wtorek, 3 kwietnia 2007

dopóki kwitną forsycje

    Gdy tylko słonko mnie dopieściło swoim ciepełkiem i tym samym poczułam wiosnę, postanowilam wsadzić kwiaty do skrzynek na balkonie. Jednak moje zapędy powstrzymała najszczęśliwsza, mówiąc, że dopóki kwitną forsycje, będzie zimno. Istny problem się zrobił, wszak lubię forsycje niebywale. A przyjamniej do tej pory je lubiłam, ale skoro one zapowiadają zimno, to już takie cudne mi się nie wydają i upodobania zmienić muszę. Ha! a jakim mentorskim tonem najszczęśliwsza to powiedziała. Zupełnie jakby mi jakąś tajemnicę rodzinną, skrywaną od wieków powierzała. No cóż... Zapędy zahamowane zostały, ale dzisiaj wybrałam się po środki piorąco - czyszczące razem z dwulatkiem w wózeczku. Jak to podsumował mężuś, którego w wirze zakupów o wszystkim informowałam - chemia nie kupiona, a wydane tyle samo. No bo tak wszystko raptem potrzebne było, a proszek w dużych pakach ciężki jest i niech go mężuś sam dźwiga. Co innego kwiatki... One ważą mniej (primo) a mężuś by ich dobrowolnie teraz nie nabył (secundo) niby to taki z teściową swoją jednomyślny. A te kwiaty mnie normalnie kusiły. Gdzie nie poszłam, tam kwiaty na balkon. Odrzuciłam myśl nabycia pelargonii, potem sadzonek truskawek, potem jakiś cudacznych cudaków, ale jak już stanęłam absolutnie przypadkowo przy bylinach, to już było po prostu pisane, żebym je kupiła. W dodatku sprzedawca utwierdził mnie, że byliny są super i niezniszczalne (a takie lubię najbardziej) i mrozoodporne i długowieczne. Ale najlepszy argument, według tego pana, to taki, że jego syn w Warszawie mieszka i na całym osiedlu wszyscy mają na balkonach byliny. No tym mnie facet kupił. Nie ma to jak dobry kit sprzedać. Albo wyglądam na głupią, albo na bogatą. Nabyłam byliny, chociaż w Warszawie nigdy ich aż w takiej zastraszającej ilości nie widziałam, a mieszkałam dziesięć lat. Ale co będę facecika kitu pozbawiać, gdy w dodatku kolejka się za mną ustawiła. Bylinami dopełnilam kosz pod wózkiem, a tu jeszcze tyle do kupienia zostało i zia do domu kwiatki sadzić! Zawiadomiłam jedynie jeszcze mężusia, że już ciężko mam przeokropnie i mięcha na obiad nie kupię, bo do sklepu nie zdołam wtachać wózka, a przecież nie będę u konkurencji naszego mięsnego pieniądze wydawać. Po drodze uszczęśliwiłam się jeszcze pękiem gałązek brzozy i wtedy zaczął do mnie docierać bezmiar mojej beztroski. Wszak to było nie do udźwignięcia! Jadąc do domu zastanawiałam się, czy nasze prywatne zakapiorki balcerkopodobni z bramy jeszcze są, czy też już poszli leżakować. Naszykowalam sobie nawet złotowkę. Taka zlotówka dla nich to połowa trunku, więc wniosą trzy razy więcej. No i okazało się, że przy bramie siedział Ziutek, ale do wniesienia zawołał kogoś innego, bo oświadczyl, że oszczędzać się musi. Zapewne dlatego siedział na betonowych schodach oparty o ścianę kamienicy. Eh! Sielskie życie... Nie ma to jak uwalić się na betonie i nie myśleć... Ale grunt, że ktoś ten wózek wniósł.
No a potem się zaczęło! Skrzynki wszak umyć trzeba, a potem i balkon wysprzątać. Narobilam się jak bura kobyła, ale cudnie jest. Kwiatkom przykazałam, co by nie zdechły i wytrzymaly do lata, bo się wszyscy ze mnie śmiać będą, że kity faceta łyknęłam ;) A radochę nawet pijaczom sprawiłam, bo z dołu patrzyli z wielką uciechą, że kwiaty sadzę. Cieszyli się jak dzieci z piasku! Zapewne też ten sekret o forsycjach obcy im nie jest.  Hm... A mężuś po powrocie do domu najpierw zachwycił się balkonem, a potem (niby to od tak) powiedział, że od dzisiaj przymrozki się zaczynają w nocy. No to... fajnie... Mam nadzieję, że istotnie cała Warszawa jest w bylinach, tylko ja ich zwyczajnie nie dostrzegałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz