czwartek, 19 kwietnia 2007

letniki

    Kiedyś znajomi z pracy mężusia opowiadali, jak to ich dziesięcioletni syn pojechał do babci na wieś. No to sobie dziecko pojechało wieczorem, a z samego rana babcia pognała do sklepu i nabyła trzy bochenki chleba i wszelakiego dobra dużo więcej, niż dziadki sami mogliby zjeść przez tydzień. Sprzedawczyni popatrzyła z zatroskaniem na babcię i ponieważ już lato było to nawet się tym zwiększonym zapotrzebowaniem na żywność nie zdziwiła. Wydając jednak resztę, zapytała: co letniki już przyjechały?
Historyjka, jak ją słyszeliśmy bawiła nas do łez. Ano... kilka lat minęło, lata nie ma, na wsi nie mieszkamy, dziadkami nie jesteśmy, wnuczek do nas nie przyjechał. Ba! wnuczka nie mamy! Ale dobra spożywcze gromadzimy niczym dla letników. Nawet sobie nie wyobrażałam, że taki filigranowy dwulatek potrafi tyle zjeść. Cały dzień rusza buzią. Wyjście z nim na zakupy wiąże się z różnymi atrakcjami typu kabanos, kiełbacha, smakoszek, bułeczka z wisienką, grahamka. No i oczywiście stałe atrakcje typu zapiekanka, hamburger, hot-dog, gofer, lód przy dłuższym spacerze. Ludzie patrzą na nas jak na zwyrodnialców karmiących dziecko czymś tego typu. A on nie prosi o nic innego. Nie chce lizaczków ani cukierków. Chce za to śledzia, kapustę kiszoną, albo paprykę. I jak mu tego nie kupić? Czasami śmieję się, że niedługo jakieś przejścia podziemne pod calym miastem muszą dla nas zrobić. Drań juz nawet wie, w którym miejscu co można dla niego nabyć. Sama nie wiem, czy to dobrze. Ale kupujemy wszystko w dobrych punktach, gdzie mają stały zbyt i żywność jest na pewno świeża. Jednak czasem sama się nadziwić nie mogę, jak widzę jakie on ilości tego pochłania. A wygląda na kruszynkę, chudzinkę i anemika - jak to ostatnio matka sąsiada powiedziała, co bardzo najszczęśliwszą zdenerwowało. Mężuś cieszy się, że syneczek rośnie. A ja zaczynam się powoli bać. Dziecko dwuletnie je więcej ode mnie. Chociaż z pewnością i ruchu ma jakieś sto razy więcej.
    Chciałam napisać jednak jeszcze o czymś. Za każdym razem, gdy mu kupuję coś, nachodzi mnie taka refleksja, jak to jest z dziećmi, których matki nie mogą im tego wszystkiego kupić? Nie chcą, bo nie znają? Nie chcą, bo wiedzą, że nie mogą chcieć? I nie jest to wcale kwestia drogich zabawek, czy szałowych ubranek, tylko zwykłego jedzenia. Bardzo często widzę, jak jakaś kobieta tłumaczy maluchowi w wieku dwulatka, młodszemu, albo nieco starszemu, że nie ma pieniążków, że ich nie stać, że nie może... Nie mogę naprawić zła tego świata, ale żal mi dzieci, których coś omija nie z ich winy. No bo co może być winne dziecko? Sklepy są przeładowane produktami wysokiej jakości - dobre napoje, w ładnych opakowaniach, kuszące słodycze i jogurty, owoce jakie tylko można sobie wyobrazić. Reklamy w telewizji przyciągają wzrok dziecka. Reklamowane jest wszystko - chemia, słodycze, napoje, zabawki. Tylko to wszystko kosztuje. W telewizji również jest lansowany pewien styl życia i on niestety bardzo odbiega od możliwości wielu rodzin. Nam się tylko tak wydaje, że małe dziecko nie jest świadome pewnych rzeczy i nie zwraca na nic uwagi. Otoż nie! Taki maly człowieczek jest niesłychanie inteligentny i spostrzegawczy. I niestety stale coś widzi i porównuje. I wie dużo więcej niż jesteśmy w stanie się domyśleć.
Gdy jestem świadkiem takiej rozmowy matki z dzieckiem, o jakiej napisalam wyżej, nigdy nie daję dwulatkowi na oczach tego drugiego malucha tego, co mu akurat kupiłam. Sama nie wiem czy się krępuję, czy wstydzę. Za każdym razem dziękuję Bogu, że mogę kupić mu to, na co ma ochotę. Za każdym razem mam do Boga pretensje, że stworzył tak nierówny świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz