poniedziałek, 23 kwietnia 2007

słodziuch Biszkopt

    Wczoraj powiatowe postarało się i dołączyło do miast (hahahahha)organizujących obchody Dnia Ziemi. Oczywiście nie było żadnychinformacji co i gdzie się będzie działo, ale najszczęśliwsza, która wiewszystko, dała znać, że ma być giełda i tresura psów, wystawa kwiatów iróżne rożności. W amfiteatrze. Ha! igrzyska dla ludu, alepostanowiliśmy pójść. Po obiedzie... Poszliśmy, dwulatek naszykowany,że pieski zobaczy, my też nagrzani, bo najszczęśliwsza wspomniała, żejak będą pekinki, to pozwala sobie kupić. No i jak tu babci dwulatkanie uszczęśliwić skoro się domaga? Wspomniałam coś, że najpierw pieseku nas pobędzie, ale jakoś tak to bez echa zostało. Mężuś za to niezdradzając się słówkiem jednym przede mną wziął kasiorę na labradorka.Taki labradorek chodzi nam po głowach bowiem od daaaaaaaaaaawna. No iplanujemy, rozważamy i jakoś psa nie mamy. Słówka w domu nie pisnął,ale po drodze się wygadał niechcący. Jak więc usłyszałam, corazszybciej chłopaków do amfiteatru gnałam. Doszliśmy, a tam... wielkienic. Chociaż właściwie, tak na upartego to coś jednak było: jedenpopcorn, jeden grill, jeden ogródek piwny, jedno stoisko z balonami,dwadzieścia osób oglądających występ zespołu ludowego i absolutny brakpsów. Nawet śladów po nich nie było. Mina zrzedła nie tylko mnie... Alemężuś obiecał, że po powrocie do domku internet za psem przetrzepiemy ibierzemy labradorka wreszcie. W drodze powrotnej ustaliliśmy, gdziebędzie spał, jakie będzie miał imię i komu go wtrynimy na czas naszegowyjazdu w czerwcu. Wręcz się pokłóciliśmy o konieczność wystawiania gona wystawach. No i wtedy zauważyliśmy, że psa nawet jeszcze niezlokalizowaliśmy...
Nigdy i za niczym tak sprawnie nieprzeszukaliśmy stron internetowych. Nawet dwulatek dał nam spokój imogliśmy śledzić dane wszystkich hodowców i związków kynologicznych. Noi jest! Znaleźliśmy. Zaczęłam pisać, dwulatek postanowił komputerzresetować, więc mail poszedł w przestrzeń. Mężuś włączył ponownie a jajuż przezornie za telefon złapalam. Ha! Jest! Jeden - biszkoptowybiszkopt po rodzicach biszkoptach. Ma pięć tygodni i można go odebrać.Bedzie nasz. No i piesek. Chłopczyk. Biszkopt. Hodowcą jest paniweterynarz, więc wszystkie szczepienia już są realizowane. No i decyzjęszybko musieliśmy podjąć! Bo ostatni. Sam jeden. Biedulek! Na naszapewne czekał. A tu mężuś burzę mózgów urządza. Decyzja wszakniełatwa... Jak kluseczek urośnie, będzie ważył trzydzieści kg i jakstanie na swoich masywnych łapach tylnych, będzie większy ode mnie. Noto za i przeciw. Wychodzi na tak. Rzucamy monetą - orzeł to bierzemy.Mężusiowi reszka wypadła (on zawsze odstaje), dwulatkowi orzełek (mojedzieciątko kochane). Ja rzucam - reszka (ale rozproszona byłam). Rzucamdrugi raz - znowu reszka. Coś musi być nie tak z monetą, więc pasjansaukładam - wychodzi. Dwulatek w zamieszaniu, podnieceniu i burzy mózgówrobi k..., więc idziemy go kąpać, ale dyskutujemy ciągle i dziecko jużnie wie - iść do łazienki, czy siąść i bawić się? W ostatniej chwilimężuś łapie go i niesie do łazienki. Ja łapię za telefon do magicznej.Mężuś coś tam pod nosem sugeruje, żeby najszczęślisza doradziła. Jawiem lepiej - najpierw magiczna niech się wypowie, najszczęśliwsza możebyć zdroworozsądkowa akurat. Dzwonię. Agata magiczna wyciągnięta zkąpieli, ale wagę sprawy rozumie. Ja wykładam i o radę proszę. A ona mitu ze zdrowym rozsądkiem wyjeżdża i mówi, że może lepiej nie, aleintuicję ma na tak. Ręce opadają - miała być wszak po mojej stronie...A nie tak prawdziwie. Co ona? Nie zna mnie? Mężuś patrzy na mnie,śmieje się i woła, żeby karty stawiała. Ja o tym nie wspominam, boprzecież jej diabeł... i karty w szufladzie schowane. Ale w zamieszaniumagiczna za karty łapie (sprowadzamy ją więc na drogę opętania znowu) iwyciąga kartę na TAK. Daję sluchawkę mężusiowi, żeby i on usłyszałwerdykt i całuję swoich chlopaków. Mężuś kończy rozmowę i mówi, że wtakim razie postanowione. Dzwoni do teścia mojego drogiego i otransport na niedzielę przyszłą prosi zaraz po telefonie do hodowcy. Jajeszcze żeby sumienie uspokoić radzę się najszczęśliwszej. Nie jestzdroworozsądkowa i twierdzi, że dwulatkowi będzie milej. Ha! Dwulatek zczystą pupą i w pachnącej piżamce zaczyna się bawić a my o pieskunadal. Ja dzwonię do hodowcy i pytaniami panią zarzucam - dziwne, żenadal chce nam psa sprzedać, pół życia jej wszak opowiedzialam, więcpowinna się już kapnąć, że jesteśmy rodziną specyficzną... No tak.Wybieramy ostatecznie imię - melon, biszkopt. Biszkopt, Biszkopcik, bosłodziuch z niego przeokropny. Idziemy spać. Mężuś usypia bez problemu,a ja zastanawiam się i cieszę i martwię i boję. (I tak do tej pory.)Chcę i boję się. No i poza tym jak tu spać jak moja psinka, kluseczekkochany śpi sobie gdzieś tam i nawet nie wie, że taką cudną rodzinkęmieć będzie. I że już na niego czekamy. No i wszystko planuję. Nibyzmiana nie taka aż radykalna, ale jak do moich obowiązków codziennychdodać psa, hm... I do tego wózka i zakupów. Hm... Może jednak da się godobrze wychować? No może się uda... Przy kotach porażkę pedagogicznąponieśliśmy, ale on może bardziej kumaty będzie...

Meżuś jużdzwonił i pytał, jak się czuję z myślą o psie i czy zdaję sobie sprawęz obowiązków, bo wszak na mnie większość spadnie... Chyba znajszczęśliwszą rozmawiał, bo i ona dzisiaj jakaś taka ostrożna.Będzie! Biszkopt! Dobrze wychowany i grzeczny. Nie będę końcówkąsmyczy. Dogadamy się i ustalimy priorytety. Trzeba tylkonajszczęśliwszą w nim rozkochać. Do czerwca. Na nasz wyjazdczterodniowy musi go razem z kotami przygarnąć... Jest tak slodki, żesię uda.
Uff... rozum mi odbiera. Biszkopcik...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz