czwartek, 17 maja 2007

jeden, dwa, trzy, dużo....

    Hihihiiii Onet mnie do wspomnień odsyła. A śmiechu mam przy okazji dużo... z pewnego egzaminu... Jak byłam bardzo młoda i pełna wiary w... tego akurat już nie pamiętam ;) i studiowalam sobie spokojnie i wytrwale, musiałam razu pewnego podejść do egzaminu z językoznawstwa. Już na początku semestru chodziły słuchy, że egzamin trudny i w zasadzie niezdawalny. Ba! jeszcze nawet ani jedne zajęcia się nie odbyły, a my już wiedzieliśmy, że nie zdamy, a profesorka jest straszna, zołzowata, nie lubi dziewczyn i w ogóle wszystko na nie. Potem zaczęły się zajęcia... Były... super i tematyka i sposób prowadzenia i wyglądało, że jednak zdamy... Ale nie, nie starsi studenci podkręcali w nas niepokój i informowali o coraz to straszniejszych wyczynach owej pani. Nawet ktoś, podobno dobrze poinformowany, opowiedział, że owa przepuszcza jedynie facetów, a dziewczyny oblewa na dzień dobry jeśli są brzydkie, a na te ładne jeszcze nakrzyczy i wyzwie. A robi tak dlatego, że studenka (piękna, inteligentna i wszystko naj, naj) rozkochała w sobie jej męża, który od niej odszedł. Historia traumatyczna. A pani faktycznie noc paskdną przypominająca... Jakoś tak każdy w opowieść uwierzył. A sytuacja patowa, ponieważ pani owa podła nieslychanie była wtedy jedynym egzaminatorem w katedrze językoznawstwa. Gorzej! Ona była jej kierownikiem! No i tak trzystu studentów miało pójść na rzeź... Jakoś nikt nie pomyślał, że tylu osób odwalić nie można... Ale widmo męża w objęciach powabnej blondyneczki z cudnym uśmiechem i błękitnymi oczętami przysłoniętymi zalotnymi rzęskami robiło swoje. Nadszedł dzień egzaminu... Jeden z wielu dni, gdyż było nas bardzo, bardzo dużo, mimo że wiele osób dostało zgodę od Dziekana na przełożenie egzaminu na następny rok. Egzamin formalnie, a raczej biurokratycznie, wyglądał tak, że danego dnia miały stawić się osoby zapisane na ten dzień i wpisać się na listę społeczną wywieszoną na drzwiach i wchodzić na egzamin według tejże. No i tak siedzimy sobie i każda ma nadzieję, że urody to nie ma za nic, a włosy blondu nie mają ani krzyny... No i słyszymy nagle, że idzie... ONA! Ta zła i zawzięta. A perfidna, bo ponoć zajęciami oczy mydli, że niby równiacha i sympatyczna...
No i zaczęło się... Oblana. Oblana. Trója. Oblana. No to już wszyscy od zmysłów odchodzą... Co robić? Uciekać nie można, bo i lista społeczna i ta u NIEJ!... Aż tu nagle pani wyjrzała i zmęczonym głosem zapytała, kto ma papierosa, bo jej się skończyły... Ha! wróciła w skowronkach, spojrzała na listę społeczną i parsknęla śmiechem mówiąc "Widać od razu, że lista przez humanistow tworzona: jeden, dwa, trzy, dużo.." Patrzymy na listę, a tam: 1, 2, 3, 17, 38, 6, 67... Okazało się, że każdy wpisywał najróżniejszą liczbę, żeby nie iść na pierwszy ogień. Parsknęliśmy wszyscy śmiechem. Egzamin poszedł gładko. Większość zdała. Młodszym rocznikom powtarzaliśmy, że ona musi najpierw papierosa wypalić, bo jest nałogowcem. To był dla mnie jeden z przyjemniejszych egzaminów, a widmo blondyneczki zniknęlo na widok... obrączki na palcu. Natomiast w pamięci do końca życia zostanie mi żart o sposobie liczenia humanisty. I coś nawet w tym wielce prawdziwego jest... No i wyciągnęlam naukę, że łatwo kogoś osądzić na podstawie plotek, które nie zawsze są zgodne z prawdą.
    Ale dlaczego to wspominam? Patrzę na ilość komentarzy pod poprzednią notatką i jak nic jest liczba 15. Patrzę na nowości od Was, a tam jak nic 14 komentarzy. Liczę i nie mogę się tej jednej liczby doszukać... A mam tak już po raz wtóry ;)

Albo ja liczę od czapy, albo onet też jest humanistą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz