości. Chcę je! Chociaż nie wiem dokładnie, którą bardziej. Ale przynajmniej czegoś znowu chcę. Teraz tylko muszę chcieć z każdą chwilą mocniej i wizualizować. Taaak... to według magicznej najważniejsze. A właśnie... magiczna, za którą tęsknię ogromnie, a wszystko sprzysięga się przeciwko temu, aby się spotkać, czy chociaż porozmawiać przez telefon.
No i wróciłam do szarości. Czy wszystko musi być albo czarne, albo białe? Może być a i owszem, ale staje się bardziej nudne, niż praktyczne. Virginia zauważyła, że zniknęła interpretacja. Sama nie wiem, co się z nią stało. Była i jej nie ma. Pewnie sama się znudziła moją osobą. Powinna jednak była zostawić chociażby małą karteczkę zawiadamiającą o tym, co zamierza, ale ponieważ końcówkę ma żeńską, trzeba jej darować takie niedopatrzenie, nieistotne w zasadzie.
Hm... no tak. Czyli szarości mnie objęły. Nawet w garderobie, którą dzisiaj przetrzepałam i pobiegłam do sklepu, bo okazało się, że nie mam co na siebie włożyć.
No i zaczęłam mieszać: trochę więcej bieli, odrobina czerni i jeszcze odrobina i ciut błękitu. Jest dobrze. Kawa z mlekiem też może być, a zgniła zieleń pasuje do szarości. Coś, co jest za długo, nudzi mnie. klik klik.

głęboki oddech, czyli nie wiem nic, ale i tak mi jest dobrze

   Pani wzięła głęboki oddech i odstawiła na wściekle pomarańczowy spodek wcale nie mniej pomarańczową filiżankę. Oddech podczas picia jest możliwy - należy tylko wcześniej przełknąć łyk kawy. Wzięłam zatem oddech... Jakoś tak nagle poczułam, że mogę. Ano właśnie: mogę wiele rzeczy znowu. Wystarczyło tylko przeczekać, pozamiatać, zdjąć pajęczyny z kilku kątków i przestawić tę i ową sofę lub szafę. A co ja właściwie mogę? Nie wiem. I to w zasadzie jest największy pewnik mojego życia. " A może pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady? - westchnął profesor, który usłyszał beztroskie "nie wiem" będące odpowiedzią dziewczyny zdającej na wydział socjologii na pytanie, kto jest prezydentem naszego państwa obecnie." Ano właśnie... Może pieprznąć to wszystko i wyjechać... W Bieszczady, czy do dużego miasta, takiego, które nigdy nie śpi? Mąż mój własny i osobisty dał mi możliwość pokierowania naszym życiem, a ja przyparta do ściany, było nie było w sposób miły i dwuznaczny, tak po prostu nie wiem.  Problem w tym, że ja chciałabym i tę głuszę i to miasto żyjące jednocześnie. Jak wszystko, czego chcę od życia, i to jest dualistyczne. Ale jakie ma być, skoro ja zodiakalnie podwójna jestem? Do tego przeciwna. Kiedy jedna część mnie szaleje i jedzie spontanicznie w poprzek  życia, druga zwija się w kłębek na fotelu mięciuchu i błaga o chwilę ciszy i spokoju. A potem ta nostalgiczna wstaje, przeciąga się i oświadcza wszem i wobec, że teraz to da popis, kiedy akurat druga zasiada, żeby wypić kawę w spokoju. Wszyscy zdołali do tego przywyknąć. Ja nie zaliczam się do wszystkich, ale staram się być wyrozumiała. Zwłaszcza, kiedy nie mogę spokojnie wypić kawy, bo muszę pędzić z miejsca na miejsce, aby odhaczać w kalendarzu to, co zaplanowałam z dokładnością co do kwadransa.
No tak... ale zaczęłam pisać, że oddycham... Tak spokojnie i rytmicznie. Ustaliłam bowiem, że wiem, iż nie wiem, czego chcę, a na podstawie tego to już można zbudować całkiem niezłe plany i w nieistniejącym przecież międzyczasie spokojnie pomachać nogą w rytm muzyki tuż przed wyjściem na jogę, na której wprawię się w stan relaksu przy maksymalnie rozciągniętych mięśniach pleców. I w takich chwilach szkoda mi tylko, że nie palę, bo ten oddech aż prosi się o zaznaczenie go w powietrzu. klik

poniedziałek, 8 lutego 2010

... i pozamiatane

   ... zostało wszystko dokładnie to, co się rozpanoszyło ostatnio w pani myślach. Jakoś tak to już jest, że kiedy zostaję wytrącona z rytmu bardzo rytmicznego, zaczynam się osuwać w rejony, które niekoniecznie są dla mnie pozytywne, a to prowadzi do totalnego wycofania się ze świata. Kontakty z ludźmi sama minimalizuję, bo wbrew pozorom, to ja bardzo humanitarna jestem i dobroduszna taka. Taaak... Ślubny nazywa to stanem nieważkości wpisanym w cały urok, a ja korzystam z jego pobłażliwości i pozwalam sobie czasem na totalne roztrzepanie, bieganie w szlafroku do południa i marudzenie, że nic mi się nie udaje, chociaż sama wiem doskonale, że tak nie jest. Kopniaki w miejsce, które nazwą szlachetną pleców już nie jest działają odwrotnie proporcjonalnie niż powinny, więc trzeba mi dać czas. Tak po prostu. A potem nagle sama się prostuję i zaczynam ścierać niewidoczny kurz ze wszystkiego, co wokół mnie.
Chwilami zaczynałam już tracić siłę. Rok miniony nie należał do łatwych, chociaż sam w sobie był również piękny. Czasami jednak stajemy w obliczu czegoś, co musimy tak po prostu zaakceptować - no chyba że jesteśmy cudotwórcami i rządzimy się innymi prawami natury. Nie jestem cudotwórcą. Nawet nie chciałabym... Lepiej czekać z niecierpliwością na nowy dzień, niż go samemu stwarzać. Chociaż ponoć każdy z nas jest twórcą własnego świata, a każda najdłuższa podróż zaczyna się zawsze od pierwszego kroku. No więc zaczynam z tymi krokami. Powoli, bo kroki oddają dźwięk obcasów, a ziemia zmarznięta bardzo, więc dudni jak dobrej jakości djembe. Niech dudni. Przynajmniej wiem, że idę, a stukot rytm serca przypomina i nie zagłuszy go nawet śnieg, który od wczoraj znowu zasypuje powiatowe.
Postanowienia poczynione, plany zapisane, wszechświat wezwany na usługi, a ja wracam do początków, bo przecież tam, gdzie koniec, tam i początek. Jednym słowem: jestem. klik

piątek, 5 lutego 2010

a dzisiaj będę wredna

   Zakopałam się w książkach. Czytam wszystkie nowości. Odkopałam dodatkowo spod Bunscha, który zajmuje całą jedną półkę i panoszy się jeszcze na innych, Pratchetta. Dobrze mi. Wzięłam się za gazety, periodyki, włączyłam telewizor, oglądam programy publicystyczne, czytam wiadomości w internecie. Odpoczywam? Odpoczywam, bo wszystko przepływa obok mnie. Toż ja mam przecież dziecko i plany na sto lat najbliższe, więc co ja się będę stresować tym, co podają media? Luźnego podejścia do kwestii zawału serca to ja nie mam, mam zatem stosunek raczej seksualny do całości.
Spaceruję z draniem dużo. Drań tarza się w śniegu i robi aniołki, tudzież orły. A orła to i ja mało co wczoraj obok własnej bramy nie wywinęłam, ponieważ po odwilży w ciągu dnia, ścisnął wieczorem mróz, dozorca o istnieniu piachu zapomniał, a pani włożyła buty na płaskim spodzie. Nabyłam drogą kupna pierścionek wyrzeźbiony z drewna ciemnego, który o dziwo jest wygodny, a na pewno ciekawy. Spokojnie zatem i rozsądnie u mnie. Czytam, gotuję, bajki opowiadam. Nabyłam ponadto nowe hobby: obserwuję z uwagą wielką kobiety na ulicy. Przeczytałam bowiem, że dzielimy się na trzy kategorie: słodkie, piękne i seksowne. No i teraz próbuję kategoryzować. Wychodzi mi to nawet sprawnie. Tylko jak tak patrzę i kategoryzuję, to hm... jakieś dziewięćdziesiąt procent kobiet w powiatowym musi być seksownych. No ale to i dobrze, bo to właśnie one gatunek mają podtrzymać. Niejedne nawet podtrzymują sprawnie, widać je na przykład ten i tamten jak idą z trójką berbeci i papierosem w ustach ze słowami szpetnymi wielce na plac zabaw. A tam to można i posłuchać opowieści tych seksownych. Strach się bać, ale przynajmniej rozwijamy się, odradzamy się, dobrze jest. klik

niedziela, 31 stycznia 2010

upiory i gargulce

   Właśnie wyjęłam pierwszą porcję kruchych ciasteczek z piekarnika parząc sobie przy okazji serdeczny palec prawej ręki, gdy dzwonek u drzwi zaterkotał. A właśnie... normalnie to dzwonki dzwonią, świergoczą, bimbają, a nasz terkocze.
Zaterkotał zatem, a to za sprawą Ewy i dziewczynki, które postanowiły nas odwiedzić, wiedzione ponoć zapachem ciasteczek.
Przy kolejnych kawach i ploteczkach oraz porcjach ciasteczek wkładanych i wyjmowanych z piekarnika ugotowałam obiad, a dziewczynka stwierdziła ostentacyjnie i rzeczowo, że u nas zostaje niemalże w tym samym momencie, kiedy to Ewa równie rzeczowo zastanowiła się, dlaczego mój ślubny nie ma już długaśnych włosów. Nie wiem. Prawdopodobnie z tego samego niewiadomego powodu, dla którego ja zrezygnowałam z lenonek, zamszowych spódnic i rzemyków na szyi.

   Mamy zatem dziewczynkę i ferie. Nasze plany na wieczór co prawda w łeb wzięły, ale tylko troszeczkę, bowiem ulubione smakuje wspaniale, winogrona są przeraźliwie soczyste, gargulce udomowione bawią się zgodnie i cudnie, a my zamiast oglądać upiora w operze, słuchamy go w wersji rockowej. Tyz pikne! klik

poniedziałek, 25 stycznia 2010

chwilowa zmiana miejsc, czyli prawie jakby Annuszka wylała olej...

    ... zatem o spiskowej teorii dziejów będzie.
Pani bowiem w sobotę pognała wystrojona na bal dla tych, co to prawie dorośli. No pani to dorosła pełną gębą z pięknym głosem, ale skoro dorosła, to za nadzór pani robić miała. No i robiła. Że niby nawet pani nadaje się.
Jednak, gdy pani już do domu wróciła i pozytywną energią naładowana, wypiła lampkę ulubionego (bo wcześniej pani nie wypadało jako tej odpowiedzialnej i zerkającej), pani postanowiła się w olejkach wypachnić, wygrzać (bowiem mróz siarczysty w sobotę był, a pani wystrojona raczej cienko była) i ogólnie rzecz ujmując umyć się. Weszła pani w tym nastroju pozytywnym do łazienki, naszykowała wszystko nie bacząc na zmęczenie i odkręciła pani wodę. Nie... nie... pani nie zalała sąsiadów, pani olejków nie stłukła, czegoś sobie pani też o dziwo nie zrobiła. Spiskowa teoria dziejów gdzie indziej ma początek!...    
    ... sąsiedzi postanowili bowiem zmienić baterię w swojej łazience. Może to ten mróz, a może to dziwny zbieg okoliczności, że sąsiadka nie wytrzymała i zmusiła męża do zmiany baterii nocą późną? A może inne jeszcze względy spowodowały, że sąsiad rzecz spartolił i nie dość, że bateria w ręku mu została, to jeszcze i kawałek rury, do której ona przymocowana była. No i wtedy sąsiad gnać musiał do piwnicy i zawór główny przekręcić. W sumie biedak, bo zimno, a on tak w mokrej koszulinie, czy czymś tam i po tych schodach śliskich na klatce, która o ogrzewaniu marzyć dawno już przestała... A teraz, oprócz baterii, cały pion wymieniać musi. My natomiast dzięki temu jesteśmy w szczęśliwych objęciach najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej.
Mamy zatem prawie wakacje... Tylko ile można tak z nimi rozmawiać i rozmawiać? I rozmawiać. No i jeszcze jeść...?

środa, 20 stycznia 2010

tuż przed zapięciem kozaków

    Ciszej zrobiło się nagle i spokojnie. Drań w przedszkolu, ślubny w stolicy. Poczułam się znowu jak matkapolka. Jako tło posłużyły mi śliskie chodniki i śnieg oblepiający okulary. Łatwo nie jest. W sumie to normalne, że zima zaskakuje drogowców samym faktem, że w ogóle jest w naszym klimacie, ale owi mają zdolność ponownego dawania się zaskakiwać nawet wtedy, gdy ona trwa od wielu tygodni i kilkakrotnie paraliżuje takie na przykład powiatowe. Nie żebym narzekała... sobie dywaguję przy kubku kawy z mlekiem tuż przed wyjściem do szkoły. A dzisiaj później zaczynam, więc mogę bezkarnie dywagować i do woli.
Wczoraj znowu byłam na emisji głosu. Wczoraj znowu nie poszłam na jogę. Chociaż osobiście wykupiłam karnet i od obecnego tygodnia miałam chodzić wiernie. Jednak... zacznę z tą wiernością od przyszłego, bo jutro znowu mam emisję. "A teraz podnosimy podniebienie miękkie, tzn. opuszczamy żuchwę i nabierając powietrze robimy głupią minę." Na emisji czuję się chwilami jak niedorozwinięta, ale przynajmniej mój aparat artykulacyjny, zwany też gębowym, już nie jest tak obciążany, jak prawdopodbnie był do tej pory. Prawdopodonbnie, bo sama nie wiem, czy był. A teraz to mogę sobie śpiewać takie np. tumba tumba tumba le-o na różnych wysokościach, robić rynienkę z języka do wypowiedzenia e, odmóżdżać się tłumacząc, że to dla mojego dobra i wcale nie zastanawiać się nad możliwościami wywijania, zawijania, wykręcania, przekręcania własnego języka. Jednym słowem: głos mam piękny i na tym poprzestańmy. klik

sobota, 16 stycznia 2010

"Na cmentarzach źle się dzieje", czyli na tapetę wskoczył Hamlet...

    ... bowiem nic nie robić, nic nie będzie. A pani lubi, kiedy wokół jest dynamicznie. Tak więc Hamlet wkroczył na scenę i kontrowersje wzbudził, a ja sama zawisłam pomiędzy Makbetem a Romeo i Julią i zrobiło się prawie patetycznie. To znaczy najpierw się zrobiło, ale zaraz za patosem przydreptał Herbert ze swoim Fortynbrasem, który Hamletowi na stopy włożył miękkie pantofle i pani wpadła na pomysł zabawy w teatr, a uczniowie zapalili się do pomysłu zanim pani go przemyślała do końca.
I tak w jednej klasie są trzy grupy, a co za tym idzie trzech reżyserów z trzema różnymi pomysłami interpretacyjnymi, obsadzających role bezlitośnie. Dziewczyny odrzuciły wizję Hamleta jako faceta normalnego i twierdzą, że Ofelia wolała się zabić, niż za nim tęsknić, bo był jak pies ogrodnika, a chłopcy upierają się, że wolą grać Laertesa lub Klaudiusza niż faceta z dłońmi jak panienka. Ba! Gertruda urosła do rangi Lady Makbet, a Hamlet król stał się nędznym egoistą, który podżegał do zbrodni. Ale zgodnie wszyscy twierdzą, iż źle się dzieje w państwie duńskim. A ja patrzę. I podziwiam. I stukam po parkiecie w oczekiwaniu ich gotowości, na którą całą radę zaprosiłam, chociaż improwizacja będzie pełna, a uczniowie o niczym nie wiedzą jeszcze. Ale po co im stres dodatkowy, skoro się dobrze bawią i chichrają, że
Szekspir będzie ich straszył po nocach. Chociaż tego to ja już taka pewna nie jestem. No właśnie... klik

czwartek, 7 stycznia 2010

milimetr po milimetrze, czyli własna wiwsekcja

    Szukam. Czuję to w każdym milimetrze siebie. Po skórze galopuje mi intuicja. Wychwytuję wszystko i z powietrza i z próżni. Mąż mój własny i osobisty śmieje się chwilami, że niedługo zacznę nietoperza przypominać. A ja szukam. Muszę ustalić nową oś życia i mocno ją osadzić w jakimś centrum. Wybór trudny, ponieważ wyklarowało się kilka osi i kilka centrów. Co wybrać? Osobisty zaczął zdobywać swoje bieguny. Ja trzymam kilka srok za ogon, a każda skrzeczy głośno i realnie. Brakuje mi minut, tygodnie zaczynają się i kończą prawie równocześnie, a ja nie śpię tyle, ile powinnam, jem w biegu i stale czuję niedosyt. Czy któreś z nas powinno ustąpić? Możliwe, ale dlaczego? Czy życie to ciągły kompromis, który tak naprawdę jest zwykłą rezygnacją? Kiedyś ustąpiłam ja. Potem ustąpił osobisty. Potem każde z nas w swoim czasie i tempie zauważyło, że to nie o to nam chodziło i że my jesteśmy ważni, ale przede wszystkim jesteśmy zlepkiem indywidualnych myśli i ambicji. Ano właśnie... cholerne ambicje są i czasem bardziej przeszkadzają, niż by się mogło wydawać.
Wieczorami opowiadamy sobie o swoich światach. Ja już nie znam osób z otoczenia męża własnego i osobistego, mój świat to dla niego serial w odcinkach przedstawiany wieczorami w sposób ironiczny i absolutnie nieobiektywny, bo mój i niczyj więcej. Ja o jego świat już nawet nie pytam. Nie chce mi się próbować rozumieć kto i co i dlaczego tak. Nie chce mi się już podejmować wysiłku zrozumienia tego, co ścisłe i stałe, matematyczne, wyliczone, rozrysowane. A jednak jest dobrze. Lepiej niż może i bym chciała. Wytworzyło się jin i jang. Bezpieczne. Wieczorne, nocne, poranne. Więc czemu cały czas się głowię nad nowymi światami? Po co mi Toruń i Kraków i Warszawa i muzeum i teatr, coraz to nowe teksty, warsztaty i rozmienianie się na milion drobnych, choć ważnych? Czy jesteśmy w stanie rozumieć się bez słów dopiero w momencie, kiedy czujemy się zrealizowani na polu ambicji zawodowych? Głupota. Myślałam kiedyś, że w związku wystarczy dobry seks i odrobina szczerości. Potem zauważyłam, że szczerość jest zbędna.
    Zatem szukam. Wyciszenia po zrobieniu tego wszystkiego, co buduje mnie i staje się moją cząstką. Szukam odpowiedzi na to, ile jeszcze czasu mi zostało. Próbuję podjąć decyzję, czy teraz jest czas na drugie dziecko, czy może ten czas już minął, ponieważ w przyszłości tego czasu już nie dostrzegam. Próbuję ocenić, która z ważnych rzeczy jest ważna nieco mniej. I dochodzę do wniosku, że brakuje mi jakiś dziesięciu minionych lat, w których właściwie nie zmieniłabym ani jednej minuty, więc nie wiem, po co mi one.

    Zielona herbata pachnie jaśminem, czerwona świeca wolniutko spala się w świeczniku na stole. Mam świadomość chwilowego zawieszenia w pozornym odpoczynku, stale zakłócanym myślami prawdopodobnie zbędnymi, bo i tak intuicją się pokieruję. Niech będzie, że wszystko nazwę intuicją, żeby egoizmu nie przywołać. klik

pani miła i niegroźna, czyli tryb przyspieszony

   Pani z impetem wpadła do pokoju nauczycielskiego. Znowu zapomniałam, że amortyzująca mój rozpęd wykładzina została dopiero co zastąpiona śliskim parkietem.
Zatem... pani prawie zgrabnie weszła do pokoju i zobaczyła tłumy, a takich tłumów to pani dawno nie widziała. No ale było nie było, do dzisiaj oceny należało wpisać, więc wszyscy ruszyli do dzieła szturmem. Dzienniki stały się przedmiotami pożądanymi wielce, długopisy również, a na każdej twarzy malował się nerw. Okazało się nawet, że każdy potrafi rozmawiać równocześnie z kilkoma osobami, wpisując w małe rubryczki ważne słowa.
Ale pani zdziwiona i spokojna nie stała długo. Co to to nie. Niby dzienników wyrywać innym nie musiała, ale została zaatakowana gradem pytań, czy ten to ma na pewno to, a tamta czemu nie ma tego właśnie i jeszcze o to i to i o tamto też. Językopląsu dostawać właśnie zaczęłam i marząc o kawie cichaczem zmierzałam w stronę stołu, kiedy to, prawie u celu wędrówki, pani zastąpił drogę jakiś facet. Lekko przerażonym głosem przedstawił się, wyciągnął stertę papiórów i... I wtedy pani przepchnęła go do drzwi tłumacząc, że żadnych książek nie potrzebuję, podręczników nie zmieniam, a na ankiety nie mam czasu podczas lekcji, ponieważ i tak niczego nie wnoszą.
Właśnie triumfalnie zamknęłam drzwi, przeżuwając w myślach słowa szpetne i przyjrzałam się dziwnie rozweselonym trenerom, kiedy do pokoju ciała pedagogicznego weszła pani dyrektor z owym dopiero co wyrzuconym przeze mnie i patrząc na mnie zapytała z uśmiechem, czy już poznałam nowego germanistę, którego mam zapoznać z organizacją naszej szkoły i pomóc w pierwszych dniach pracy. No tak... Znaczy się wdrożyłam go w trybie ekspresowym. Skoro to przeżył, da radę. klik

środa, 6 stycznia 2010

zakręcony wtorek, czyli czwartek, a właściwie środa

    - Jeśli tylko będę chciał, zostanę muzykiem rockowym! Albo cały wysmaruję się masłem orzechowym! A wy niczego nie będziecie mogli mi zabronić!! - krzyknął Chowder, bohater jednej z kreskówek.
- On ma rację - skonstatował zaabsorbowany drań.

    Śnieg sypie, mróz szczypie, pani nabyła wysokie kozaki wiązane i ścięła włosy bardziej niż bardzo i to właściwie bez powodu. A w dodatku dzień się dłuższy okazał tak po prostu i nagle - wychodzi pani we wtorek ze szkoły i widzi. Normalnie tak i wszystko. Chociaż wtorek o ja miałam za czwartek, więc wszystko było możliwe. Co prawda dzisiaj też miałam czwartek. No i żeby nie było, mam absolutną świadomość tego, że czwartek jest jutro.
Hm... a może to wszystko właśnie przez ten czwartek? Przyczyny wszak muszą być. No niby może wszystko dziać się i bez nich, ale zawsze lepiej jest mieć jakiś powód. Ale w takim razie to przez czwartek mnie wszystko bawi i rozśmiesza, a na ulicy znajomych nie poznaję. I połowy nie słyszę, jak już postarają się, abym ich poznała. Może to dlatego spaliłam i ciasto i chleb i obiad, drań robił aniołka na śniegu zaraz po wyjściu z tenisa, bo chciał, a ja pomyliłam saunę parową z suchą i zamiast na jogę zapisałam się na jakiegoś dziwoląga i zapomniałam połowy nad wyraz ważnych papierów i papierków, które są wiernymi kopiami innych równie ważnych, do szkoły, w której dzisiaj wystawiałam oceny?
Ale przecież nikt nie może mi zabronić posiadania trzech czwartków w jednym tygodniu. Bo to przyjemne. Hm... klik

wtorek, 29 grudnia 2009

Pauvre Diable!

    Pani zamknęła szczelnie drzwi, przeciągnęła się leniwie i rozłożyła matę. Najpierw jednak wyłączyła skrzętnie wszystkie telefony, niby przypadkowo odłączyła internet i usiadła. I się zaczęło... Kwiat lotosu prosty jest, ale ciszy wymaga. Ale jak tu ciszę utrzymać, kiedy wyłączone telefony brakiem dostępu do abonenta, czyli było nie było mnie, niepokoją nagle wszystkich, którzy postanowili sprawdzić, czy aby na pewno odpoczywam. A ponieważ wszystkie znaki w słuchawkach telefonicznych, komunikatorach i skrzynkach mailowych wskazywały na to, że ja odpoczywam, bo nie jestem przy danych we wskazanym momencie, należało zacząć tarabanić do sąsiadów, czy aby wszystko dobrze. Ze mną. Dobrze. Ja rozumiem. Ja wszystko rozumiem. Ja rozumiem nawet więcej, niż dużo. Kiedy zatem oddzwoniłam do najszczęśliwszej, drogiej, organoleptycznej, prababci drania i jeszcze kilka innych równie ważnych przedstawicielek niepokoju o mnie i strażniczek mojego wypoczynku jednocześnie, okazało się, że południe zbliża się wielkimi krokami, a ja na macie ległam i rozwijając kręgosłup na podłodze przegadałam kwadransów kilka. No bo odpoczywam... więc czas na pogaduszki mam. A i mam obecnie nawet wiedzę, która z wyżej wspomnianych kobiet życia mojego robi dzisiaj, robiła wczoraj, zrobi jutro.
   Ślubny wrócił do domu, drań śpi, włączyłam wszystko, co tylko daje mi jakikolwiek kontakt z innymi, rozłożyłam matę... lotosu robić mi się już nie chce... idę po ulubione i spróbuję odpocząć. Ale to jest straszliwie męczące. klik

poniedziałek, 28 grudnia 2009

przełamując konwencje metodycznie

   Lubisz, kiedy odrzucamy konwencje ustanowione przez innych. Lubisz, kiedy bawimy się tym, co inni celebrują z namaszczeniem. Lubisz, kiedy celebrujemy to, co innym przysparza niepokoje.
A ja lubię patrzeć na ciebie ponad płomieniem świecy w otoczeniu zbyt wielu osób w tłocznym klubie przy jednym z naszych stolików, który tak naprawdę do nas należeć nie może, ponieważ ponoć my nie jesteśmy nami.
Lubię biec do ciebie stukając obcasami i wchodzić z mrozu do ciepłego pomieszczenia, w którym jesteś już ty. Zawsze pierwszy. Zawsze uśmiechający się na mój widok mrużącymi się w uśmiechu oczami. Spokojny i opanowany. Stęskniony. Pozornie chłodny, z szorstkimi policzkami i swetrem, który drapie mój kark, kiedy przytulam się do ciebie. Kark, który scałujesz potem tysiąc razy, nie naruszając jednak zapachu perfum, a jednocześnie mierzwiąc idealnie niby niedbale spięty węzeł z włosów, których kosmyki oplatają moją szyję i łaskoczą w nagie piersi. W nagie jeszcze zanim zaczniemy łamać konwencje. Zanim wyjdziemy. Zanim zaczniesz mnie metodycznie, spokojnie rozbierać, całując każdy milimetr pachy, pępka, ucha, kostki u stopy lewej i prawej jeszcze na klatce schodowej, kiedy jedno z nas próbuje otworzyć kluczem drzwi.
Lubię łamać z tobą konwencje, lubię na przekór twierdzić, że można kochać i być szczęśliwym, chociaż przecież ty i ja to światy odrębne, odległe, konwencjonalne.

                                                                                   powiatowe, dawno temu

gdybania na koniec...

    ... czegoś tam, ponieważ zawsze coś się kończy... Ponoć...
Jednakże Sapkowski twierdzi, że i zawsze coś się zaczyna, czyli jakby na ten fakt nie spojrzeć, kontynuacja wpisana jest w istnienie, a pozorny brak jest tylko przejściem w inny wymiar. Ano właśnie... wymierność i przechodzenie między światami. Jakie to przydatne, prawda? Co chcesz, to masz, nawet jeśli zaraz niektórym w łepetynie zaświta myśl Fromma, że egzystencja to albo mieć, albo być. I tu faktycznie powstaje problem, bowiem egzystencjalizm potęgą jest i basta, ale egzystencjalizm to istnienie, a my lubimy istnieć tak, jak nam wygodnie. Wszak nawet Kantowskie niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie zakłada posiadanie, bez którego ani rusz, nawet jeśli to posiadanie do samego jedynie prawa się ogranicza i gwiazd.
Zakręciłam? Zakręciłam, wiem o tym. Ale pani ostatnio cała zakręcona jak sanki w maju, a koniec roku nadszedł wielkimi krokami, które uzbrojone były w buty co najmniej siedmiomilowe. Wydarzyło się tyle, że tomy spisać mogłabym, a jednak spisałam wielkie nic, a i to jeszcze przecedziłam przez sito. A wszystko przez mój prywatny "frommizm", który nakazuje mi tym większe milczenie, im więcej mnie.
Co się zatem dla mnie kończy, a co zaczyna? Rok kalendarzowy na pewno, chwila zatrzymania między wymiarami również. Moje gdybania o tym, czy warto przeciskać się między tym, co pozornie niemożliwe także, bo jednak mieć zależne jest od być, prawo moralne opiera się na teorii względności, a gwiazdy to przede wszystkim synteza. Czyli nic się nie kończy, tylko spokojnie trwa, tak jak mój amulet Inków przywieziony z Peru na cienkim sznureczku na mojej szyi. klik

środa, 9 grudnia 2009

między innymi i o filiżankach

    Miło jest wrócić do domu. Nawet jeśli wcześniej było się w miejscu, które się uwielbia, na sztuce, której nigdy nie ma się dość. I nawet jeśli ślubnego nie ma, ponieważ pojechał do stolicy i wróci za dni dwa.
Bo musiał. Hm... niech mu będzie. Ja też musiałam do Torunia jeździć na przykład ten i tamten, więc zrozumieć powinnam. No więc rozumiem. Taaak...
Zatem: ślubny pojechał, drań śpi smacznie, a ja właśnie odpoczywam. Tak w ogóle i tak w szczególe. I tak bardzo teoretycznie - praktycznie zwyczajnie nie potrafię, ponieważ zbyt dużo myśli w mojej głowie obija się o siebie i tworzy kolejne. Ale pani tak już po prostu ma, że tylko niekiedy wyłącza myślenie. I to z reguły wtedy, kiedy nie powinna tego akurat robić. Ale kto powiedział, że pani logiczna jest?
"Nie stłucz niczego, nie skalecz się przy tym, uważaj na was i uważaj na siebie." No tak... a gdzie jakieś coś w stylu, że się stęskni? No?? No nie było. Tylko o to ewentualne i całkiemniechcący stłuczenie się czegoś zadbał. A ja niby nie mam co robić, tylko tak po prostu i nieuważnie tłuc ulubione filiżanki? Ten ślubny to czasem normalnie taki niepoważny jest. Toż ja na wszelki wypadek ich nie ruszę nawet... Taaak... bo przecież ja i samodzielna i odpowiedzialna być potrafię nawet przez dwie doby... klik

sobota, 5 grudnia 2009

być może...

   Być może trzeba czasem przygryźć język, a czasem dolną wargę. Być może... Ale ja tego robić nie potrafię. Poza tym gryzienie języka boli. A dolna warga zazwyczaj jest umalowana, jak i górna.
Ostatnio milczę. Patrzę. Tak po prosu patrzę i obserwuję. I chcę. I mówię, kiedy patrzenie mnie znudzi lub zachęci. Tak mi wygodniej. I lżej. Prościej również. Emocje rządzą się same sobą, a przy okazji wpływają znacząco na mnie. Lubię je. Są moje. Nie parzą, nie ziębią, rozkazują. Mąż mój własny i osobisty patrzy również. Na emocje. Moje. Dziwi się i od czasu do czasu rękę w moje długawe już włosy zagłębia i dziwi się, że to stale ja, chociaż każdego dnia mam tysiąc oblicz i setki miejsc jako tło dla nich. Być może stagnacja jednak nie jest mi pisana, a bierność wprowadza w stan niepokojący.
Co prawda mostek w asanie jest jeszcze dla mnie zabroniony, bo głowa w tył ma mi na razie nie zwisać swobodnie... Być może to dobrze.. głowa w górze też ma swój urok.

prawie, czyli moje pobliże

   Obcasy moje stukają głośno po nieośnieżonych chodnikach, chociaż już grudzień jest. Ale obcasy stukają również i po śliskiej posadzce muzeum i miękkiej wykładzinie atelier teatru. Głośno i miarowo. Znowu zbiegam schodami i wychodzę i w mglisty poranek i ciemny, ciepły wieczór. Trochę zawieszona pomiędzy jesienią i wiosną a początkiem zimy. Zimy? Ulubione wróciło z wyraźną goryczką. Właściwy rytm dnia wrócił również. Wrócił i nadmiar zajęć poza obowiązkowych, a jednak bardziej jakby ważnych i miłych. Wróciła migrena prawie nad ranem pod zmęczonymi powiekami. Wróciła czekolada i Julki. Wróciłam jakby ja sprzed wieku. A może dwóch?
Wszystko stało się jakby bardziej namacalne, a na pewno prawie możliwe. Ślubny przytula mnie mocno i kreśli plany na kolejnym arkuszu w programie. Ja słucham pozornie. Wolę patrzeć. Na niego. Kiedy kawa mocna rozpływa się we mnie i trzyma w pobliżu realności. Pobliża są wspaniałe, bo jednak nieco nierealne. klik