piątek, 6 kwietnia 2007

rybia trauma

    Ha! Forsycje kwitną, ale również i moje cuda na balkonie kwitną. I wszyscy się cudami zachwycają. Więc może jednak dokonałam dobrego zakupu. A jak jestem przy kwiatach, to wspomnę o mojej paprotce. Nie pamiętam, czy pisałam, że oklapła i już jej nie ma, ale najszczęśliwsza przyniosła mi drugą, wyhodowaną w domu i ta według najszczęśliwszej wytrzyma nawet moje traktowanie. No zobaczymy. Jak narazie okazuje się, że do kwiatów rękę mam, ale nie do paproci. Ciekawa jestem, czy mam dobrą rękę do rybek, czy tylko te zlote nie są mi pisane...
Nigdy nie miałam rybek. Miałam jako dziecko papużki, kanarki, żółwie, świnkę morską i psa (a raczej dwa ukochane kundliska), a potem znowu świnkę morską i obecnie dwie cholernie zindywidualizowane kotki. Ale nigdy rybek! Zawsze kojarzyło mi się bardzo negatywnie takie akwarium. Myśląc o nim miałam przed oczami coś z grugego szkła, poklejonego na bokach, albo wymaznego jakąś mazią, w środku natomiast roślinki, bynajmniej mnie nie zachwycające, zielony nalot na szybie, zmęczone rybki w mętnej zielonkawej wodzie i tuż nad wodą wstrętny biały kamień od wody. A całość przykryta jakąś tekturą czy dyktą, niekoniecznie ładną. Jak opowiedzialam ostatnio mężusiowi o mojej wizji rybek w akwarium, najpierw się uśmiał, a potem stwierdził, że jednak zbyt wiele się w tym nie pomyliłam, ale to było kiedyś.
A dlaczego naszło mnie na pisanie o rybkach? Ano... dwulatek, który do percepcji świata włącza również telewizję, a w niej programy edukacyjne i reklamy (zwłaszcza reklamy), dojrzał w jednym z programów dla dzieci, jak dbać o akwarium i jak je wyszykować i zachwycił się i męczy nas o nie. Tzn. powiedział o tym mężusiowi, który podchwycił temat szybciutko, ponieważ sam mnie już kiedyś o akwarium męczył i teraz męczą mnie we dwóch. Siedzę sobie zatem w internecie i przeglądam rodzaje rybek, sposób ich hodowli itd. Oglądam roślinki, żwirki, domki, konary, rafy koralowe i oczywiście akwaria. Dałam się już podejść i powiedzialam, że na 45-cio litrowe się zgadzam. Nawet wybrałam już rybki, które nie budzą we mnie odrazy na pierwszy rzut okiem.
Tu jednak zaczynają się moje dylematy moralne i zaczyna nękać mnie wspomnienie pewnej historii... Dylematy moralne są prozaiczne - nie jem czerwonego mięsa, ponieważ chęci do tegoż odebrał mi film (dla dzieci) pt. Babe, świnka z klasą, a całości obrzydzenia dopełnił film, kórego tytułu nie mogę sobie przypomnieć, a o szczegółach pisać nie chcę. Za to jem ryby i drób. Ha! właśnie... ryby... Mężuś i dwulatek chcą mnie już w ogóle pożywienia pozbawić... A co do historii - rzecz się działa jakieś pięć lat wstecz. Znajomi mieli wyjechać na kilka dni nad morze, czy gdzieś (już nie pamiętam), już nawet opiliśmy ich wyjazd, no i raptem w dniu wyjazdu dzwoni Marta z wielkim płaczem, że pomocy potrzebuje. Okazało się, że dostała w prezencie w pracy złotą rybkę w pięknej kuli z wyposażeniem. No i pomoc nasza miała polegać na przyjęciu na przechowanie tej złotej piękności. Przywieźli ją wieczorem, z wyposażeniem i żarełkiem. My jak to my, zamiast się powstrzymać, to zawsze mężuś albo ja coś głupiego jęzorem chlapniemy. I wtedy właśnie ja sobie zażartowalam, żeby znajomi z pracy podali nam, gdzie ją kupili, żebyśmy wiedzieli, gdzie zamiennik nabyć, gdyby ta zeszła. Śmiechu trochę było, ale rybka u nas została na przechowanie. Niby to w dobrych rękach. Wczuwaliśmy się w opiekę, ponieważ upał byl straszny, a kula bez brzęczyka. Mężuś wodę dolewał jakoś metodycznie i właściwie, a ja z obrzydzeniem patrzyłam na coraz bardziej brudną kulę i wydalającą z siebie efekty rybiego przewodu pokarmowego rybkę. Obrzydlistwo! Br... Znajomi mieli wrócić po pięciu dniach. Rybka miała się dobrze, ale gdy piątego dnia rano, jak tylko się obudziłam, spojrzałam na kulę, ryba gapiła się na mnie swoimi wyłupiastymi oczkami. Ale jakoś tak się tylko gapiła, a nie pływała. Zbudziłam mężusia, który niestety zgon stwierdził i nawet fakt, że ryba nie byla odwrócona wyjaśnił - zaplątała się w roślinkę. Co było robić? Denatkę z wodami klozetu wysłaliśmy w zaświaty i dostaliśmy straszliwego kaca moralnego, że tak jęzorem chlapnęłam. Znajomi wrócili w nocy, więc po cudo złote nie podjechali. Przez dwa kolejne dni telefonów od Marty nie odbierałam, aż wreszcie zebrałam się na odwagę i prawdę wyznałam. Moje zdziwienie nie miało granic, gdy okazało się, że smutno to jej nie jest i w zasadzie to dobrze się stało, bo ta rybka jej nie podobała się zbytnio. Jednak jakiś czas potem nabyli inną rybkę i do szklanej kuli wsadzili. No i po kolejnych tygodniach nastał czas kolejnych wyjazdów i znowu się do nas po pomoc zwrocili... No i znowu, tym razem mężuś chlapnął jęzorem poprzednią historię przypminając. Znowu się pośmialiśmy... Mieli ją przywieźć rano, ale rano tylko zadzwonili, że rybka niestety zeszła w nocy, jeszcze w ich obecności. Odetchnęlam z ulgą i nabrałam jeszcze większego obrzydzenia do rybek i przekonania, że nigdy przenigdy nie przyjmę na przechowanie czyjegoś zwierzaka.
No tak. Takie rybki to dla mnie istna trauma. Jedną łatwo wykończyć, a ja mam mieć całe akwarium. Oj... już sama nie wiem, czy się nie wykręcić jakimś mądrym argumentem. Tylko żaden mądry argument mi niestety do głowy nie chce przyjść... No bo o tym, że chcę labradorka wiedzą i nic sobie z tego nie robią, bo przy dwóch kotach w mieszkaniu byłoby ciekawie z psiakiem.
I tak się zastanawiam... Ponoć zlota rybka spełnia życzenia i szczęście przynosi. A co gdy złota rybka na przechowaniu zejdzie? Pecha mi przyniosła, czy muszę się teraz całym akwarium rehabilitować? Dwulatkowi telewizję trzeba uciąć, a mężusiowi głupoty z glowy wybić... Ale chyba tego akwarium nie da się już odkręcić. Br...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz