sobota, 3 marca 2007

być z dala

    Eh... to moje samejsiedzenie w domu już mnie drażni. Mężuś czmychnął dzisiaj do pracy. Że niby pracuje... I że niby sobota jest dniem strategicznym... Kity, kity i jeszcze raz kity! Najszczęśliwsza już nas opuściła i pognała do domku. Dobrze, że dwulatek dał się utłamsić do spania to chwilkę odpocznę, ponieważ pobyt najszczęśliwszej wykorzystałam bardzo aktywnie - zakupy i obiad. W zasadzie nawet nie zakupy tylko tachanie dużego tonażu dobra wszelakiego typu marchew, jabłka itd. Czyli jak zwykle samo się wszystko zrobiło...
Zastanawiam się, ile można siedzieć samej w domu, zanim zacznie się wariować. O nie! Przepraszam! Wcale nie samej, tylko z dwuletnim chłopczykiem... Ostatnio Agata nie-magiczna, po pobycie u nas i zabawach z dwulatkiem stwierdzila, że dziecko to jednak duży regres umysłowy. Ano co robić? W zasadzie to pozostaje mi się cieszyć, że jeszcze sama do siebie nie mówię i nie kłócę się ze sobą... Ale jak to jeszcze potrwa, to kto wie? A planuję wszak do pracy wrócić. Tylko jak tak jeszcze sama posiedzę przez kilka tygodni, to może być ciekawie ;) ja mam dzieci uczyć przecież... A właściwie młodzież edukować! Może być różnie. Jednak po macierzyńskim powinno się dostawać skierowanie do sanatorium w celu odzyskania pełni władz emojonalnych...
A tak poważnie mówiąc, jestem zmęczona. Nawet trudno jest mi powiedzieć, czy większe jest zmęczenie fizyczne, czy psychiczne. Rytm dnia jest absolutnie dostosowany do rytmu dnia małego czlowieczka. A na to naklada się jeszcze zależność od pogody (a w związku z tym spacer czy zakupy zależą od np. deszczu lub jego braku). Nie pamiętam, kiedy się wyspałam... Ale to jest nawet do przejścia, przemilczenia i zaakceptowania. Męczy mnie to, że nikogo przy mnie nie ma. To, że wszystko muszę robić sama - od załatwiana rożnych spraw, robienia zakupów, poprzez sprzątanie, jedzenie, po wychowywanie dwulatka, zabawy z nim, spacery. Sama!!! Co prawda najszczęśliwsza przyjeżdża codziennie, ale po południu i na jakieś dwie godzinki. Raz czy czasem dwa razy w tygodniu droga nas odwiedzi, ale jest już zazwyczaj wieczór i niewiele mogę wtedy zdziałać. Mężuś wraca o bardzo nieludzkich porach i wtedy już nawet nie ma w czym mi pomóc.
A ja tylko chcę pospać. Potem spokojnie wypić kawę i mieć w ciągu dnia czas na przeczytanie książki... Chociaż jedną godzinkę... I chciałabym nie jeść sama z dwulatkiem obiadu... I chciałabym z kimś w ciągu dnia porozmawiać... Czy to jest naprawdę aż tak wiele? Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, bo to nie prawda! Jestem w gronie najszczęśliwszych i zadowolonych ze swojego życia, tylko ono tak szybko ucieka, że chcialabym, aby moi najbliżsi mogli zwolnić i wspólnie ze mną ten cud celebrować... A tu na każdym kroku gonitwa i napędzanie kolejnych trybów, które spowodują następny wyścig i następny. Dwulatek jak samo okreśłenie wskazuje, ma dwa lata. Zastanawiamy się, kiedy będzie ten właściwy moment na drugiego brzdąca. To przerażające, że trzeba zastanawiać się nad wlaściwym momentem - przecież tak naprawdę nigdy nie są spełnione wszystkie warunki, ani nie możemy przewidzieć kolejnych dwudziestu lat... A jednak się zastanawiamy. Ja mam nadzieję, że popracuję chociaż dwa czy trzy lata, zanim kolejne szczęście mnie uszczęśliwi, ale czy brzdące wtedy znajdą wspólny język? A teraz czy mogę się skazać na kolejne dwa lata siedzenia w domu i kolejne dwa lata regresu? Czy potem odnalazlanbym się w zawodzie i świecie. Każdy dzień przynosi mi bardzo dużo radości, ale również pozwala dostrzegać dzikość świata i to, jak bardzo nie jesteśmy przygotowani do bycia rodzicami w świecie, gdzie wszystko jest albo niestałe, albo labilne, albo niesprzyjające. Więc kiedy? Robimy plany, mamy marzenia. Ale czy one się kiedyś spelnią, urzeczywistnią? Czy lepiej iść na żywioł i nie zastanawiać się, nie planować, nie gdybać? Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że czeka mnie sto lat samotności. Chcę do ludzi i do świata, ale nie chcę krzywdzić dwulatka. Nie chcę, aby kiedyś miał problemy emocjonalne. Chcę mieć go blisko siebie i chcę dać mu tak wiele, jak tylko jestem w stanie. Ale wtedy gdzie ja się plasuję? Czy ja jestem jeszcze sobą, czy żyję swoim życiem, czy mam prawo być sobą? I tutaj po raz kolejny skłaniam się ku myśli o dawnych wielopokoleniowych domach. Ale również ku myśli o wyrzuceniu całego zgiełku i cywilizacji i wszystkich udogodnień, a przez to udziwnień życia. Przypomina mi się teraz dowcip, który kiedyś słyszalam o studentce zdającej egazmin wstępny na wydział socjologii... Egzaminator pyta ją, ilu posłów jest w Sejmie - odpowiada, że nie wie. No to egzaminator zadaje pytanie, kto jest Prezydentem RP - ona nie wie. Na to zszokowany egzaminator pyta, skąd ona jest - dziewczyna na to, że z Bieszczad... Egzaminator wstaje, zapala papierosa, podchodzi do okna i zamyślony mówi: A może by tak piep...ąć to wszystko i w Bieszczady wyjechać?
Nie mam nic złego na myśli i mam nadzieję, że osoby pochodzące stamtąd nie odbiorą tego źle. Bieszczady są dla mnie właśnie czymś wolnym od złej cywilizacji, złych relacji, pozwalają się wyciszyć i odnaleźć siebie. Są symbolem oddzielenia się, zdystansowania od świata. I ten dowcip wcale mnie nie śmieszy, tylko daje bardzo dużo do myślenia...
Chyba teraz potrzebuję więcej spokoju niż zwykle. Wyraźnie potrzebuję miejsca, które pozwoli mi zregenerować siły. Tak bardzo chciałaby, żebyśmy mogli się spakować i uciec, zaszyć w jakiejś głuszy i żyć swobodnie, bez wiadomości niczym kroniki kryminalne, bez wyścigów, rywalizacji... No i przede wszystkim razem, żebyśmy nie musieli na siebie czekać i za sobą tęsknić, a tego, co się dzieje w ciągu dnia, żebyśmy nie musieli referować wieczorem, bądź opowiadać przez telefon... Zamieniłabym wszystko na drewnianą chatkę gdzieś w górach, nawet bez prądu i ciepłej wody, byle móc cieszyć się życiem i sobą, móc oglądać przyrodę i mieć czyste myśli. Być z dala od świata. Móc cieszy się każdym dniem, sobą. Malować, czytać, tworzyć coś dla siebie, pisać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz